Wybory wartości(owe)

ks. Roman Tomaszczuk

publikacja 16.03.2016 06:00

Nie chodzi na skróty, tzn. nie ryzykuje utraty miłości, ani tej do Boga, ani tej do żony i synka.

Za chwilę kolejne maluchy z Nowego Miasta będą miały katechezę z panem Jackiem Ks. Roman Tomaszczuk /Foto Gość Za chwilę kolejne maluchy z Nowego Miasta będą miały katechezę z panem Jackiem

Typowa droga do seminarium: ministrant, oazowicz – religijne dziecko zapatrzone w Jana Pawła II.

Niepewność zweryfikowana

– Coś w tym jest, bo kiedy w 1988 szedłem do nowicjatu salwatorianów w Bagnie, miałem za sobą solidną formację zarówno religijną, jak i patriotyczną – przyznaje Jacek Pawlik, katecheta z SP nr 23 w Wałbrzychu. – Czas spędzony w seminarium to oczyszczanie wiary z młodzieńczych idealizacji, przepuszczanie jej przez sito filozofii i teologii, to odkrywanie jej horyzontów i stawanie wobec nowych wyzwań – charakteryzuje. 

Jednak coś było nie tak, jak być powinno. Kiedy zaczął się czwarty rok studiów, pojawiło się wahanie: czy aby na pewno chcesz mnie, Panie, w kapłaństwie? Trzeba było zmierzyć się z rozeznawaniem. To, co do niedawna było oczywiste, jasne, przejrzyste i z przyszłością – pociemniało, zaszło mgłą, straciło wyrazistość.

– Zaczynasz czuć się niepewnie, sprawy tracą na znaczeniu, sytuacje zaczynają cię przerastać, niepokój wkrada się w oczywistości. To męczy – mówi po latach, siedząc między maluchami z podstawówki, które cierpliwie kolorują obrazek z ćwiczeń do religii. Ludzkie, męskie serce czuje niepokój, ale to za mało, żeby podejmować decyzję. Bo przecież to może być tylko kryzys. Powołanie przecież nie jest sprawą człowieka, ale Boga. On ma inicjatywę, On spogląda z miłością – taką na wyłączność i taką, która ma służyć innym. On decyduje, że to  będziesz właśnie ty, a nie ktoś od ciebie lepszy, bardziej utalentowany, serdeczny i otwarty. On rozstrzyga.

– Dlatego trzeba paść na kolana i prosić o światło. Gdy ono przychodzi, wiesz na pewno, co zrobić, i ze spokojem podejmujesz decyzję: zostaję albo odchodzę – tłumaczy Jacek Pawlik, który odszedł.

Otwarcie o życiu

Powrót do domu po latach nieobecności nie należy do łatwych. Parafia w małym miasteczku (w Głuszycy) to hermetyczne i wrażliwe środowisko. Każda zmiana odbija się wielkim echem. Powrót kleryka – tym bardziej.

– Jeszcze w seminarium wyobrażałem sobie, że to będzie bardzo bolesne, trudne, nawet krępujące. Nie było aż tak źle – relacjonuje. Przez chwilę pracuje w urzędzie, potem dostaje propozycję pracy kuratora w sądzie. Zgadza się. Przez kolejnych sześć lat walczy o pogubionych, zepsutych, wykolejonych. Także tych sparaliżowanych biedą, przemocą, nałogiem. Oni przypominają mu kolejne wersety z Ewangelii: o zagubionych owcach, marnotrawnych synach, celnikach, jawnogrzesznicach. Jest dobrze przygotowany do pracy wśród nich. Staje na wysokości zadania – nauczył się od Jezusa poszukiwania tej jednej zagubionej owieczki i wytrwałości, bo Jezusowy pasterz był zdeterminowany, Łukasz ewangelista zaznacza: pasterz zostawia 99 owiec i idzie na poszukiwania tej jednej, „aż ją znajdzie”.

Takiego poznaje Monika. Zakochuje się ze wzajemnością. Biorą ślub w 1998 r. Zaczynają układać rodzinne życie, więc otwierają się nie tylko na siebie, ale i na życie. Czekają na dziecko. Ono jednak nie przychodzi. Zaniepokojeni robią badania. Jedne, drugie, trzecie. Kolejni lekarze sprawdzają, analizują, porównują – i orzekają: wszystko w porządku. Dziecka jednak nie ma. Dziwny ten porządek.

Kościelne klimaty

Po sześciu latach pracy w sądzie wraca do katechizacji. Karierę nauczyciela porzuca dla pieniędzy. W 2007 małżonkowie decydują się na eurorozłąkę. Kierunek – Anglia. Dobra praca, kierownicze stanowisko, przy okazji katechizowanie w polskiej sobotniej szkółce i zaangażowanie w angielską parafię: festyny, spotkania biblijne, świadectwo wiary.

– Spotkałem tam różne wrażliwości religijne: Litwinów, Szkotów, Polaków i księdza z Kanady, ale polskiego pochodzenia – wspomina emigrację. – Spróbowaliśmy więc połączyć siły angielskiej parafii i polskiej misji katolickiej. Nie było to proste i w sumie niewiele z tego wyszło. Ale mamy spokojne sumienie, że spróbowaliśmy. Co przeszkadzało? Jak zawsze: ambicje i pieniądze – uśmiecha się gorzko.

Nie – nie gorszył się. Dobrze znał zaplecze parafialnego życia, przecież jego ojciec był zakrystianem, a rodzina przyjaźniła się z ks. Stanisławem Polwiszem, lwowiakiem, więc bliskim mentalnością rodzicom Jacka pochodzącym ze ściany wschodniej. Praca pracą, ale życie rodzinne też musi się rozwijać. I faktycznie nabiera rumieńców odkąd pojawiła się nadzieja: naprotechnologia.

Bezpieczny dom

– Nigdy nie chciałem zostać w Anglii na zawsze – zapewnia. – Tym bardziej, gdy urodził się nam syn, Janek. Miałem wracać od razu, gdy przyszedł na świat, w 2012 roku, ale nie było żadnych perspektyw na pracę. Monika przyjechała więc do Anglii. Chcieliśmy być razem, nie mogłem przegapić tych pierwszych miesięcy, gdy trzeba się nauczyć ojcostwa, gdy można cieszyć się tak spontanicznie i świeżo swoim dzieckiem, gdy uczymy się dojrzałej miłości między sobą, patrząc na jej owoc – synka – wyjaśnia.

Po kilku miesiącach oboje spostrzegli, że tęsknota za Polską nie daje im spokoju. Widzą też, że świat, w którym żyją na emigracji, oprócz pieniędzy nie daje im nic cennego. Obcy im i uboższy system wartości, brak oparcia dla normalności, liberalizm i relatywizm prawny – to wszystko nie rokuje dobrze na przyszłość dla wychowania dziecka i dla życia rodziny.

– Najpierw wróciła Monika z Jasiem, potem ja – wspomina rok 2014. – Jakby na potwierdzenie słuszności naszych decyzji, naszego rozeznania, trzy dni po przyjeździe otrzymałem propozycję pracy w katechezie – wspomina. – Wybraliśmy Polskę ze względu na wartości i środowisko. Po przeliczeniu na funty – nasz wybór okazał się pomyłką, ale przekonaliśmy się na własnej skórze, że o szczęściu i spełnieniu nie decyduje liczba zer na koncie, lecz miłość. A ta musi karmić się wartościami, w przeciwnym razie staje się domem zbudowanym na piasku – tłumaczy Jacek Pawlik.

TAGI: