Bez paliwa nie ruszę

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 01.02.2016 06:00

– Jestem staroświecki, bo uważam, że prawdziwy mężczyzna musi być odpowiedzialny – mówi Zbigniew Rudnicki. – Moja odpowiedzialność to utrzymanie żony, pięciorga dzieci i doprowadzenie ich do Chrystusa.

Bez paliwa nie ruszę roman koszowski /foto gość Zbigniew Rudnicki na co dzień nie deklaruje, że najważniejsza jest rodzina, ale w praktyce stawia ją na pierwszym miejscu

Z żoną Halinką i 19-letnim Maciejem, 18-letnią Hanią, 15-letnią Zosią, 8-letnim Antkiem i 6-letnią Basią mieszkają w Lubinie, oddalonym o 80 km od Wrocławia. Zbigniew pracuje na Wydziale Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu i musi tam dojeżdżać. Nie tylko na wykłady z pedagogiki, ale też żeby sprawować funkcję adiunkta. – Nie czuję potrzeby, żeby z bycia mężczyzną robić show – podkreśla. – Nie lubię pokazywać, jak twardo stoję na straży domowego ogniska, udowadniać, jak tym wszystkim dobrze kieruję. Często okazuje się, że żony tych, którzy deklarują, jakimi są supermanami, „noszą spodnie” zamiast nich. A ja nie wstydzę się mówić, że jestem kuchtą. Przez jakiś czas się buntowałem, że zamiast pisać książki i artykuły naukowe, gotuję dla całej rodziny. Czasem na dwa dni, ale jak przyjdą koledzy moich dzieci, to od razu wszystko znika, i to cieszy.

Częstuje mnie śledziami, których jak zwykle przyrządził tak dużo, jakby miał przyjść oddział wojska. Z drugiej strony nie podoba mu się, jak mężczyzna bywa do przesady czuły i nadskakujący innym. – Kiedy się witam z kobietami, nie lubię przytulania – przyznaje. – Z żoną to co innego, czasem ją przytulę. Ale jak widzę, że mój kolega wszystkie nasze koleżanki cmoka i ściska na przywitanie, to czasem nie wytrzymuję i wyciągam rękę, mówiąc: „całuj”.

– Dla mnie wiara to zawierzenie Panu Bogu siebie i rodziny. Miałem przez lata problem z oddaniem Mu moich dzieci. Wydawało mi się, że potraktuje mnie jak Abrahama i każe złożyć w ofierze syna Izaaka. Że podda mnie jakiejś próbie i może któreś z nich zachoruje albo stanie mu się coś złego. Ale zrozumiałem, że stale żyjemy na krawędzi życia i śmierci i nie mam lepszej gwarancji niż ta, którą daje On. Dlatego codziennie proszę: „Panie Jezu, spraw, aby w moim życiu objawiała się Twoja chwała”. Żeby działo się nie to, co ja sobie wymyślam, ale to, co chce On. „Wejdź w samo centrum mojego życia, w te sprawy, z którymi sobie nie radzę. Wejdź! Amen!” – modlę się do Niego i jest mi lżej.

Radość życia

– W jednej z książek napisałem, że moja filozofia narodziła się przy pasaniu krów – opowiada. – W mojej rodzinnej wiosce Nieszkowice razem z trojgiem rodzeństwa pomagaliśmy rodzicom przy gospodarstwie. Ja byłem najmłodszym z chłopaków i codziennie musiałem pasać krowy. Miałem więc sporo czasu na rozmyślanie. Wydałem trzy książki będące pracami zespołowymi, w tym jedną o sztuce umierania. Bo świadomość tego, że przemijamy, ma bardzo istotny wpływ na to, jak żyjemy. Zawołanie benedyktyńskie „memento mori” często jest źle interpretowane. Dlatego przypominam nie tylko moim studentom, że pamiętanie o śmierci powinno wzmacniać radość życia, uczyć korzystania z niego w pełni. To najlepiej wychodzi, gdy unika się grzechu.

Grzech to po grecku „niemożność trafienia do celu”. Jeśli usiłujesz gdzieś trafić, a to się nie udaje, wytwarza się napięcie związane z celowaniem, które nie przynosi efektu. Popełniając grzech, odczuwamy napięcie związane z tym, co nas chwilowo niesie. Bo grzech wydaje się przyjemny, a dopiero potem przychodzi doświadczenie porażki. Porażki były też moim udziałem, zwłaszcza w okresie, kiedy znalazłem się sam w mieście. To był rok 1980, strajki, autobusy nie jeździły, dlatego ojciec Antoni przywiózł go na swoim motorze z Nieszkowic do szkoły w Lubinie.

Był leśnikiem i Zbyszek też chciał pójść w jego ślady. Ale bracia zdecydowali za niego, żeby tak jak oni wybrał zawód górnika. – Poszedłem do technikum górniczego i przez sześć lat tam „konałem” – wspomina. Raz nawet powtarzał rok. Co może zaskoczyć tych, którzy wiedzą, że ukończył trzy kierunki – filozofię, teologię i pedagogikę. Ale już na maturze miał same piątki.

Modlitwa w jasność

– Bardzo mnie dobiło wyrwanie z wioski – opowiada. – Byłem nieśmiałym chłopakiem, który siedział w kącie i milczał. Mieszkałem w internacie, byłem zahukany, bez przyjaciół. Nie chodziłem na katechezę, ale jakimś cudem trzymałem się jednej modlitwy. Prawie wyjąc, prosiłem: „Panie Boże, zmień moje życie!”. Na co dzień nie dawałem po sobie poznać, co czuję, bo mój tato nigdy nie objawiał uczuć, a ja to od niego przejąłem. Był rok 1985, kiedy brat powiedział mi, że w Głogowie odbywają się spotkania modlitewne wspólnoty charyzmatycznej. Pojechałem tam i doświadczyłem wiele życzliwości. Zebrani głośno i gorąco się modlili, tak że zaraziłem się tym od nich, aż rodzice w domu się dziwili, że coś ze mną nie tak. Zacząłem jeździć na kolejne rekolekcje. Poznałem Marię Jurczyńską – jedną z inicjatorek odnowy charyzmatycznej w Polsce. Głosiła rekolekcje nawet w seminariach duchownych, co było wyjątkiem w tamtych czasach. W porywie ducha w 1986 roku zorganizowałem w swojej wiosce rekolekcje charyzmatyczne w stodole. Przyjechało na nie trzydzieści kilka osób i tak nam się spodobało, że powtarzaliśmy je przez dziesięć lat. Podczas modlitwy o uzdrowienie widziałem, jak ludzie są ściśnięci w środku jakimś gorsetem i potrzebują uwolnienia. Wiem, o czym mówię, bo sam to przez lata przeżywałem. Razem z nawróceniem przyszło do mnie poczucie akceptacji samego siebie. Jezus Chrystus, który słuchał przez lata mojego jęku, sprawił, że poczułem, jak mnie kocha. Nie mówię o emocjach, ale nowym stylu życia. Kiedy budzę się rano i myślę, jak wiele mam spraw do zrobienia, to zanim zacznę narzekać, proszę Go, żeby wszedł w nie, i od razu czuję się spokojniejszy. Czym różni się ta modlitwa od modlitwy chłopaka w technikum górniczym? Wtedy to było wołanie w ciemność, a teraz widzę jasność. Moje życie radykalnie się zmieniło, choć przecież nie stałem się kustoszem wszelkich cnót. Za to dobrze rozumiem słowa św. Pawła: „Moc w słabości się doskonali”. Tam, gdzie jestem słaby, daję Panu Bogu szansę. Mam wredny charakter – jak ostro spojrzę na studentów albo na moje dzieci, to się mnie boją. Ale stale walczę o lepszą twarz.

Trafić w sedno

Trzy lata temu razem z innymi rodzinami z parafii salezjańskiej pw. św. Jana Bosko w Lubinie założyli Salezjańską Wspólnotę Rodzin „Nazaret”. – To się zaczęło od opisanych w mediach jako skandal otrzęsin uczniów w gimnazjum salezjańskim, w którym uczą się nasze dzieci – opowiada. – Oczerniano naszego obecnego opiekuna – ks. Marcina Kozyrę. Kiedy komuś niesprawiedliwie dzieje się krzywda, natychmiast reaguję, nawet jak miałbym dostać po głowie. Dlatego w jego obronie napisaliśmy protest do telewizji.

Widząc, jak wielu jednoczy się wokół tej sprawy, wpadliśmy z ks. Marcinem na pomysł przekształcenia naszej ekipy w duszpasterstwo rodzin. Już wcześniej modliliśmy się z żoną, żeby znaleźć miejsce w jakiejś wspólnocie. Na pierwsze spotkanie przyszło 30 osób, a na kolejnych przybywało ich coraz więcej. – Widzę, że Pan Bóg chce naszej wspólnoty – mówi. – Gdybym tylko ja ją wymyślił, już dawno bym się z kimś pokłócił, bo jestem nerwus i gwałtownik. Taki „Sojuz-Apollo”, co to szybko potrafi odpalić. A tu udaje nam się dogadywać i razem z innymi rodzinami ewangelizować siebie oraz innych.

Gdy jedzie do pracy do Poznania, pakuje się do drugiej w nocy. Wstaje o piątej rano, żeby dojechać samochodem do Leszna, i tam przesiada się na pociąg. – Żeby nie usnąć w drodze, intensywnie nad czymś myślę – opowiada. – Kiedyś wymyśliłem w ten sposób Salezjański Kociołek Kultury, na który zapraszamy ciekawych ludzi z całej Polski. Na pierwszym spotkaniu ktoś zadał zaproszonej dziennikarce Marzenie Nykiel pytanie: „Skąd pani bierze siłę do robienia tylu rzeczy?”. Odpowiedziała, że od Jezusa Chrystusa. Aż mnie ciarki przeszły po plecach.

Teraz, kiedy ktoś mi stawia podobne pytanie, odpowiadam śmiało to samo. Ważne, żeby swoimi ustami wyznać, że Jezus Chrystus jest moim Panem, bo bogiem może być też Kriszna czy Sziwa. Nie lubię rozmawiać o religii ogólnie, ale zawsze konkretnie o Panu Bogu. Kiedyś kolega mnie sprowokował, więc go zapytałem, kim jest dla niego Jezus Chrystus. Wymigiwał się, mówiąc, że absolutem. „Dopóki nie uwierzysz, że jest twoim Panem, to będziesz wszystko oglądał przez szybę” – wypaliłem. Przestał ze mną rozmawiać, a ja stwierdziłem, że musiałem trafić w sedno.

Basia woła: „mamo”

– Na początku znajomości pisałem żonie wiersze romantyczno-reumatyczne – śmieje się. – Dziś leżą gdzieś na strychu. Moja Halinka chciałaby, żebym jej dwadzieścia razy na dzień mówił „kocham cię”. A przecież powiedziałem jej to raz i na zawsze – dodaje. Zawsze zwraca się do niej po imieniu. A do dzieci, jak mu się coś nie podoba – „łosiu, osiołku”. – Nie chcę ich poniżyć, nie mówię „świnio”, ale muszę im zwrócić uwagę – argumentuje. – Bardzo je kocham, ale potrafię też okrzyczeć, aż huczy. Jeśli córce nie chce się ścielić łóżka, to czy w przyszłości mąż jej nie powie, że jest flejtuchem? Chcę ją przed tym uchronić.

Nie chodzi mi wyłącznie o porządek w domu, ale o to, co dzieci z niego wyniosą. Już je uprzedziłem, że w posagu nie dostaną nic oprócz naszych nauk. – W tak licznej rodzinie nie da się uniknąć konfliktów i to jest normalne. To, że staramy się być dobrymi chrześcijanami, nie znaczy, że się nie kłócimy. Ja często wybucham, a potem widzę, jaki ze mnie dziad, i przepraszam. Nie chodzi o to, żebyś nie mógł zgrzeszyć, ale żebyś miał taką wiarę, że nawet kiedy upadniesz najniżej, to znajdziesz tam Pana Boga. Wspólnie modlą się w soboty i niedziele, bo wtedy wszyscy są w domu. – Zaczynamy od ulubionej modlitwy: „Przyjdź, Panie Jezu! Amen. Przyjdź, Duchu Święty! Amen.

Prowadźcie nas do Ojca! Amen” – opowiada. – Zwracamy się też o pomoc do patronów naszych dzieci i gości, ale też patronów domowych – św. Józefa i św. Józefa z Kupertynu. Mam wreszcie swojego błogosławionego patrona – męczennika Zbigniewa, więc i do niego. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że jest święta Halina. No, oprócz mojej żony – poprawia się. – A potem uczymy się na nowo ze sobą rozmawiać po całotygodniowym rozbieganiu. Widać, że dzieciom to się podoba, bo siedzą i nie lecą do Facebooka. Na co dzień nie lubię deklarować, że dla mnie najważniejsza jest rodzina. To weryfikuje codzienna orka. Kiedy masz tyle obowiązków, stale ćwiczysz się w pokorze. Pamięta pani, jak w filmie „Dzień świra” Adaś Miauczyński siadał do pisania poezji?

Mam podobnie – sprzątam biurko, szykuję się do pisania i dzwoni moja córka, mówiąc, że zapomniała zeszytu do matematyki. No i co robię – jadę. Dwa dni temu mój syn zaspał i trzeba go było zawieźć do Legnicy. „Dwie i pół godziny z głowy” – pomyślałem, ale pojechałem. Jeśli zrobię habilitację, to będzie dobrze, a jeśli nie, to nic wielkiego się nie stanie. Pan Bóg ma tyle pomysłów na życie i zawsze mi coś podpowie. Od paru lat noszę w kieszeniach różańce. Zaczynam je odmawiać w ciągu dnia i już po chwili zdarza mi się myśleć o czym innym. Ale wiem, że modlitwa nie jest obowiązkiem, tylko potrzebą. To paliwo, bez którego nie mogę ruszyć z miejsca. Stałe oznajmianie Bogu mojej miłości. Małemu dziecku nie potrzeba mówić, żeby kochało mamę, bo o tym wie. Nasza mała Basia woła w nocy: „mamo” i wchodzi nam do łóżka. Za nią Antek kładzie się w poprzek, mrucząc: „Ciasno, posuńcie się”. Czują się bezpiecznie, bo jesteśmy razem. Tak jak my wszyscy, kiedy wiemy, że Pan Bóg jest blisko.