Bóg posyła nas do ubogich

Aleksandra Pietryga

publikacja 05.11.2019 13:03

- Wiele osób, które przychodzą do nas, wychowuje się bez ojca. Im bardzo trudno zrozumieć, czym jest miłość Boga Ojca. No, bo jak? Do czego to odnieść?
 - mówią Wiola i Marek Richterowie z Klubu Wysoki Zamek.

Wiola i Marek Richterowie od lat są związani ze Wspólnotą Dobrego Pasterza. Prowadzą Klub Wysoki Zamek w Katowicach - Załężu. Są rodzicami Justyny, Klary i Franka, bohaterami wywiadu rzeki "Bóg posyła nas do ubogich" Roman Koszowski /Foto Gość Wiola i Marek Richterowie od lat są związani ze Wspólnotą Dobrego Pasterza. Prowadzą Klub Wysoki Zamek w Katowicach - Załężu. Są rodzicami Justyny, Klary i Franka, bohaterami wywiadu rzeki "Bóg posyła nas do ubogich"

Aleksandra Pietryga: Chodzi za mną zdanie, że to nie Bóg ma kłopot z bezwarunkowym miłosierdziem, ale my mamy problem z przyjęciem go.


Wiola Iwanicka-Richter: Tak, ja mam kłopot z przyjmowaniem miłosierdzia. Jako dziecko na wszystko musiałam „zasługiwać”. Robiłam wszystko, żeby poczuć, że jestem kochana. Byłam grzeczna, dobrze się uczyłam, pomagałam. A i tak to było ciągle niewystarczające. Wiecznie mówili mi, że za mało się staram. I tak przeniosłam to na relację z Panem Bogiem. Wydawało mi się, że muszę zasłużyć na Jego miłość: modlitwą, wypełnianiem przykazań, dobrymi uczynkami. Muszę się napinać i starać. Im będę lepsza, tym Bóg bardziej będzie mnie kochał. 
Kiedy papież ogłosił Rok Miłosierdzia, poczułam, że to Bóg mi go daje, żebym mogła rozprawić się z czymś, co jest moim największym życiowym problemem. Pan Bóg chce zburzyć we mnie tę wizję miłosierdzia, którą noszę w sobie od dzieciństwa. Chce przekonać mnie, że On daje swoje miłosierdzie całkowicie za darmo i nic nie muszę robić, żeby być przez Niego kochana.


Marek Richter: Doświadczyłem miłosierdzia jak syn marnotrawny. W domu rodzinnym nie miałem miłości, więc chciałem ją znaleźć gdzie indziej. Między innymi w okultyzmie. Przez sześć lat szukałem szczęścia i przyjaźni wśród ludzi, dla których bogiem była muzyka metalowa, alkohol, przemoc… Przez sześć lat niszczyłem siebie. Chciałem się z tego wyzwolić, ale sam, swoimi siłami. Nie udawało się. Czułem się coraz bardziej beznadziejny, aż doszedłem do momentu, w którym było mi już wszystko jedno. Powiedziałem: Trudno, będę alkoholikiem i umrę. I wtedy przyszedł do mnie Bóg. Dopiero kiedy wypuściłem swoje życie z rąk, On mógł zacząć w nim działać. Pojechałem na rekolekcje i na początku czułem się tam jak w zakładzie psychiatrycznym. (śmiech) Jacyś wariaci na modlitwie śpiewają, tańczą, śmieją się, podnoszą do góry ręce. Co jest?! Podeszli do mnie księża i zaczęli się nade mną modlić. A ja w jednej chwili upadłem na kolana i zacząłem płakać jak dziecko. Nigdy w życiu tak nie płakałem. Jakby coś we mnie pękło. Poczułem w sobie ciepło. Dzisiaj wiem, że to Bóg do mnie przyszedł, że doświadczyłem wtedy Jego miłości. To było pierwsze w moim życiu spotkanie z Bożym miłosierdziem. 
Pan Bóg nie zaczyna relacji z grzesznikiem od recytowania dziesięciu przykazań. Od walenia mu po oczach nakazami i zakazami. Zaczyna od słów „Kocham cię”. I dopiero wtedy człowiek, który czasami po raz pierwszy w życiu doświadczył miłości, dowiedział się, że Komuś na nim zależy, zaczyna pragnąć dobra, chce zmienić swoje życie, żeby być coraz bliżej Boga, który jest samym Dobrem. Nawet, kiedy ten człowiek po raz kolejny zaczyna tonąć, Bóg się nie obraża, ale znowu go ratuje. To nam puszczają nerwy, zaczynamy się niecierpliwić, wkurzać. No bo ile razy można kogoś wyciągać?! A Pan Bóg nie traci cierpliwości, nie odwraca się od człowieka.


A gdyby te dwadzieścia lat temu ktoś przyszedł do Ciebie i zaczął od wymieniania przykazań?


M.R.: To by mnie tu dzisiaj z wami nie było. Może bym się zapił gdzieś na śmierć. Uratowało mnie to, że poczułem się kochany, akceptowany z tym wszystkim, co robiłem, kim byłem, jaki byłem… I wtedy dopiero zapragnąłem iść drogą Tego, który mnie tak mocno kocha. I wypełniać Jego przykazania. Dopiero, kiedy Bóg dobrał się do mojego serca, byłem gotowy odrzucić całe zło, w jakim się babrałem.


Ludziom, którzy do was przychodzą, mówicie o miłości?


W.I.-R.: Nie zawsze da się używać słów, które są w słowniku języka polskiego. Tym ludziom słowo „miłość” kojarzy się zupełnie z czymś innym, niż to, co chcielibyśmy im przekazać. I czasem w spotkaniu z nimi trzeba obyć się bez słów. Oni wchodzą do Wysokiego Zamku z całym bagażem bolesnych przeżyć, przemocy, jakiej doświadczyli w rodzinach, braku miłości w domu i tak dalej. Poranieni, pogubieni, agresywni. I my ich nie zmieniamy od progu. To nie jest tak, że wejść do klubu mogą tylko ci grzeczni i wymyci. Że przychodząc do nas, muszą przyjąć jakąś pozę, założyć maskę. Nie. My ich przyjmujemy takich, jakimi są naprawdę, z całym ich światem, którym żyją na co dzień. Stawiamy wymagania, bo to też jest wyraz miłosierdzia, ale nie wyrzucamy nikogo, kto im nie potrafi sprostać. Jeden się dostosuje do naszych zasad w pięćdziesięciu procentach, a drugi w pięciu. Bo w tej chwili nie potrafi dać z siebie więcej. Ale z biegiem lat dochodzi do mnie coraz bardziej, że oni należą do Boga i Pan Bóg ich takich kocha. I to jest mój filtr, który sprawia, że udaje mi się kogoś nie udusić. (śmiech) Pytasz, czy mówimy im o miłości, o Bogu. Raczej czekamy na moment, w którym sami zaczynają zadawać pytania. Patrząc na to, jak żyjemy, wchodząc do kaplicy, którą mamy tu na górze. Oni są spragnieni miłości, nałogowo jej poszukują. Czasem robią głupie rzeczy, ale to też wynika z tego głodu miłości.


M.R.: A tak naprawdę nie zaspokoją go, dopóki nie doświadczą miłości Boga. Koniec i kropka. 


Co jest dla nich najważniejsze? 


W.I.-R.: Chyba poczucie, że mogą na nas polegać, że o każdej porze dnia i nocy mogą zadzwonić, nie tylko w godzinach, kiedy klub jest otwarty. Nie można mówić o miłości, kiedy wytycza jej się jakieś ramy, ściśle określone godziny urzędowania. Wiele osób, które przychodzą do nas, wychowuje się bez ojca. Im bardzo trudno zrozumieć, czym jest miłość Boga Ojca. No, bo jak? Do czego to odnieść?


M.R.: Wielu z nich nie rozumie, jak można być całe życie tylko z jedną żoną, z jednym mężem. To dla nich niepojęte, bo w ich rodzinach to wyglądało zupełnie inaczej. O, tu wisi zdjęcie chłopaka, który do nas przychodził. Był uzależniony od narkotyków. Już nie żyje, wyskoczył przez okno… Od dzieciństwa był bardzo samotny. Rodzice znaleźli sobie nowych partnerów życiowych i dla syna nie mieli już czasu. Nie chcieli go. I matka, i ojciec powiedzieli mu, że teraz mają nowe rodziny i dla niego nie ma w nich miejsca. Dużo z nim rozmawialiśmy, próbowaliśmy mu pomóc. Ale on nie wytrzymał… Modlimy się cały czas za niego i wierzymy, że Pan Bóg miłosierny ma go już u siebie. Czasami ci ludzie są na nas źli, że mamy normalną rodzinę, męża, żonę, troje dzieci…


W.I.-R.: Nie lubią, kiedy przychodzimy wszyscy do klubu, razem z dziećmi. To im przypomina, że taka jest normalność, której nie zaznali.


Otwierają się rany?


W.I.-R.: Tak. Oni są bardzo pobici przez życie. Ale mają piękne marzenia. Tylko często nie rozumieją, że miłość kosztuje. Dla nich miłość i cierpienie to dwie różne rzeczy. Mają takie wyobrażenia o miłości, że to ciągłe trzymanie się za ręce, patrzenie sobie w oczy. I w ogóle jest tak sielsko, anielsko. A kiedy przychodzą problemy, pojawiają się kryzysy, to znaczy, że koniec miłości i trzeba pakować manatki. I myślę, że kiedy widzą nas, uświadamiają sobie, że miłość, małżeństwo, rodzina wcale nie są takie proste. Widzą nasze problemy, zmartwienia, choroby dzieci, to, że czasem nie mamy do siebie nawzajem cierpliwości, i może uczą się, że jednak cierpienie też jest wpisane w miłość. Największa miłość, jaka kiedykolwiek istniała na tym świecie, doprowadziła Jezusa na krzyż. Kiedy czasem sobie myślę, że i mnie, jako chrześcijankę, miłość ma doprowadzić do krzyża, to przyznam, że mam dreszcze... 


Mieliście pokusę, żeby zwinąć żagle i zamknąć klub?


W.I.-R.: Kiedyś ojciec Leon Knabit opowiedział o nas papieżowi. Jan Paweł II napisał potem do nas takie słowa: „Cieszę się, że istnieją małżeństwa z wyobraźnią miłosierdzia”. Pamiętam, że bardzo się zdziwiłam: To o nas? Bo to takie jakieś wielkie. (śmiech) Później pomyślałam sobie, że skoro tak mówi papież, to może w ten sposób Pan Bóg chce nas wesprzeć, powiedzieć nam, że cieszy się z tego, co robimy. 
W pewnym momencie dopadł mnie kryzys tego, co robimy. To był czas, kiedy szczególnie mocno dostawaliśmy po głowie. Mówię: Kończymy to. Komu to jest potrzebne? Nikt tego nie chce. I wtedy przyjechali do nas ludzie ze wspólnoty z Chorzowa. Podeszli i mówią, że mają dla nas takie słowo: „Bóg się o was upomina. Mówi: Dokończcie to, co zaczęliście”…


M.R.: Ile razy mamy dość! Najczęściej wtedy, kiedy ludzie, którzy przeszli przez nas, wydawało się, że wyszli z nałogów i poukładali sobie życie, lądują z powrotem w bagnie. Kiedy stajemy pod ścianą i widzimy, że sami już nic nie możemy dla tego człowieka zrobić. 
A diabeł walczy o duszę syna marnotrawnego. Bo on jest bardzo ważny dla Kościoła. Jezus o tym mówi w Ewangelii. Rok Miłosierdzia jest po to, żeby nami zatrząsnąć. Kościół stoi przed wielkim zadaniem. Chrystus znowu wzywa do otwarcia serca na człowieka, który jest poza Kościołem. Na tego, który może ma piątą żonę. Który swoje życie utopił w alkoholu, w narkotykach. Na złodzieja. Mordercę. Prostytutkę. Czy jesteśmy na to gotowi? Czy mamy świadomość, z czym to się wiąże? Bo my już mamy swój poukładany świat, swoje pojęcie o Kościele. Przychodzimy w niedzielę jak do hipermarketu, dostajemy to, po co przyszliśmy, Msza trwa 45 minut i koniec. Wychodzimy. A to rozwali całe nasze dotychczasowe myślenie o Kościele. Zburzy pozory naszej religijności. Bo może na Mszy obok mnie w ławce usiądzie narkoman. Prostytutka, która przyjmowała mężczyzn, a jej dziecko w tym czasie siedziało na ulicy. Brudny i śmierdzący bezdomny. I oni będą głosić, że Jezus jest Panem, bo doświadczyli Jego miłości. Ale kiedy ich przyjmiemy do Kościoła, będziemy musieli przyjąć też cały ich świat, z którego przychodzą, ich doświadczenia, od których nam się włos na głowie jeży. A oni będą zadawać setki pytań. I te pytania mogą być dla nas niewygodne. I będą konfrontować naszą wiarą z naszymi czynami. I nawet księża będą musieli wtedy zweryfikować swoją wiarę. Biblia cały czas pokazuje nam, że Bóg buduje na ubogich, grzesznikach, zdrajcach, mordercach, prostytutkach. Jezus mówi, że to oni przed nami wejdą do królestwa Bożego i będą nas sądzić. Nasze doświadczenie życia z ubogimi pokazuje nam, że warto się na nich otworzyć. Bo przez nich doświadczamy, czym naprawdę jest Boże miłosierdzie. Jak w praktyce zmienia życie, uzdrawia najbardziej pobite i chore serce. I kiedy widzę, jak Jezus w nich działa, to nie mogę już powiedzieć, że Go nie ma. 
MUSZĘ przyznać, że Bóg jest miłością. I MUSZĘ przypomnieć sobie, co zrobił dla mnie. Ja przegrałem swoje życie już ponad dwadzieścia lat temu. To życie, które mam teraz, podarował mi Chrystus.

TAGI: