Tabliczka mnożenia miłości

Maciej Rajfur

publikacja 07.02.2016 06:00

– Nie chciałam nigdy mówić o tym dzieciom, bo pewnie by się śmiały, ale podczas zaręczyn Zbyszek tylko pocałował mnie... w rękę – mówi pani Halina.

– U nas w domu, jak przybywało dzieci, tak żyło się coraz lepiej. Opatrzność Boża. A dzisiaj wielu twierdzi, że „ich na dziecko nie stać” – ocenia Zbigniew Lazarowicz Maciej Rajfur /Foto Gość – U nas w domu, jak przybywało dzieci, tak żyło się coraz lepiej. Opatrzność Boża. A dzisiaj wielu twierdzi, że „ich na dziecko nie stać” – ocenia Zbigniew Lazarowicz

Poznali się w chórze kościelnym działającym przy parafii Świętej Rodziny na wrocławskim Sępolnie. Jego na uczestnictwo namówiła matka, ją – młodsza siostra. To tam właśnie rozwinęła się miłość, która trwa do dziś. Przetrwała ona terror stalinizmu, trudy Polski Ludowej, horror stanu wojennego i wyzwania ostatniego kapitalistycznego 25-lecia. 64-letni staż małżeński robi wrażenie. Ale ich wartości i zasady, które pozwoliły zbudować wspaniałe małżeństwo, nie pasują już do współczesności. Zbigniew i Hanna Lazarowiczowie są po prostu „niemodni, nienowocześni”. I... świetnie się z tym czują.

Przez nuty do serca

Początków tej historii należy upatrywać w patriotycznej, bohaterskiej przeszłości pana Zbigniewa. Razem z ojcem, słynnym Adamem Lazarowiczem, ps. „Klamra”, walczył w antykomunistycznym zbrojnym podziemiu niepodległościowym. Dzisiaj określa się ich mianem żołnierzy wyklętych. „Klamra”, aresztowany przez UB, 1 marca 1951 r. został stracony w więzieniu mokotowskim. Pana Zbigniewa wypuszczono i razem z rodziną trafił do Wrocławia. Nie miał dokumentów ani zameldowania, więc nie mógł nigdzie znaleźć pracy. Partyzancka, antysowiecka przeszłość sprawiała, że nie czuł się bezpiecznie po „wyzwoleniu” i wprowadzeniu reżimu komunistycznego.

– Mama wysłała mnie do chóru przy naszej parafii, bo widziała moje codzienne przygnębienie. Chciała, żebym wyszedł do ludzi. W tamtej Polsce nie miałem żadnych perspektyw – opowiada mężczyzna. Tam szybko spodobała mu się Halina, którą przyprowadziła młodsza siostra. Grupa muzyczna rozwijała się, śpiewała w kościołach, nawet w radiu, a miłość dwojga ludzi dojrzewała. Z czasem kobieta dowiedziała się o niepodległościowej przeszłości wybranka. – Nie zniechęciłam się ani nie przestraszyłam. Jak człowiek kocha, to już nie ma mowy o odwrocie – oświadcza.

Jej mama jednak obawiała się o swoją 22-letnią wówczas córkę.

Nie dokument, lecz sakrament

Po dwóch latach związku para postanowiła się pobrać. – Przejęta mama snuła czarne scenariusze. A co będzie, jak po ślubie Zbyszka aresztują? Mogą to przecież zrobić w każdej chwili. Zajdę w ciążę i zostanę potem sama z dzieckiem – wspomina pani Halina. Mimo poważnych wątpliwości młodzi postawili sprawę zdecydowanie. „Czy się zgadzasz, czy nie, pobierzemy się” – powiedziała córka do matki. Odważnie? – Tu nie chodziło o odwagę, tu chodziło o miłość – stwierdza wrocławianka. – Teściowa, mimo że była do mnie przekonana jako do człowieka, bała się trudnej przyszłości z żołnierzem „wyklętej” partyzantki – dodaje pan Zbigniew.

Oboje szybko stracili ojców. Jeden został zamordowany za walkę o wolną Polskę, drugi zmarł na raka trzustki. Życie zatem nie rozpieszczało. W październiku 1952 r. udało się wziąć ślub, ale tylko kościelny. I to po znajomości, bo kościelnego nie udzielano bez wcześniejszego cywilnego. Pan Zbigniew nadal żył bez dokumentów, więc z kolei o cywilnym nie było mowy.

– Nam to kompletnie nie robiło różnicy, ponieważ liczył się tylko sakrament i połączenie Bożym węzłem, a nie papierki urzędowe – podsumowuje Halina Lazarowicz. Pamięta, jak wyprawiali wesele w swoim mieszkanku. Robili wino z kaszy jaglanej. Nie stać ich było na nic wielkiego, ale cieszyli się sobą. W 1953 r. żołnierza wyklętego objęła amnestia i mógł się ujawnić. Żona niedługo potem zaszła w ciążę i urodziła pierwszego syna.

Modlitewna pomoc z Włoch

Pod względem materialnym młodemu małżeństwu było bardzo ciężko. Trudne czasy, w dodatku z niewygodną przeszłością pana Zbigniewa, dawały się we znaki, ale miłość między dwojgiem, jakby wprost proporcjonalnie do trudności, kwitła. – W pierwszych latach żyliśmy z mojego zbierania grzybów w parku Szczytnickim. Tam kiedyś była duża grzybnia, bo nie sprzątano tego terenu. Co się udało zebrać, to przekupki sprzedawały na pl. Grunwaldzkim – opowiada mężczyzna. Gdy na świat przyszło ich pierwsze dziecko, poczuli wielkie szczęście, choć synek od razu poważnie zachorował. Przeszedł paraliż. Podjęli leczenie prywatne, co w głębokiej komunie było zadaniem niesamowicie trudnym.

– Myśleliśmy, że stracimy maleństwo. Wtedy księża doradzili, żebym napisała list do o. Pio z prośbą, aby ratował nasze dziecko. Jeszcze wtedy słynny kapucyn żył. Proszę sobie wyobrazić, że odpisał po włosku na obrazku: „Modlę się w twojej intencji” – wzrusza się Halina. Wierzy głęboko, że to wstawiennictwo świętego uratowało syna, który dzisiaj normalnie funkcjonuje. – Myślę, że o. Pio wciąż oręduje za nami. Syn ma swoje biuro, wydaje gazetę, pracuje, czuje pozostałości choroby, ale jest szczęśliwy – dodaje.

Dorobiony ogonek

Potem przyszedł czas na bliźniaki, a po 8 latach pojawił się najmłodszy syn. Z czwórki dzieci drzewo genealogiczne rodziny Lazarowiczów rozrosło się do sześciu wnuków i sześciu prawnuków. A jeszcze spodziewają się siódmego. Najstarszy prawnuk ma 11 lat, najmłodszy 3. A Zbigniew Lazarowicz, senior rodu, skończył 90.

– Dzisiaj mawiają, że gdy ludzie przechodzą trudną pod względem materialnym sytuację, to się rozchodzą. A nas właśnie ta bieda połączyła – mówi małżonka. – Dzieci wiedzą, że przeciwności losu nas zespoliły. Nie tylko najlepszych przyjaciół, ale także swoją miłość można poznać w biedzie – uzupełnia mąż.

W rozmowie wspominają trudny okres stanu wojennego. Wówczas nie tylko ojciec, ale i najstarszy syn za działalność opozycyjną był internowany. Pani Halina przechodziła stałe rewizje ubeków w mieszkaniu. – W piwnicy syn miał tyle pochowanych nielegalnych papierów, że jak się otwierało drzwi, to same wylatywały. Mówiłam, żeby je wynieść, ale ich ciągle przybywało – uśmiecha się kobieta. Pamięta zabawną z dzisiejszej perspektywy historię. Wtedy raczej bardzo stresującą.

– Pewnego razu przyszli i chcieli przeszukać piwnicę. Mówią do męża: „Pewnie macie, obywatelu, dwie piwnice”. I mieli rację. Ale przy drugich drzwiach dopisałam wcześniej do zera ogonek i zamiast liczby 20, czyli numeru naszego mieszkania, widniało 29. Oni stali pod tą piwnicą i nie weszli, bo się nie zorientowali! Myśleli, że to kogoś innego. Dorobiony ogonek nas uratował – opowiada po latach, ale z wielkimi emocjami pani Halina.

Warto poczekać

Związek małżeński Lazarowiczów przetrwał bardzo burzliwe czasy. Zdaniem Haliny Lazarowicz dzisiaj ludzie krzywdzą się, wierząc, że muszą się sprawdzić przed ślubem. Mieszkają ze sobą, współżyją bez oporu, bo dają się nabrać naiwnej propagandzie, że trzeba się wypróbować, posmakować, żeby wiedzieć, czy później będzie dobrze.

– Mieliśmy twarde zasady moralne. Powściągliwość w narzeczeństwie umacnia przyszłe małżeństwo. Wiemy to po sobie – mówi Zbigniew. Wspomina jeden z wyjazdów do znajomych przed ślubem. Zaproponowano im spanie w jednym pokoju, ale na dwóch łóżkach. Nie skorzystali. On spał na sianie w innym pomieszczeniu. Ówczesna narzeczona potem pytała: dlaczego? Czy miał jakieś obawy, że zgrzeszą? – Ufałem jej i sobie, ale chodziło jeszcze o jej opinię. Zasady to zasady – tłumaczy mężczyzna.

– Kobieta musi się szanować, jeśli chce być szanowana przez mężczyzn. Skarbu czystości trzeba wspólnie pilnować – doradza pani Halina.

Współcześnie pozamałżeński seks jest rzeczą powszechną. Państwo Lazarowiczowie pamiętają czasy, gdy takie postępowanie przynosiło wielki wstyd, bo ludzie mieli silny kręgosłup moralny. Potrafili przestrzegać przekazanych im zasad wiary. – Nie chciałam nigdy mówić o tym dzieciom, bo pewnie by się śmiały, ale podczas zaręczyn Zbyszek tylko pocałował mnie w rękę. Nie było żadnego nawet buziaka w usta – śmieje się. – A dzisiaj jak jest?

Sens życia

Gdzie w tym wszystkim wiara? – Na pierwszy miejscu! Dawała nam siłę. To dzięki Bogu udało się zbudować tak silny związek – odpowiada pani Halina. Oboje wychowali się w katolickich rodzinach i wyniesione z domu prawdy Boże oraz zasady dobrego postępowania przekazali z wielkim zaangażowaniem dzieciom. Uczyli pacierza, katechizmu, a potem swoją postawą dawali im doskonały przykład. Do dzisiaj rozmawiają z dziećmi na temat spraw religijnych, zwracają uwagę, gdy trzeba, przypominają. Może nie zawsze wychodzi kolorowo, ale swój obowiązek rodzicielski wykonali i do końca swoich dni będą wykonywać. – Zawsze powtarzam, że tabliczkę mnożenia i katechizm znam doskonale dzięki wychowaniu dzieci – przyznaje ze śmiechem małżonka.

Sami także pilnują codziennej modlitwy rano i wieczorem. Lubią odmawiać wspólnie Różaniec. – W partyzantce, gdy mijaliśmy kościół, ojciec zawsze mówił: „Wstąpmy na zdrowaśkę”. Jako dziecko widziałem, gdy wstając z łóżka, zaczynał dzień znakiem krzyża. Nie opuszczał nigdy niedzielnej Mszy św. – mówi ze wzruszeniem pan Zbigniew.

Gdy ich zapytać o receptę na długowieczne małżeństwo, państwo Lazarowiczowie wzruszają ramionami. Nie potrafią tego ująć w kilku zdaniach. Mogą jedynie opowiedzieć o sobie i, rzeczywiście, ich przykład najlepiej wszystko pokazuje. – Rozwód? Nie przyszedł nam nigdy nawet do głowy. Nie dopuszczaliśmy takiej myśli. Małżeństwo się zawsze naprawia, leczy, a nie grzebie w piachu – tłumaczy pani Halina.

Po 64 latach patrzą na siebie z taką samą miłością jak wtedy, gdy śpiewali w chórze. Dojrzeli, a życie odcisnęło piętno, ale nie zmieniło serca. – Największym szczęściem, jakie mnie w życiu spotkało, jest moje małżeństwo – stwierdza pewnie 90-latek. Po chwili namysłu dodaje: – Ludzie mają pieniądze, żyją w dostatku, ale szczęścia nie kupią. Bez niego czują się niespełnieni. Dlatego obydwoje dziękujemy Bogu za siebie nawzajem.

TAGI: