Jak koty za szybą

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 04.03.2016 06:00

– I tak to życie nam ucieka – Maria Krajewska mimochodem patrzy na zegarek na nadgarstku męża. Dostał go kilka lat temu od Wojciecha Kilara. I nosi, choć przedtem nie lubił zegarków. Ale nawet na nim nie można zatrzymać czasu.

Mieszkanie państwa Krajewskich jest pełne przedmiotów przypominających Wojciecha Kilara roman koszowski /foto gość Mieszkanie państwa Krajewskich jest pełne przedmiotów przypominających Wojciecha Kilara

W tym roku 14 stycznia świętowali 49. rocznicę ślubu. 29 grudnia ubiegłego roku minęła 2. rocznica śmierci Wojciecha Kilara. Wojciech Krajewski był jego kierowcą przez 20 lat, a po śmierci żony kompozytora – Basi – został, jak mówi, jego majordomusem: – Takim doradcą od wszystkich praktycznych spraw – począwszy od kupna papieru toaletowego, po kwiaty na cmentarz dla ukochanej Basi.

Barbara Kilar, z domu Pomianowska, najbardziej lubiła żółte frezje. Jej mąż przepadał za różami. Zwykle przed swoimi urodzinami w tajemnicy prosili Wojciecha Krajewskiego, żeby kupił olbrzymi bukiet frezji lub róż, w zależności od tego, kto świętował. W zeszłym roku Maria i Wojciech Krajewscy 29 grudnia pojechali na Jasną Górę na Mszę św., sprawowaną za duszę Barbary i Wojciecha. Wojciech Krajewski na klęczniku, gdzie zwykle autor „Angelusa” modlił się przed cudownym obrazem, położył czerwoną różę. Obok, gdzie klęczała jego żona – bukiet żółtych frezji. Kilka dni temu, 25 stycznia, w rocznicę urodzin pani Basi, zaniósł podobne na ich grób w Katowicach przy ul. Sienkiewicza. – I tak będzie każdego roku, dopóki będziemy żyli – podkreśla.

Maria Krajewska przez 10 lat gotowała najpierw małżeństwu Kilarów, po śmierci pani Basi – kompozytorowi. Przez lata Wojciech Krajewski kupował też karmę dla ich kotów. Kiedy odeszły dwie ulubione kotki Kilarów, kompozytor stał z miseczkami z mlekiem przed domem, dopóki nie zwołał wszystkich przybłędów z okolicy. Potem, już oswojone, do ostatnich jego dni czekały na posiłek przed wejściem do oranżerii.

Za życia Wojciecha Kilara zwykle Maria Krajewska zostawała w domu, żeby pilnować dobytku, kiedy gospodarz wyjeżdżał, jak napisał im w dedykacji na zdjęciu: „w podróże artystyczne z jej mężem”. Po jego śmierci z dobrej woli sprawują pieczę nad domem przy ul. Kościuszki w Katowicach.

– Dlaczego jest w nas takie zaangażowanie, żeby zadbać o ogród, pozamiatać liście spod wysokich leszczyn? – zamyśla się Maria Krajewska. – Ze względu na pana Wojtka i panią Basię, bo oni na nas patrzą z góry. Kiedy przychodzili do tego domu niedługo po odejściu właściciela, słyszeli, jak koty walą łbami w szybę drzwi oranżerii, nie mogąc się doczekać jedzenia. Teraz wspomnienia z czasu przeżytego blisko kompozytora uderzają w szyby ich pamięci, jak tamte koty.

Nie jesteśmy normalni

Maria Krajewska, która dotąd nie przepadała za pielęgnowaniem własnego ogródka, w zeszłym roku zabrała się solidnie za ogród Kilarów. – Wszystko musi być zadbane wokół ławeczki, na której kiedyś siadali Basia i Wojtek – mówi. – To było ich miejsce, zwłaszcza wtedy, gdy ona już nie miła siły wychodzić z domu. Lubimy tam sobie z mężem usiąść, tak jak oni. Ale też na tarasie i w oranżerii.

– I wtedy zaczynamy wspominać, jak bardzo się kochali – przyznaje Wojciech Krajewski. – Dotąd myśleliśmy, że nasza miłość jest tak wielka, że drugiej takiej nie znajdziesz. Nie jesteśmy normalnym małżeństwem, bo u nas czas się zatrzymał i jest tak, jak było 49 lat temu. Ale patrząc na nich, starszych o dekadę, widzieliśmy, jacy byli w miłości do siebie nieustannie młodzi, i to robiło wrażenie. Jak on schodził z góry o 11 rano, od razu ją całował i przytulał. Jak ona wysiadała z samochodu, to już był przy jej drzwiach i je otwierał. Kiedy zachorowała i jeździła na wózku, nie odstępował jej ani na chwilę i stale jej kupował piękne upominki.

Wojciech Krajewski też do dziś kupuje swojej żonie prezenty, a to skarpetki, a to ulubione owoce. – Bo miłość to jest całkowite oddanie drugiej osobie, we wszystkim – podkreśla.

Wojciech Krajewski jak dziś pamięta, kiedy zobaczył Marię pierwszy raz 5 lipca 1964 na pastwisku w Kąkolewie koło Grodziska Wielkopolskiego. – Takich rzeczy się nie zapomina – opowiada i dyskretnie ściska dłoń żony. – Miałem wtedy 20 lat, byłem tam w wojsku, a ona miała 17 i była taka młodziutka. Przychodziła na lotnisko w pobliżu jednostki paść krowy i wszyscy żołnierze wlepiali w nią oczy. Tylko ja odważyłem się spytać dowódcę o pozwolenie na rozmowę. W lot chwytała moje myśli.

Mnie mamusia od najmłodszych lat prowadziła do opery i znałem się na muzyce, ale okazało się, że to ona naprawdę się na niej zna. Chodziła do szkoły muzycznej w Poznaniu i uczyła śpiewać sopranem koloraturowym. Zaczęliśmy spotykać się codziennie. Kiedy jej wujostwo, których odwiedziła, zorientowali się, że spotyka się z tym samym żołnierzem, odesłali ją do domu do Poznania. Przed odjazdem obiecaliśmy sobie, że będziemy do siebie pisać – list na list. A jak nie, to przerywamy znajomość. I udało się jej nie przerwać. W sumie uzbierało się tego 150 listów.

– Po trzech miesiącach Wojtek przyjechał do mnie w urodziny taty Michała – wspomina żona. – Wszedł w mundurze z dzikim spojrzeniem między moje ciotki, które go zlustrowały wzrokiem. Miał tak obcisłe spodnie, że siadł na prawie wyprostowanych nogach. Potem wyszliśmy na spacer i obiecaliśmy sobie, że będziemy razem. Na sylwestra przyjechała na kilka dni do niego, do Chorzowa. – I wyobraża sobie pani, że z szacunku jej nawet nie dotknąłem – zdradza mąż.

„Pan Tadeusz” w aucie

Wojciech Krajewski urodził się w Krakowie, położonym na trasie ucieczki jego mamy ze Lwowa. Ojciec pochodził z Warszawy. Potem cała rodzina przeniosła się do Chorzowa. – Do dziś nie mogę pojąć, jak ci lwowiacy się tu wszyscy zeszli? – zastanawia się. – Dziadek miał we Lwowie potężną firmę kaletniczo-rymarską. Dostawał zamówienia od wojska i bardzo dobrze im się powodziło. Mama chodziła do dobrej szkoły zakonnej, umiała grać w tenisa i kochała muzykę. – Mam to po niej, że jak słucham jakiegoś pięknego wykonania, to płaczę – mówi Wojciech Krajewski.

– To ona mnie, jedynaka, nauczyła miłości. Można było iść do niej z każdym problemem, wypłakać jej się w ramię. Wychowała go sama, bo mąż Karol za działalność w AK przez 17 lat siedział w więzieniach w Katowicach, Wronkach i Strzelcach Opolskich. Dziadkowie z jego strony zginęli w obozach w Niemczech.

– Moja żona pochodzi z nie za bardzo bogatej rodziny, a było w ich domu czworo dzieci – opowiada. – Jej ojciec był dyrektorem rzeźni, ale uczciwym, więc się nie dorobił. Przyjechała do mnie z Poznania w samym płaszczu, z 1 zł 50 gr w kieszeni, biletem tramwajowym i pierzyną od babci w posagu – wspomina.

– Przed ślubem widzieliśmy się tylko kilka razy – mówi żona. – Dzieliło nas 350 km i mieliśmy tylko te listy. Nie wiem, jak to się stało, że nie bałam się, w jakie środowisko jadę tak daleko. Ślepo wierzyłam, że nie stanie mi się krzywda.

Ich ślub i skromne wesele odbyły się w styczniu 1967 w Poznaniu, gdzie Wojciech Krajewski przyjechał ze swoją mamą i świadkiem. W Chorzowie zamieszkali w przygotowanym przez niego pokoju z kuchnią. – To był bardzo szczęśliwy rok i osiem miesięcy – wspomina żona. – Urodził się nasz syn Mariusz. – Sama sobie dawała radę bez pomocy babci – dopowiada mąż. – Tyle że na początku potrafiła przypalić gotującą się wodę i to ja robiłem obiady. Ale z czasem nauczyła się świetnie gotować od mojej mamy, która pracowała w gastronomii.

– Po odchowaniu syna poszłam do pracy, kolejno w banku w Katowicach, w Chemicznych Zakładach Terenowych, w Spółdzielni Mieszkaniowej i w Spółdzielni Inwalidów – wylicza żona. – Odszedłem z liceum im. Słowackiego w Chorzowie przed maturą – włącza się mąż. – Zaraz po wojsku zacząłem pracować na taksówce i tak mi zleciało 45 lat. W szkole nudził go „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza, ale już jako dorosłego zafascynował, kiedy któregoś dnia usłyszał go w radiu. Zaczął go wtedy czytać, analizować i ma w domu jego kilka bibliofilskich egzemplarzy. Nawet podczas naszego spotkania pyta mnie, czy w „Panu Tadeuszu” jest też zima, i sam odpowiada, że widać ją na serwisie z porcelany.

Wydaje się, że to, że był taksówkarzem, że zna na pamięć prawie całą narodową epopeję i woził ją ze sobą w aucie, a na dodatek cechuje go wewnętrzna prawość, jaką mieli bohaterowie Mickiewicza, sprawiły, że przypadli sobie do gustu z Wojciechem Kilarem. – Zamówił mnie po raz pierwszy, żebym go zawiózł do salonu Forda po odbiór jego samochodu z naprawy – wspomina. – Potem już dzwonił tylko po mnie, aż koledzy z postoju byli niezadowoleni, że tak sobie mnie upodobał.

– Do pana Wojtka trudno się było dostać, nawet z sąsiadami nie utrzymywał kontaktów – wtrąca żona. – Najpierw mąż jeździł z nim na zakupy, a panią Basię woził do lekarza. Pan Wojtek bardzo lubił kupować takie małe rzeczy, np. latarkę, którą dało się zmieścić w dłoni. Bawił się nią jak dziecko. Z czasem mąż załatwiał każdą ich sprawę. – Pan Wojtek zawsze nas traktował z ogromnym szacunkiem – podkreśla Wojciech Krajewski. – Kiedy chciałem ich wieźć na Wigilię do siostry pani Basi w Katowicach, to mi zabronił, bo to święto, i uznał, że nie mogę pracować.

Maryja jak przyjaźń

– On nas traktował jak domowników – opowiada Maria Krajewska. – Interesował się naszym życiem. Gdziekolwiek jechał, zawsze nam coś przywoził – a to ciasto, a to różańce, a to ikony albo miniaturki zabytków z innych krajów – oprowadza nas, pokazując domowe skarby. – Tu są filiżanki od niego, tu świecznik z porcelany z domu jego dziadków ze Lwowa, tu odręcznie napisane przez samego kompozytora nuty do filmu „Pan Tadeusz” z życzeniami dla nas. Całe nasze mieszkanie jest pełne wspomnień o panu Wojtku.

Pokazuje mi filiżankę, na której denku widnieją słowa Wojciecha Kilara: „Wszystko się robi dla kogoś”. – Pan Wojtek miał pieniądze, ale oboje z żoną tak wiele dawali innym – podkreśla. – Do dziś działa na nas ich podejście do ludzi. Umieli każdego wysłuchać, poświęcić mu czas. Potrafili się cieszyć ze wszystkiego. Taki spokój z nich promieniował, bo ze swojego związku czerpali wielką siłę.

Pan Wojtek zmienił się przez przykład pani Basi. Dla niego przestała używać alkoholu, choć piła tylko okazjonalnie, a potem i on został abstynentem. Ona często chodziła do kościoła, zapraszała do domu księży. On zawsze był wierzący, ale rzadziej zaglądał do kościoła. Odmieniły go i żona, i Jasna Góra. Widziałam, jak wracał stamtąd jak na skrzydłach. Małżeństwo to umiejętność porozumienia się, osiągania kompromisów, sztuka dogadania się i wycofania ze swoich racji, brak „złośliwej” pamięci – wylicza.

– Ja mam w sobie dużo cierpliwości, a mąż jest raptusiewicz. Ale jak widać dobrze, kiedy charaktery małżonków się uzupełniają. – No i ważne, że mamy wspólne finanse – wtrąca mąż. – Ci, którzy się osobno liczą, prędko się rozchodzą.

– Pani Basia i pan Wojtek kochali się wzajemnie i w mowie, i w gestach – ciągnie jego żona. – Ona mówiła do niego „Niuniuś”. – A ja do Ciebie czasem „Niunia” – przerywa jej mąż. – To jedno z niekalendarzowych imion mojej żony.

Pan Wojtek raz mi powiedział: „Ja bym nie potrafił nikomu zrobić krzywdy, ale jakby ktoś zrobił coś złego mojej Basi, tobym nie wytrzymał”. Wszędzie starali się być razem. W parafialnym kościele siadali zawsze z przodu po lewej stronie. Po jej śmierci on miał swoje miejsce z tyłu kościoła na krzesełku. Kiedy woziłem go do Basi na cmentarz, odwiedzał też groby Krystyny Bochenek i Jerzego Dudy-Gracza. Najpierw robiłem porządek na pomniku, a potem mu mówiłem: „Teraz wszystkie klachy niech pan żonie opowie” i zostawiałem go z nią.

Nieraz żartujemy, że z moją żoną też jesteśmy do siebie przyspawani, jak Kilarowie. Różne praktyczne sprawy lubimy załatwić wcześniej, żeby w domu mieć dużo czasu na cieszenie się sobą.

Maria Krajewska przez ostatnie lata gotowała podwójnie – dla nich i dla Kilarów. – Pan Wojtek był schorowany – od lat cierpiał na żołądek, miał by-passy, jego żona też bardzo chorowała, dlatego uwzględniałam ich dietę – wspomina. – Ale kiedyś, gdy pani Basia wyszła ze szpitala, zatelefonował z prośbą: „Niech pani zrobi sałatkę ze wszystkich warzyw z majonezem!”. To była jednak zmiana na krótki czas.

Ale nam zrobił psikusa, że tak szybko umarł – zamyśla się. – Zaczął gasnąć już w instytucie onkologii w Gliwicach podczas naświetlań. A wcześniej mi mówił: „Do trzech razy sztuka – powinienem z tego wyjść”. Kiedy go przywieźli z Gliwic do domu, nie było sanitariusza do pomocy, żeby go wnieść na noszach. Musiałam to zrobić razem z pielęgniarką Sandrą. Pan Wojtek był słabiutki, ale kiedy powiedziałam: „Nasze książątko przyjechało”, to się szczerze uśmiechnął.

Cały czas w chorobie go doglądaliśmy i przyjechaliśmy tuż po śmierci. Moja mama mówiła, że do kieszeni zmarłego wkłada się różaniec, grzebień i pieniążek, to dopilnowałam, żeby mu je włożyli. Zmarł pod taką ikoną Matki Bożej Częstochowskiej jak nasza – wskazuje na Matkę Bożą na ścianie.

– Kiedy jechał na Jasną Górę, to o. Golonka dawał mu wszystko podwójne, żeby miał też na prezent dla nas. I tę nam stamtąd przywiózł. Potem z mężem chodziliśmy po sklepach i nigdzie drugiej takiej nie znaleźliśmy. Jest taka wyjątkowa, jak nasza przyjaźń.

TAGI: