Więcej niż w pałacu

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 30.04.2016 06:00

– Kiedy przychodzą goście, dostaję skrzydeł – mówi na powitanie Teresa Zdeb i zaprasza nas do mieszkania. A my uśmiechamy się.

Teresa i Edward Zdebowie  od 44 lat są małżeństwem.  Każdy dzień zaczynają Mszą św.,  a kończą Apelem Jasnogórskim Henryk Przondziono /foto gość Teresa i Edward Zdebowie od 44 lat są małżeństwem. Każdy dzień zaczynają Mszą św., a kończą Apelem Jasnogórskim

Nasz dom jest zawsze pełen ludzi – opowiada. – To tylko 31,8 metrów kwadratowych, ale w niejednym pałacu tylu by nie przyjęli. Tu wychowaliśmy z mężem trzech synów, którzy nam nie zeszli na manowce. Przygarnęliśmy z ulicy kilka psów, no i mieliśmy rybki w akwarium. Na Komunii naszych dzieci na tym metrażu zmieściły się 42 osoby. Codziennie ktoś do nas zagląda, żeby porozmawiać, poradzić się, bo drzwi mamy dla wszystkich otwarte. 

Tego nie mówi, ale wiem od odwiedzających ją, że nie wypuści nikogo bez poczęstunku i słodkości na drogę. – Bo to radość, kiedy przyjdzie ktoś życzliwy – tłumaczy. – Żaden lekarz tak nie pomoże jak człowiek dobrym słowem.

Na fotelu w centralnym miejscu pokoju siedzi jej mąż Edward. Odkąd w 2006 r. przeszedł udar, nie ma władzy w prawej stronie ciała. Ale Teresie, przy pomocy dzieci, tak udało się go zrehabilitować, że potrafi, opierając się na niej i specjalnej podpórce, przenieść się z łóżka na fotel. – Jak małe dziecko musiał nauczyć się od nowa mówić – dodaje. Kiedy pytam go, co to jest miłość, bez namysłu odpowiada: „Żona, kochanie moje. Bez niej to mnie nie będzie”.

– Od 5 lat nie odwiedziliśmy ani jednego lekarza, choć na wypisie ze szpitala widać, ile Edziu ma chorób – pokazuje dokumentację Teresa. – Jego dzień jest ściśle zaplanowany: o siódmej rano zaczynamy Mszą św., potem jest „Anioł Pański”, Koronka do Bożego Miłosierdzia, po drodze Różaniec, a po Apelu Jasnogórskim idzie spać. To cudowne, ale prawdziwe, że Pan Bóg go tak trzyma przy życiu.

Po mąkę, po rozmowę

– Zawsze lubiłam prać, gotować, sprzątać – wylicza Teresa. Kiedy miała 12 lat, w domu rodzinnym w Biedrzychowicach na Kielecczyźnie ugotowała kilka misek kopytek i zaprosiła na poczęstunek wszystkich starszych sąsiadów ze wsi. Podjedli sobie, podrzemali i poszli zadowoleni, a ona była szczęśliwa. Nigdy nie chodziła na wiejskie zabawy, wolała odwiedzać starszych i samotnych, bo jej było żal, że im się przykrzy. Albo pomagała mamie Helenie w domu. A było co robić, bo miała troje rodzeństwa – Jana, Helenę i Mariana. Ten ostatni – dziś ksiądz – jest jej bliźniakiem. – Jakbym się ubrała w sutannę, nikt by nie zauważył różnicy – uśmiecha się.

„Gość w dom, Bóg w dom” – mówiło się w jej rodzinnym domu, więc nic dziwnego, iż weszło jej to w krew. – Zaglądali do nas sąsiedzi, a to po mąkę, a to po mleko, i zostawali, żeby porozmawiać – wspomina. – Ta moja potrzeba służenia to się wzięła od Matki Boskiej. Nieraz sobie myślałam, jak to Ona – brzemienna – poszła pomagać św. Elżbiecie, więc dlaczego ja bym nie miała Jej naśladować.

Mama Teresy przez lata pomagała przy parafii pw. św. św. Piotra i Pawła w Sancygniowie. Nigdy nie zapomni, jak pachniał kościół ubrany przez nią samymi różami, zerwanymi przed pałacem Deskurów.

Pamięta też, jak bardzo jej rodzice się kochali przez 45 lat małżeństwa: – Kiedy byliśmy mali i mama poważnie zachorowała, ojciec gałęziami wiśni zasłonił okna, a sam usiadł i wachlował ją witkami, żeby nawet mucha nie próbowała jej obudzić. W niedzielę przed południem razem z siostrą podawały mu koszulę i buty, kiedy wybierał się na Sumę. – Tata Tadeusz nas uczył, że na pierwszym miejscu musi być Pan Bóg, a potem cała reszta – i tak mi to zostało – opowiada. 

– Nigdy na niego „teściu” nie powiedziałem, tylko „tato”, taki to był człowiek – dodaje Edward.

Nieustanna tęsknota

– Mój mąż jest podobny do mojego taty, którego szaleńczo kochałam, dlatego od razu mi się spodobał – zdradza Teresa. Poznali się w barze na rynku w Czeladzi. – Miałam wtedy plisowaną spódnicę i za tą spódnicą wyszedł, bo widać takie lubił. Nie wypadało się tak od razu umówić, to wyznaczyłam mu godzinę – 17.15. Przedtem poszłam do koleżanki i z jej okna obserwowałam, jak przyjdzie ubrany. Na szczęście był elegancki – w marynarce i krawacie. Gdyby włożył flanelową koszulę, tobym do niego nie wyszła. Potem badałam jego cierpliwość – czekałam, czy jak się spóźnię 15 minut, nie zrezygnuje. Został, tylko chodził zniecierpliwiony.

Po pierwszym spacerze przypadli sobie do gustu, jednak Teresa miała za dużo zajęć, żeby spotykać się tak często, jak chciał Edward. Chodziła do technikum ekonomicznego w Sosnowcu i żeby się utrzymać, pracowała w sklepie z materiałami budowlanymi. – Tereska dla Edusia nie miała czasu, to znalazł sobie inną – podsumowuje. – Miłość to jest nieustanna tęsknota za drugim. Jak go nie ma obok, to się czuje taki brak, jakby człowiekowi coś z życia umknęło. W tamtym czasie po cichutku modliłam się do Matki Bożej o dobrego męża. Widocznie Pan Bóg chciał, żeby to był Edward, bo po trzech latach do mnie wrócił.

Miała 23 lata, kiedy 15 stycznia 1972 r. wzięli ślub. Tydzień później na budowie, gdzie pracował jako malarz, grzane wapno z węża wytrysnęło mu na twarz. – To była jedna wielka rana, lekarze nie wiedzieli, czy będzie widzieć – pamięta Teresa. Modliła się wtedy o jego zdrowie nieustannie – w szpitalu, w domu, w tramwaju, po wstaniu i przed zaśnięciem. Aż została wysłuchana. Podobnie było, kiedy przeszedł udar. Prosiła o jego uzdrowienie, ale nie zawahała się mówić: „Panie, bądź wola Twoja, nie moja”. – Zawsze brałam za przykład Matkę Boską, która po śmierci mamy stała się moją mamą – opowiada. – Mówiłam Jej: „Tyle w życiu przeszłaś, dziecko urodziłaś w stajni, musiałaś wszystko zostawić i się tułać. My mamy więcej niż Ty, a stale narzekamy”.

I starała się nie narzekać, tylko znosić swój los. – W małżeństwie najważniejsza jest miłość – mówi pewnie. – Trzeba umieć dostosować się do każdej sytuacji i zrozumieć kochanego, choćby popełnił największe błędy wobec nas.

Co przynosi zysk

Mieszkanie, w którym dzisiaj rozmawiamy, mąż wypracował, jak to bywało w minionym ustroju, w przedsiębiorstwie budownictwa rolniczego, za tysiąc godzin pracy po 10 groszy. Do tego musieli wpłacić kilkunastotysięczny wkład. Tutaj urodzili się synowie – dziś 44-letni Henryk, o dwa lata młodszy Krzysztof i o trzy – Mirosław.

Kiedy Heniek miał 7 miesięcy, szła ulicą, wioząc go w wózku, i nagle zagadnęli ją mężczyźni, którzy szukali noclegu. Okazało się, że przyjechali do pracy w Hucie Katowice i nie mieli gdzie się zatrzymać. Bez wahania zaprosiła nieznajomych do domu na noc, nie bojąc się, że coś ukradną. – Mnie Pan Bóg tyle dał, że nawet jakby ktoś coś mi wziął, to żadna strata – mówi.

Przypomina, jak to jeszcze przed ślubem zwróciła się do niej z prośbą o opiekę schorowana pani Marianna. – Nawet jej nie znałam, a ona miała do mnie ogromne zaufanie – opowiada. – Znajomi mnie zniechęcali, mówili, że pewnie będzie leżeć i zabierze mi młodość, a ja mam dopiero 20 lat i muszę mieć coś dla siebie. Nie słuchałam ich i zajmowałam się nią przez trzy lata, aż do jej śmierci. Z wdzięczności zapisała mi swój dom.

Kiedy przyjęła tamtych mężczyzn na nocleg, przyszło jej do głowy, żeby otworzyć hotel dla przyjeżdżających tu do pracy. Działał 15 lat, a ona z mężem z uskładanych pieniędzy zbudowała dom w Czeladzi-Piaskach. Teraz mieszka w nim syn Heniek. Oni zostali na starym, bo tu czują się najlepiej. – Trzeba być otwartym na innych, to przynosi największy zysk – jest przekonana.

Nie okłamię Matki

Do pracy w sklepie wychodziła około 8 rano. Żeby dzieci miały co zjeść przed pójściem do przedszkola czy szkoły i po powrocie, wstawała o 5 rano i przygotowywała posiłki na cały dzień. Pracowała przy materiałach budowlanych i kiedy wpływały zamówienia od budujących kościoły księży, robiła wszystko, żeby je zdobyć i przetransportować potrzebny towar na miejsce. Śmieje się, że wybudowała kilka kościołów. Kiedy dorobili się domu, zazdrośni sąsiedzi zaczęli na nich donosić, prowokując do pytań, skąd mają na to pieniądze. Ale nie udało im się zaszkodzić.

Wtedy też zwracała się w prywatnej modlitwie do Matki Bożej: – Mówiłam: „Matko, Ty wszystkie krzywdy rozważałaś w swoim sercu, to ja też swoją tam schowam i pomodlę się za nieprzyjaciół”. Takie postawienie sprawy pomagało. – Bo jak tu przystępować do Komunii św., jeśli nie jest się pojednanym z ludźmi? – uważa, że to podstawowe pytanie w każdej chwili życia.

Dziś ich synowie mają własne rodziny i kiedy ich odwiedzają, w mieszkaniu robi się tłoczno i gwarno jak za dawnych lat. Przyjeżdżają z nimi wnuki – Amelka, Szymon, Kamil i Mateusz. – Heniek pracuje w sklepie, Krzysiek skończył AWF i rehabilitację, ale prowadzi hostel przy sanktuarium w Łagiewnikach – opowiada Teresa. – Często go odwiedzamy. Jak się tam otworzy okno, to Mszę św. mamy w pokoju. Najmłodszy Mirek zajmuje się diagnostyką samochodową. Mają swoje zajęcia, ale regularnie odwiedzają rodziców, żeby ojciec mógł być na bieżąco z ich sprawami, bo wiedzą, jak nimi żyje. Wiedzą też, że mama poświęca mu cały czas, i chcą ją odciążyć.

– Modlitwa jest bardzo ważna – podkreśla Teresa. – Jakby mi kiedyś, nie daj Bóg, przyszła myśl, żeby zostawić Edzia, to zawsze mi się przypomni, jak się modliłam do Matki Bożej o dobrego męża. Okłamałabym wtedy samą Matkę Bożą. Bo najpierw prosisz, dostajesz, masz. A potem co? Odmawiasz? Po co jest cierpienie? – zamyśla się. – Żeby człowiek nie stał się zbyt pyszny. Gdyby nic trudnego nie przeżył, to czułby się jak król i może by się pogubił. A tak to jest bliżej Boga.

TAGI: