Za marzeniami

Anna Kwaśnicka

publikacja 12.03.2016 06:00

Świat jest na wyciągnięcie ręki, a brak dużych pieniędzy na koncie czy w portfelu nie musi być przeszkodą w wyprawach do odległych krajów.

Żółto-niebieskim busem przemierzali Europę tripobus.wordpress.com Żółto-niebieskim busem przemierzali Europę

Taką tezę postawili sobie opolscy licealiści, którzy wzięli udział w ogólnopolskiej olimpiadzie „Zwolnieni z teorii”. Radosław Małko, Julia Bzdyra, Kamila Świerc i Borys Fesdorf zrealizowali projekt społeczny, którym chcieli uświadomić zwłaszcza swoim rówieśnikom, że współcześnie podróżowanie przestało być dostępne wyłącznie dla ludzi bogatych. W Studenckim Centrum Kultury w Opolu licealiści zorganizowali dwudniowe spotkanie „W podróży za marzeniami”. Zaprosili na nie grono podróżników, m.in. z Wrocławia, Opola czy nawet Berlina, którzy prezentując zdjęcia i filmy z wojaży, opowiadali o swoich doświadczeniach i podpowiadali, jak przygotować się do dalekiej wyprawy, na co koniecznie zwracać uwagę w drodze, a przede wszystkim – jak obniżać koszty.

20-letnim busem przez Europę

Wśród polskiej młodzieży to coraz powszechniejszy sposób na spędzenie długich studenckich wakacji. – Marzyło mi się zebrać przyjaciół i ruszyć przed siebie. Z tych marzeń zrodził się Tripobus – opowiada Oskar Gołaszewski z Opola. Gdy przyszło do tego, że mógł kupić sobie pierwszy samochód, wybrał 20-letniego volkswagena transportera za 4000 zł. – W lutym 2013 roku razem z kolegami z liceum zacząłem go przygotowywać. Spotykaliśmy się co weekend, by przy nim pracować – opowiadał Oskar Gołaszewski.

Do wakacji samochód był nie do poznania. – Nasza pierwsza wyprawa liczyła około 10 tysięcy kilometrów i wiodła przez 13 krajów Europy Zachodniej. Mieliśmy różne przeżycia: w Paryżu nas okradli, 200 kilometrów dalej popsuło się auto. Byliśmy już blisko morza, więc nie przejmowaliśmy się tym zbytnio – najpierw poszliśmy się kąpać, a na naprawę przyszedł czas później. Po prostu nie przejmowaliśmy się trudnościami – mówił wprost lider Tripobusa.

Rok później Oskarowi zamarzyła się Europa Wschodnia. Ekipa się posypała, ale na pomoc przyszły ogłoszenia internetowe. Chętnych na takie wakacje było aż 30. W końcu to dwa miesiące wojaży za 3000 zł. Chyba trudno znaleźć korzystniejszą ofertę dla studenta. Busem przejechali Bałkany, byli w Turcji i Gruzji. – Ludzie, których poznaliśmy po drodze, byli niesamowici – życzliwi, gościnni. Sami z siebie przynosili nam jedzenie, ale w takich ilościach, że nie byliśmy w stanie wszystkiego zjeść. Pewien pan, dając nam mnóstwo arbuzów, powiedział, że spełniamy jego marzenie z młodości – wspominał Oskar.

Po trzech wyprawach Tripobusem (trzecia do Wielkiej Brytanii) Oskar samotnie wyruszył do Indii.

Zobaczę Mount Everest

Tam spędził 66 dni. – Tej podróży nie miałem dobrze zorganizowanej. Wiedziałem, co mniej więcej chcę zobaczyć, i miałem dogadany pierwszy nocleg u couchsurfera. Po wylądowaniu w Bombaju wszedłem w wielki tłum ludzi i hałas. Taksówką wcale nie było łatwo dotrzeć do miejsca, gdzie miałem spać. Okazało się też, że mój gospodarz, który twierdził, że mieszka sam, dzielił jeden niewielki pokój z 9 współlokatorami – opowiadał Oskar. W czasie wyprawy nie chciał wydać zbyt wielu pieniędzy, oszczędzał m.in. na noclegach.

– Kilka razy spałem na dworcu albo kupowałem nocny bilet na pociąg. Czasem zamiast wydać 6 zł na taksówkę, wolałem przejść 10 kilometrów. Po prostu mogłem. Czas mnie nie gonił, cieszyły mnie widoki, m.in. w Goa, pięknym stanie na południu Indii – wspominał. Był m.in. w Kalkucie czy Darjeeling, aż w pewnym momencie, patrząc na mapę, zobaczył, że jest już niedaleko Himalajów. W internecie przejrzał możliwości, zaopatrzył się w parę cieplejszych ubrań, bo ze sobą nic odpowiedniego nie miał, i zadecydował, że rusza do Nepalu. Tuż po przekroczeniu granicy trafił na strajk. Jedyne, co jeździło, to motory, tylko tak mógł w dwa dni dostać się do stolicy, skąd samolotem leciał do Lukli – bazy wypadowej pod Mount Everest. Trekking do Everest Camp Base trwał 9 dni. Namiot, wodę i jedzenie zabrał ze sobą, żeby po drodze nie wydawać dużych pieniędzy. Buty mu się rozkleiły, więc powiązał je linką.

– Trasa nie jest trudna, ale wymagające są duże różnice wysokości. Było coraz mniej tlenu, dlatego na 5-tysięcznik Kala Pattar, z którego widać najwyższą górę świata, stawiałem po 20 kroków i na dwie minuty musiałem się zatrzymywać. Udało się – opowiadał.

Autostopem do Chin

Tak w ostatnie wakacje podróżował Tomasz Korgol, nauczyciel historii z Wrocławia. Nim dotarł do Chin, stopem przejechał Ukrainę, Rosję i Mongolię. Dodajmy, że nie była to jego pierwsza podróż, bo przemierzać świat zaczął zaraz po maturze. Śpi pod namiotem lub u couchsurferów, a kolejne kilometry przemierza „na stopa”. W ten sposób mocno obniża koszt swoich wakacji. Tym razem, nie licząc przelotu powrotnego z Chin do Polski, wydał 450 zł. A jakie ma rady dla przyszłych podróżników? – Zawsze pakuję się do dwóch plecaków. Jeden jest duży, a drugi mały. Chodzi o to, że nawet jeśli stracę wszystko to, co mam spakowane w tym dużym bagażu, to zawartość małego plecaka pozwoli mi wrócić do Polski – tłumaczył. – Jeżdżąc stopem, przyjmuję taką zasadę, że nie zdradzam się ze swoimi poglądami politycznymi. Jeśli mój kierowca jest socjalistą, to ja też, jak jest anarchistą, to ja też mu przytakuję. Wiem, że polityka to temat bardzo szybko prowadzący do kłótni, a tego wolę uniknąć – wyjaśniał.

Tomasz twierdzi, że Chiny go zauroczyły i że wbrew stereotypom to nie jest zacofany kraj, może tylko prowincja, ale tam praktycznie nikt nie mieszka. Gdy tylko przekroczył granicę od strony Mongolii, poczuł się jak gwiazda filmowa, bo ustawiały się do niego kolejki Chińczyków, którzy chcieli zrobić sobie z nim zdjęcie. Dodatkowo przez fortel tamtejszej policji stał się bohaterem głównego wydania wiadomości jako uratowany turysta, który zabłądził na chińskiej autostradzie. Propaganda propagandą, ale wspomnienia wywołujące śmiech zostaną na zawsze.

– Największy problem miałem z komunikacją, bo Chińczycy angielskiego praktycznie nie znają. Z łapaniem stopa poradziłem sobie w taki sposób, że miałem kartkę napisaną po chińsku z wyjaśnieniem, czym jest autostop, i pokazywałem ją kierowcom, którzy się zatrzymywali – opowiadał.

Egzotyka południowo-wschodniej Azji

Przejażdżka na słoniu, pogłaskanie tygrysa, wypuszczenie młodziutkiego żółwia do morza – o tym wszystkim marzył Sebastian Robaszkiewicz, student z Wrocławia, który wraz ze swoją dziewczyną Moniką ruszył na cztery miesiące do Tajlandii, Kambodży, Laosu, Singapuru i Indonezji. – Studia to jeden z lepszych okresów na podróżowanie. W Klubie Podróżników BIT spotkałem ludzi, którzy mają taką samą pasję jak ja. Już jako dziecko marzyłem o dalekich wyprawach, ale dopiero słuchając prelekcji tych, którzy w świat już wyruszyli, zacząłem realizować swoje marzenia. Chłonąłem ich rady i opowieści, wreszcie zacząłem ich naśladować – wyjaśniał Sebastian. Wspominając podróż po Azji, opowiadał o pysznym jedzeniu, aromatycznych przyprawach, słodkich owocach i kursie gotowania, na który wybrał się z Moniką. Spróbował skorpiona, pająka czy szarańczy. – Obrzydliwie to wygląda i smakuje jak sos sojowy, którym było pokropione. Ale próbowałem, żeby potem nie żałować, że się nie odważyłem – mówił.

Opowiadał też o wulkanach, na które się wdrapywali, czy o Rajskiej Wyspie, na której nie ma dróg i samochodów, a także o rozczarowaniu wyspą Bali, na którą dotarli w porze deszczowej, kiedy woda wyrzuca na brzeg mnóstwo śmieci. Ich celem było poznanie azjatyckiej przyrody, zobaczenie miejsc trudno dostępnych, dlatego wytrwale szukali dróg i możliwości dotarcia choćby na plażę, na której wykluwają się żółwie morskie.

Sposób na Australię

Ewelina Karbownik i Michał Kurian z Wrocławia z tytułem magistra rozpoczęli prace, w których po 8 godzin dziennie siedzieli za biurkiem. Wytrzymali dwa lata. – Zarobiliśmy trochę kasy i na pół roku postanowiliśmy wybrać się gdzieś daleko. Kupiliśmy bilet w jedną stronę do Tajlandii, bo udało nam się znaleźć tanie loty do Bangkoku – opowiada Michał. I dodaje, że pierwsza rada, jaką mają dla przyszłych podróżników, dotyczy bagażu. – Kiedy się pakowałem na wyjazd, mój plecak ważył 19 kilogramów, kiedy wróciłem po pół roku – zaledwie osiem. Naprawdę, większość rzeczy, które wydają nam się niezbędne, w podróży się nie przyda, albo można je będzie kupić na miejscu – wyjaśnia.

Michał i Ewelina byli m.in. w Indiach, Nepalu, Malezji, Indonezji, a po trzech miesiącach, kiedy byli już zmęczeni hałasem, brudem, zwierzętami, które na ulicy jedzą plastik, w drugiej części półrocznej podróży wylądowali w Dawin w Australii. – Pamiętajcie, że ten kraj jest tak duży jak Europa, więc w trzy miesiące nie sposób zwiedzić go w całości. Jest tam też mniej więcej trzy razy drożej niż w Polsce, dlatego musieliśmy się przestawić na tanie podróżowanie – mówili. Skorzystali m.in. z relocation deal. A więc podpisali umowę z wypożyczalnią samochodów, że zwrócą campera do miasta, z którego został wypożyczony przez ostatniego klienta. – Limit kilometrów, które mogliśmy przejechać, wynosił długość trasy plus 500 kilometrów, które w zupełności wystarczyły, by zobaczyć to, co chcieliśmy – podkreślał Michał.

W Townsville zamieszkali na miesiąc, bo skorzystali z opcji house sitting. – Gospodarze naszego domu wyjechali na pewien czas do pracy w innym regionie Australii, a w domu zostawili psa, kota i rybki. To popularne wśród Australijczyków rozwiązanie – że udostępniają swój dom do zamieszkania w zamian za opiekę nad nim i nad zwierzętami. A kiedy podróżnicy zdecydowali się ruszyć dalej, kupili własne auto, które przed powrotem do Polski sprzedali innym turystom. Oczywiście wybrali samochód, w którym mogli też spać. Dzięki temu nie wydawali dużych sum ani na komunikację, ani na noclegi.

TAGI: