Będziesz moją babą?

Joanna Juroszek

publikacja 15.02.2016 06:00

Poznali się pod koniec lipca. We wrześniu wzięli ślub cywilny, w październiku – kościelny. Potem wychowali ośmioro dzieci. A teraz już na spokojnie mogą cieszyć się wnukami. Na razie jest ich „Tylko” 21.

Małżonkowie z wizytą u dzieci w Irlandii Archiwum prywatne Małżonkowie z wizytą u dzieci w Irlandii

Było lato 1978 r. Henryka, jak zawsze, pojechała na wanogę, obóz dla studentów i absolwentów franciszkańskiego duszpasterstwa akademickiego z Katowic-Panewnik. Na obóz pojechał też Jerzy. Prawie nikogo tam nie znał, ale cel miał jeden – poszukiwanie żony. Denerwował ją od początku, bo na wędrowny obóz po Kaszubach zabrał samochód, fiata 126p. A on, kiedy poznał już wszystkie dziewczyny, stwierdził: „Trudno, żonę znajdę gdzie indziej”. Niespełna trzy miesiące później Henryka i Jerzy Chmielewscy powiedzieli sobie sakramentalne „tak”.

Skarbiec w skrytce

Niedługo po obozie Henryka miała urodziny. – Przyjechał do mnie, a mama powiedziała, że Henia jest w FODZIE (Franciszkańskim Ośrodku Duszpasterstwa Akademickiego – przyp. J.J.). Przyszedł tam z bukietem róż. A po krótkim czasie zapytał: „Będziesz moją babą?”. „No dobrze”. „To przyjdź w poniedziałek do Urzędu Stanu Cywilnego, weź dokumenty”. Poszłam, ale cały czas myślałam, że on żartuje – wspomina z uśmiechem.

Można nie wiedzieć, że idzie się na własny ślub...? – Nie, to wiedziałam, ale wtedy szliśmy spisać tylko protokół. W kancelarii parafialnej już się przestraszyłam. Zaskoczyły mnie pytania: czy nie ma przymusu, czy z własnej woli, czy jestem pewna, czemu tak szybko... Zawahałam się i mówię: „Zawsze o ważne rzeczy pytam o. Gaudentego, a on jeszcze nie wrócił. Napisałam do niego list, ale mi nie odpowiedział”. Na to  o. Stanisław, który był w kancelarii, roześmiał się i mówi: „Takie decyzje to trzeba samemu podejmować” – wspomina żona pana Jerzego.

– To działo się w takim tempie… Ale spotykaliśmy się prawie codziennie. Jerzy wyjeżdżał na delegacje, a ja miałam jeszcze wakacje, bo pracowałam w szkole w Piotrowicach. Gdy jechał do Wrocławia czy Nysy, to mnie zabierał. Po drodze chciałam Jurka lepiej poznać, pytałam go o różne rzeczy, ale on w czasie jazdy nie rozmawia. Do tej pory. No to często się modliłam. O to, czy to ten, czy nie ten. Chyba miałeś w skrytce Skarbiec… – zagaduje męża. – Nie pamiętam – ten odpowiada ze spokojem w głosie. – Musiał tam być – nie daje za wygraną pani Henryka. – Czytałam sobie z niego cały katechizm i wszystkie modlitwy, po kolei. Ja zdałam się na Pana Boga.

Na Pana Boga zdał się też pan Jerzy, który decyzję o szukaniu żony na obozie poprzedził modlitwą. Wiedział, że małżeństwo to jego powołanie, i to Boga prosił o pomoc w znalezieniu drugiej połówki. – Przed obozem były około półroczna modlitwa i bardzo częsta Eucharystia w tej intencji. To pozwoliło na podstawowe duchowe przygotowanie dla podjęcia odpowiedzialnej decyzji – wyjaśnia precyzyjnie.

Sukienka i sweter

Pani Henryka na obóz przyjechała dwa dni później niż wszyscy. Jurek miał samochód, więc to on odebrał ją i jej kuzynkę z Wejherowa. – W ogóle nie zwrócił na nas uwagi – żali się jego żona. – Przecież musiałem prowadzić auto – usprawiedliwia się pan Jerzy. – Mało tego, jak dojechaliśmy, to mąż koledze, który wiedział, z jaką intencją przyjechał na wanogę, powiedział: „Tak jakoś żadna dziewczyna nie wpadła mi w oko, ale poczekam, bo jeszcze dwie mają dojechać”. Na co on: „No właśnie je przywiozłeś”.

W Jerzym coś się zmieniło już pod koniec obozu, na Mszy w kościele franciszkanów w Wejherowie. Jerzy Chmielewski opuszcza na chwilę pokój, w którym rozmawiamy, i przynosi zdjęcie. Na nim piękna młoda kobieta o blond włosach. – Tak wyglądała żona 37 lat temu – mówi z dumą w głosie i wraca do opowieści sprzed lat. – Chwilę rozmawialiśmy i się rozjechaliśmy. Żona wróciła na Górny Śląsk, a ja pojechałem jeszcze na wschodnią część Warmii – wyjaśnia. Tam obozowało duszpasterstwo, do którego należał, z siedzibą przy katedrze Chrystusa Króla w Katowicach. Do Suwałk planował zabrać także Henię, ale ta nie chciała o tym słyszeć. – Dla mnie niewyobrażalne było nie wracać z wanogą. Pół wagonu zajętego, gitary, śpiew… Zapytał inną koleżankę i pojechała. Ale potem skomentowała to tak: „Po co on mnie o to prosił? Cały czas o ciebie się pytał!” – wspomina pani Henryka.

Jakieś dwa tygodnie po obozie urodziny miał Jurek. Zaprosił na nie uczestników wanogi. Byli wszyscy poza jego przyszłą żoną. W końcu pojawiła się i ona w pięknej, granatowej sukience, którą uszyła sama specjalnie na tę okazję. – Wiele osób zamarło wtedy z wrażenia – wspomina jej mąż. – Po tych urodzinach Jurek odprowadził nas do autobusów, złapał mnie za rękę, a wcześniej pożyczył mi sweter – opisuje pani Henryka. – Niemiecki! – precyzuje mąż.

W sukience z urodzin 16 września Henryka poszła na ich cywilny ślub. Kościelny wzięli w piątek 6 października w kościółku akademickim na panewnickiej kalwarii. Ona miała 25, on 27 lat.

Co ciekawe, Henryka wcale za mąż wychodzić nie chciała. Bała się, bo wokół siebie nie miała dobrych wzorców mężczyzn. Mąż miał być wierzący i znać się na wychowywaniu dzieci. Na szczęście Jurek skończył resocjalizację. Na obozie okazał się też bardzo uczynny; a to porąbał drewno na ognisko, a to woził jedzenie. Na dodatek chodził do Komunii i mądrze mówił na tematy wiary.

– Ślub miał miejsce na 11.,12. i 13. stacji Drogi Krzyżowej. To był sakrament, związek w cieniu innej Miłości. Tej najwyższej, wzorowej. Stanęliśmy przed ołtarzem, którego integralną częścią są wypisane słowa z Listu do Galatów: „Nie daj, Boże, bym się miał chlubić z czego innego jak z krzyża Pana naszego” – wyjaśnia pan Jerzy.

Mąż piecze ciasto

Jerzy chciał mieć troje dzieci, Henryka – sześcioro. Bóg postanowił połączyć ich wizje rodziny i dał im 9 pociech. Jednak przedostatni, Tomaszek, zmarł przed urodzeniem.

Małżonkowie mimo sporej gromadki znaleźli czas na naukę, kulturę, kolejne studia, polityczne zaangażowanie (pan Jerzy swego czasu był m.in. zastępcą prezydenta Katowic). Każde z ich dzieci otrzymało imiona związane z aktualną sytuacją polityczno-religijną. Każde poznało i odwiedziło miejsca kultu swoich patronów.

– Gdy żona była w szpitalu, bo rodziło się kolejne dziecko, to jakoś musiałem sobie radzić. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to to, żeby dzieci nakarmić, ubrać i pojechać z nimi tam, gdzie jest mama. Kiedy pojawiałem się z nimi na dziedzińcu szpitala, wywoływaliśmy poruszenie serc innych kobiet. Stawały przy oknie i bacznie nas obserwowały. A myśmy skandowali: „Henryka, pokaż Patryka!” – uśmiecha się pan Jerzy. – Albo: „Mamusia, pokaż Piotrusia”. Mąż zawsze był przygotowany, miał jakieś serki homogenizowane, sadzał dzieci na ławce, każdemu dawał łyżeczkę – uzupełnia jego żona. – I wtedy, z konieczności, musiałem nauczyć się pieczenia – dodaje pan Jerzy. – Kiedyś przysłał ciasto, a inne kobiety dziwiły się: „Z tyloma dziećmi jeszcze pani ciasto upiekł?!”. – Mąż nikomu nie pozwolił pomóc, oczy podkrążone, ale dawał sobie radę – wspomina pani Henia.

Henryka, absolwentka filologii rosyjskiej, pracowała przez dwa lata, potem przez kolejnych kilkanaście była na urlopie macierzyńskim albo wychowawczym. Do szkoły wróciła, kiedy najmłodsza, Jadwiga, miała rok.

– Materialnie bywało trudno, ale zdarzały się cuda. Byliśmy na Mszy w Panewnikach z dziećmi. Przybiega córka Karolina i trzyma banknot, odpowiednik dzisiejszych 200 zł. Jakaś starsza pani jej dała i powiedziała, żeby mamie przynieść – wspomina pani Henryka. – Chłopcy byli ministrantami, a ja w pewnym momencie postanowiłam, że nie ma telewizji, dopóki nie jesteśmy na Mszy. No to oni wstawali na pierwszą Mszę, na 7.00 – uśmiecha się.

Małżonkowie praktykowali też codzienną wspólną modlitwę, dziesiątkę Różańca. – Bywało, że młodsze nie dawały rady, pokładały się, jęczały – wspomina ich mama.

Dziś dzieci państwa Chmielewskich same tworzą wielodzietne rodziny. Troje z nich mieszka w Irlandii, Patryk jest w seminarium u salezjanów. Jedni skończyli studia, inni jeszcze studiują. A największą radością dziadków są wnuczęta. 21 z nich żyje, troje jest już w niebie.

– Jak zapamiętujemy te wnuki? Wymyśliłem sobie litanię do świętych patronów naszych dzieci i wnuków. Z każdym imieniem powtarzanym trzykrotnie. Na to pozwala chociażby spacer na popołudniową Mszę – uśmiecha się pan Jerzy.

TAGI: