Węże, Indianie i opieka Boża

Jan Hlebowicz

publikacja 13.01.2016 06:00

Blisko 6 tys. kilometrów fizycznego wysiłku w 3 miesiące, 12 godzin wiosłowania dziennie, kilka tysięcy ukąszeń komarów i mrówek, ataki jadowitych węży i spotkanie z wojowniczymi Indianami. – Nie pokonałbym najdłuższej rzeki świata bez siły i wytrwałości, które otrzymałem od Boga – mówi Marcin Gienieczko.

 W tym kanoe Marcin Gienieczko samotnie przepłynął Amazonkę Jan Hlebowicz /Foto Gość W tym kanoe Marcin Gienieczko samotnie przepłynął Amazonkę

Od dziecka każdą wolną chwilę poświęcał na sport. Trenował tenis stołowy. – Pewnego dnia zadał sobie pytanie: „Chcesz być mistrzem na poziomie regionalnym czy światowym?”. Odpowiedział: „Mój cel to zapisać się w historii”.

Zaczął przygotowywać się do igrzysk olimpijskich. Jednak w realizacji wielkiego marzenia przeszkodziła kontuzja kolana. – Nie załamałem się. Zamknąłem jeden etap i rozpocząłem następny. Skupiłem się na wielkich projektach eksploracyjnych – opowiada. W 2003 r. przepłynął pontonem Jukon, największą rzekę Alaski, przeszedł góry Mackenzie, a na nartach przebył zamarzniętą rzekę Kołymę. Ciągle było mu mało. Za swój kolejny cel wybrał najdłuższą rzekę świata – Amazonkę. Jako pierwszy człowiek na świecie postanowił przepłynąć ją w... kanoe.

Gringo, gringo!

Do wyprawy Marcin przygotowywał się dwa lata. Wystartował 17 maja 2015 r. na plaży Cerro La Virgen nad Pacyfikiem. Podzielił ekspedycję na trzy etapy: rowerowy, rzeczny i biegowy. Jak sam przyznaje, największym wyzwaniem był ten środkowy. Przez 94 dni wiosłował po 12 godzin dziennie. Przepłynął blisko 6 tys. km. Każdy dzień wyglądał podobnie. Pakowanie sprzętu, picie elektrolitów, łykanie witamin i jedzenie – bigos albo spaghetti w proszku. – Wolałem nie ryzykować z lokalną kuchnią, która mogła mi zaszkodzić i opóźnić całą wyprawę. Raz tylko skusiłem się na pieczoną piranię. Smakowała jak karp – wspomina z uśmiechem. Rzeka miejscami powolna, szeroka, malownicza, bywała też kapryśna i niebezpieczna. – Na jednym z odcinków mijaliśmy kilkunastometrowe wiry. Byłem przerażony. Niewielki błąd oznaczałby mój koniec – przyznaje.

Jednak najtrudniejszym etapem okazała się tzw. czerwona strefa handlarzy kokainą w Peru. Ten etap podróży Marcin pokonał z podróżnikiem Gadielem Sánchezem Riverą. – Pewnego dnia usłyszeliśmy strzał i krzyki: „Gringo, gringo!”. Chcieliśmy się zatrzymać, ale ze względu na szybki nurt było to niemożliwe. Potem padł kolejny strzał i jeszcze jeden. Ten ostatni był wymierzony we mnie. Kula nie trafiła, przeleciała tuż obok – opowiada. W końcu stanęli w martwym nurcie. Po chwili podpłynęli do nich Indianie Asháninka, wierzący w pelecaras, czyli złych białych. – To ten sam szczep, który kilka lat temu zamordował trójmiejskich kajakarzy – wyjaśnia Marcin.

Indianie wymierzyli lufy w jego stronę i spytali, co robi w tym miejscu. Pokazał dokumenty od władz regionalnych zezwalające na podróż „czerwoną strefą”. Po długich negocjacjach i przekazaniu sporej liczby prezentów Asháninka przeprosili za strzały i pozwolili płynąć dalej. Tłumaczyli, że muszą pilnować tego terenu ze względu na terrorystów i handlarzy narkotyków.

On ratuje z opresji

Zagrożeniem dla życia Marcina byli nie tylko Indianie Asháninka czy handlarze narkotyków, ale także dzikie zwierzęta, które napotykał po drodze. Prawdziwym utrapieniem okazały się owady – tysiące komarów i mrówek każdego dnia. – Brałem tabletki przeciwko malarii, wkładałem grube ubrania i spryskiwałem się sprayem. Dopiero taka kombinacja zapewniała jako taki komfort – opowiada. Kilkukrotnie do jego namiotu wpełzły jadowite węże. – Reakcja w takiej sytuacji musi być natychmiastowa. Trzeba przygnieść wiosłem ogon, a maczetą odciąć głowę – mówi.

W takich momentach sam refleks i szczęście nie wystarczą. – Każdą swoją wyprawę zawierzam Panu Bogu. To On ratuje mnie z opresji, pomaga na każdym kolejnym etapie podróży – podkreśla. Czasami robi to rękami kapłanów. – Nieraz korzystałem z pomocy polskich misjonarzy. Pozwalali mi przenocować i zostawić w bezpiecznym miejscu kanoe. Jeden z księży przywiózł mi z Polski żywność – wylicza.

Jak sam przyznaje, jego wyprawy mają przede wszystkim charakter sportowy. Ale nie tylko. – Podczas nich dojrzewam duchowo. Doceniam to wszystko, co otrzymałem – moje życie, wspaniałą żonę, dzieci, dom – wyjaśnia. Mówi, że ma spory dług zaciągnięty u Pana Boga. Jego część postanowił spłacić już w trakcie podróży, którą dedykował Pomorskiemu Hospicjum dla Dzieci. Za pomocą strony internetowej apelował o wsparcie finansowe placówki w zamian za każdy przepłynięty kilometr. Po powrocie swoje kanoe przekazał Narodowemu Muzeum Morskiemu w Gdańsku. – Chciałbym, aby stało się inspiracją dla wszystkich marzących o wielkich wyprawach, aby było symbolem przełamywania barier, pokonywania lęków, czegoś niemożliwego, co stało się możliwe.

Teraz Antarktyda

Marcin Gienieczko na co dzień mieszka razem z żoną Alicją i synami w Gdyni-Kosakowie. Swoją podróż Amazonką zgłosił do Księgi Rekordów Guinnessa w kategorii: najdłuższa samotna podróż kanoe. – Trwa weryfikacja złożonej dokumentacji – zdjęć, pomiarów satelitarnych, relacji napotkanych po drodze osób. To długi proces, ale jestem dobrej myśli – mówi. Czekając na oficjalne potwierdzenie rekordu, Marcin planuje już kolejną wyprawę. Tym razem będzie to zdobycie trawersu Antarktydy z użyciem jachtu. Co na to żona i dzieci? – Chłopcy są jeszcze mali. Leon ma 5 lat, a Igor 3. Więc z nimi nie powinienem mieć problemu. A żona? Zgodziła się. To mój wielki skarb. Bez jej wsparcia, dobrego słowa, uśmiechu nigdy nie pokonałbym najdłuższej rzeki świata.

TAGI: