Maciek w katedrze świata

Jan Głąbiński

publikacja 29.04.2016 06:00

– Zawsze go wspierałam w wyprawach. Nigdy nie powiedziałam mu, żeby nie jechał. Widziałam, jak wiele radości z nich czerpie, z oglądania świata z takich wysokości – mówi w rozmowie z Janem Głąbińskim Ewa Dyakowska-Berbeka.

 – Nie wiem, czy Maciek byłby zadowolony, że tyle o nim opowiadam – wyznaje szczerze Ewa Dyakowska-Berbeka Jan Głąbiński /Foto Gość – Nie wiem, czy Maciek byłby zadowolony, że tyle o nim opowiadam – wyznaje szczerze Ewa Dyakowska-Berbeka

Jan Głąbiński: Pamięta Pani szczególny upominek, który mąż przywiózł Pani i dzieciom z wyprawy?

Ewa Dyakowska-Berbeka: Takich przedmiotów jest bardzo wiele w naszym domu. To są niezwykłe pamiątki po światowych szczytach – miejscach, którymi Maciek się zachłystywał. Pamiętam, że po słynnej pierwszej wyprawie zimowej w Pakistanie dostał od prezydenta tego kraju dywan. Innym razem z Nepalu przywiózł chłopcom słonie nepalskie. Jako absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie zawsze wybierał piękne i nie byle jakie rzeczy. Chłopcy przywiązywali do nich niesamowitą wagę. Kilka dni temu szukali nawet tych słoni, aby zabrać je do swoich już domów i pokazać własnym dzieciom.

Pasję mąż właściwie wyniósł z domu. Ojciec, wujek i młodszy brat również swoje życie poświęcili górom. Czy synowie kontynuują rodzinną tradycję?

W pewnym sensie tak, ale na pewno nie wspinają się ekstremalnie, nie jeżdżą w wysokie góry. Maciek już w wieku 15 lat był w Himalajach i na innych wyprawach. Nasi chłopcy uczestniczyli w wyprawach, ale bardziej treningowych. Oczywiście jeżdżą na nartach, kochają Tatry i chętnie się tam zapuszczają, w miejsca, które Maciek im pokazał. Chłopcy są w ogóle bardzo do niego podobni fizycznie. Każdy w jakiś sposób kroczy śladami taty. Jasiek za rok będzie kończył stolarstwo w naszym zakopiańskim Liceum im. Antoniego Kenara. Pozostali są już absolwentami tej szkoły. Krzysiek skończył rzeźbę, Staszek – lutnictwo, a Franek też rzeźbę.

Razem z synami wybrała się Pani po śladach Maćka w okolicę Broad Peaku. Czy wizyta w tym szczególnym dla Was miejscu pomogła pogodzić się z sytuacją i spokojnie zacząć żyć dalej?

Trzeba się było pogodzić z tą sytuacją od samego początku. Wiele o tym mówili też chłopcy. Staszek uważa, że wizyta w bazie na Broad Peaku na pewno nas uspokoiła. Myśmy stamtąd wrócili wszyscy jakby trochę odmienieni. Prościej jest, gdy ktoś odchodzi i to wszystko się dzieje, gdy następują po sobie kolejne namacalne punkty. Myśmy tego nie mieli. Kiedy minęły dwa lata, czułam, że musimy tam pojechać, że to najwyższy czas, że nie ma tego co odwlekać. Najpiękniejsze jest to, że dotarliśmy tam wszyscy razem.

Ma Pani w sobie niezwykle dużo pokory i wrażliwości, mówiąc, że nie czuje Pani żalu do gór, które Maćka zabrały. Nie zaczyna też Pani Tischnerowskiego wadzenia się z Bogiem.

Tak naprawdę pierwszy o tym powiedział mi Franek. Do mnie też to później dotarło. Myśmy od samego początku nikogo nie oskarżali, nie chcieliśmy rozdzierania szat, wycofaliśmy się z wrzawy medialnej. Chcieliśmy mieć ciszę wokół siebie, wokół tego, co się stało. To nam było bardzo potrzebne, dzięki temu jestem spokojna o siebie, o chłopaków.

Z drugiej strony bramy nieba dla męża otworzyły się chyba w wymarzonym dla niego miejscu.

Nieraz sobie o tym myślę, zwłaszcza że Maciek nie wyobrażał sobie odejść gdzieś w szpitalu, leżąc pod kroplówką. Zdaliśmy sobie z tego sprawę w czasie naszej wyprawy na Broad Peak. Uczestniczył w niej przyjaciel Maćka ks. Grzegorz Harasimiak. Kiedy bardzo wyczerpani i zmęczeni po kilku dniach uczestniczyliśmy we Mszy św. pod Broad Peakiem, ks. Grzegorz podzielił się z nami taką refleksją, że tylko ludzie wielcy mogą spoczywać w takich katedrach świata. Rozpościerały się one przed nami w nieskończoność. W jednej z nich był Maciek. Te słowa, tam właśnie wypowiedziane, wciąż pozostają dla mnie niezwykle ważne.

Razem szliście przez życie, razem wbijaliście czekany, aby wspinać się dalej, pomimo tylu trudności. Opowieści o mężu, Waszych relacjach odbieram też jako poradnik dla związków młodych ludzi, którzy tak łatwo puszczają się tej wspólnej liny...

Wiele osób po spotkaniach promocyjnych podchodzi do mnie i mówi, że przeze mnie mają zarwaną noc. Bo książkę „Jak wysoko sięga miłość?” przeczytali od razu. Często mówią to kobiety, które też pokochały himalaistów. Oznacza to, że pewnie odnajdują w niej coś ważnego dla siebie. Osobiście nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego młodzi ludzie tak łatwo się zniechęcają, tak łatwo puszczają się właśnie tej wspólnej liny. Mogę mówić tylko o swoim związku z Maćkiem. Po Zakopanem krążą nawet anegdoty, że z awantur w naszym domu można się było po prostu uśmiać. Najczęściej sprzeczaliśmy się przy montażu wystaw, jednak dochodziliśmy do porozumienia. Maćka – jak wiadomo – często nie było w domu. I może to zabrzmi dziwnie, ale to także bardzo cementowało nasze małżeństwo. Bo zawsze wszystko było od nowa, na świeżo. Wspierałam Maćka w wyprawach, nigdy nie powiedziałam mu, aby nie jechał. Widziałam, jak wiele radości z nich czerpie, z oglądania świata z takich wysokości.

Życie po Broad Peak

Ewa Dyakowska-Berbeka jest absolwentką Akademii Sztuk Pięknych; związana zawodowo m.in. z zakopiańskim Teatrem Witkacego. Jej mężem był Maciej Berbeka, który w marcu 2013 r. zginął na Broad Peak. Niedawno ukazała się książka „Jak wysoko sięga miłość? Życie po Broad Peak” autorstwa zakopiańskiej dziennikarki Beaty Sabały-Zielińskiej, która jest zapisem rozmów z Ewą Dyakowską-Berbeką.

TAGI: