Dostałam ją

Andrzej Kerner

publikacja 20.02.2016 06:00

Wiele razy wydawało się, że już koniec. Mówiłam: „Panie Boże, dałeś mi ją, nie zabieraj”.

– Ania jest taka fajna, lubi siedzieć na kolanach, tulić się – mówi Sylwia Werner Andrzej Kerner /Foto Gość – Ania jest taka fajna, lubi siedzieć na kolanach, tulić się – mówi Sylwia Werner

Sylwia Werner odpowiada na pytanie, kiedy są najmilsze chwile. – Ania jest taka fajna, jak ją przebieram. Wezmę ją na kolana, ona potrafi siedzieć, tulić się, głaskać. Ale najbardziej lubi siedzieć u Justyny na kolanach, bo ona jej śpiewa do uszka. Jak kładzie się spać, mówię: „daj buzi”, ona nastawia buźkę. A nieraz sama zawoła, żeby ją pocałować w łóżku, odkrywa kocyk, którym zasłania oczy, i chce buzi – opowiada.

Ania uwielbia też kąpiele, spacery, przejażdżki. Najlepiej z muzyką. Kiedy w łazience gra radio, to w wannie tańczy, pluska się, trzeba dolewać ciepłej wody, bo nie chce wyjść z tej muzycznej kąpieli. To samo ze spacerami. – Gdy mijamy stawek we wsi i skręcamy do domu, to wszyscy słyszą, że Ania wraca – opowiada mama. Bo Ania sprzeciw wyraża krzykiem, jękiem, rodzajem zawodzenia. Pani Sylwia mówi prosto: – Masakra, od stawu taki wrzask, że koniec.

Nie chcieli mi jej dać

Ania urodziła się z przepukliną mózgowo-rdzeniową. Nie potrafi mówić, nie chodzi, porusza się wożona na wózku. Prawie cały czas bawi się palcami lewej ręki, przygląda się ich wygięciom i splotom, które z fantazją nieustannie tworzy. Chleb je sama, resztę podają jej łyżeczką. Pije z butelki ze smoczkiem. Od 10. roku życia musi być cewnikowana, czego nauczyła się najpierw mama, a potem siostry Ani – Justyna i Kasia. Wykonują te zabiegi, przebierają, kąpią, karmią, tulą, całują, wożą.

– Nie chcieli mi jej dać ze szpitala: bo sobie nie dam rady, bo się załamię, bo to, bo tamto. Już załatwiali papiery do zakładu opiekuńczego. Ale nie słuchaliśmy. Mąż też nie chciał jej oddać. Powiedziałam: nie ma szans, żeby ją oddać. Jak tu żyć bez swojego dziecka? Nie wiedziałam, że się taka urodzi, w czasie ciąży nie miałam USG. Po porodzie lekarze nie dawali szans na przeżycie. Właściwie rodzina już wybierała jej miejsce pochówku – w grobie koło matki mojego męża. Ale potem jedna operacja, druga. Ania dalej żyła i wszyscy byli zdziwieni. Mówili: przeżyje trzy lata, potem do pięciu, siedmiu, czternastu… – opowiada mama. Ania we wrześniu skończy dwadzieścia cztery.

O tym, co nastąpić musi

– Kiedyś rozmawialiśmy z Marcinem, co to będzie, jak kiedyś to się stanie, bo mimo rehabilitacji przecież zanik mięśni postępuje od nóżek. No i on umarł, a Ania żyje – opowiada Sylwia Werner. Marcin, jej drugi mąż, zmarł nagle niecałe cztery lata temu w sile wieku, znaleziono go martwego w kabinie koparki, którą miał pojechać na usługę do klienta. – Jak tato zmarł, to przez trzy miesiące była tragedia. Po prostu wyczuła. Ale z tym też daliśmy sobie radę – opowiada pani Sylwia. Ania wydaje jęk.

Jej się tu z nami podoba

Sylwia Werner daje radę ze wszystkim. Gdy zmarł mąż, w ciągu pół roku spadło na nią kilka ponadprogramowych zadań: szambo się zapchało, potem awaria studni, pożar w kuchni, auto padło, wichura zerwała część dachu. – Mieliśmy co robić. Jak człowiek wstanie, to codziennie ma się gdzie obrócić. Najpierw do sąsiadki i sąsiada. Potem Ania, potem reszta (Ola i Oliwka – wnuczki), kury, króliki, kaczki itd., potem obiad, nie ma czasu się nudzić – wylicza. Bo pomaga także sąsiadom (przebierać się, umyć, napalić w piecu, posprzątać, zakupy zrobić) i w parafii. Nie robi z siebie bohaterki.

– To niezwyczajna osoba, godna podziwu – mówi mi ks. proboszcz Bernard Mocia. – Wiem, że ksiądz tak uważa, ale my – bo pomaga mi też rodzina – nie robimy nic wielkiego. To, że musimy chodzić wokół Ani, to normalne. Kiedyś znajoma urodziła dziecko z wadą czaszki, wzięli je od razu do domu opieki, po czterech latach zmarło, ona mnie spotyka i pyta, czy Ania jeszcze żyje. Żyje. Ona mi mówi: no widzisz, tak się biedactwo jeszcze męczy. Ale Ania się nie męczy. Jest z nami, nic ją nie boli, bawi się, cieszy. Jej się tu z nami podoba – mówi Sylwia Werner.

Kiedy było ciężko

Czy kiedyś myślała, że już nie da rady, że będzie musiała Anię oddać do zakładu opiekuńczego? – Jak padaczka się nasilała, to było sześć ataków w dzień, sześć w nocy. Kiedyś mi wsadziła palec do oka. Palec w oku, ona sztywnieje, ja nie mogę wyciągnąć tego palca, a widzę krew – nie wiem, czy mi to oko palcem wyciąga, czy coś innego się dzieje. Wtedy mogę uczciwie powiedzieć: nie wiedziałam, czy dam radę. Nic wtedy jeść nie umiała, bo zasypiała po ataku, budziła się i nowy atak. Wtedy myślałam, że nie dam rady, że mi psychika wysiądzie albo coś. Ale potem zaraz był dobry dzień, wychodziliśmy na podwórko, pogadało się z ludźmi, pożartowało o głupotach. Już było inaczej – opowiada mama. Padaczka niespodziewanie ustąpiła, pani Sylwia odstawiła Ani leki.

Przeznaczenie

– Popatrz pan, jak to jest. Jak Marcin żył, Ania ważyła koło 50 kilo. Męczyliśmy się z wnoszeniem i schodzeniem po schodach. I nagle, pół roku przed jego śmiercią, zaczęła chudnąć w oczach. Jadła normalnie, a waga szła w dół i skończyła się na 35. Co miesiąc robiłam badania, czy coś złego się nie dzieje. I nie było nic, żadnej choroby. Jak Marcin zmarł, to już ważyła tyle, że mogę ją sama na rękach wnieść na wózek, do samochodu, wszędzie. I czy to nie jest przeznaczenie? – pyta mnie Sylwia Werner.

Po coś Ania taka jest

Sama zaczyna mówić o modlitwie. – Mnie trzymie modlitwa, tak szczerze mówiąc. Już kiedyś chciałam to siostrze wytłumaczyć. Mam swoje modlitwy, koronki nie koronki, różnego rodzaju, do Ducha Świętego, do Oblicza i do Miłosierdzia, nowenny i inne modlitwy specjalne. Jedne modlitwy mam ustawione codziennie – bo należę do Żywego Różańca i do margaretki za naszego księdza, a inne sobie dobieram w zależności od chwili. Nigdy nie modliłam się o cudowne uzdrowienie, ale to, co chciałam, bardzo często wymodliłam. Wiele razy w szpitalu wydawało mi się, że to już koniec, koniec. Aleśmy wyszli. Mówiłam: „Panie Boże, dałeś mi ją, nie zabieraj” – mówi.

Opowiada o duchowych pytaniach o chorobę Ani. – Dostałam ją, coś musiało być powodem, że dostałam ją. I jestem z nią. Po coś Ania taka jest. Kiedyś jeden z misjonarzy powiedział, że choroba to jest pokuta, opieka nad chorym to odkupienie grzechów. I ja tak myślałam, że to za moje grzechy Ania jest chora. Ale już tak nie myślę. W tamtym roku na pielgrzymce chorych podszedł do nas biskup Rudolf Pierskała, opowiedziałam mu o Ani i o sobie, a on powiedział, że to nie jest kara, tylko błogosławieństwo – opowiada Sylwia Werner.

Ania ma więcej miłości

Nie jest to na pewno błogosławieństwo łatwe. Chyba niewielu chciałoby się zamienić z Sylwią Werner z Ostrożnicy, byłą sprzedawczynią w GS i młodzieżowym klubie „Ruchu”, intendentką przedszkola, i przeżyć to, co razem z Anią przeżyła przez 23 lata: setki wizyt u lekarzy, pobyty w szpitalach, lęk o przyszłość, niekiedy niezrozumiałą obojętność „systemu” wobec dziecka (np. wózek dostała dopiero gdy dziewczynka miała 10 lat). Łatwiej byłoby oddać Anię.

– Nie ma takich rzeczy, których nie można przeżyć, ani krzyżyka, którego nie można udźwignąć. Dziecko to nie jest towar, który można po kupieniu oddać do reklamacji. To jest żywa istota, moje dziecko. Potrzebuje miłości. Przecież w tych zakładach tyle jej nie dostanie. Mnie się wydaje, że Ania tu dostaje więcej miłości. Zawsze będzie potrzebować opieki, przytulenia, pohusiania na kolanach. I chociaż mamy problem, żeby się porozumieć, to Ania wie, co ja mówię. Ale to jest ten typ, że musi mieć to, czego chce.

Ania, co jeszcze powiedzieć o Tobie? Cieszysz się? – kończy Sylwia Werner.

TAGI: