Waga równowagi

publikacja 23.06.2016 06:00

O macierzyństwie na różnych etapach życia i matczynym „egoizmie” mówi Małgorzata Ostrowska-Królikowska.

Małgorzata Ostrowska-Królikowska jest aktorką teatralną i filmową. Popularność przyniosła jej rola Grażyny Lubicz w serialu „Klan”. Kamil Piklikiewicz /DDTVN/East News Małgorzata Ostrowska-Królikowska jest aktorką teatralną i filmową. Popularność przyniosła jej rola Grażyny Lubicz w serialu „Klan”.

Agata Puścikowska: Czego życzyć mamie piątki dzieci z okazji Dnia Matki?

Małgorzata Ostrowska-Królikowska: Żeby moje dzieci i wszyscy wokół byli tak zwyczajnie szczęśliwi. Żeby dzieci znalazły swoje miejsce w życiu. A przede wszystkim żyły tak, żeby nikt przez nie nie płakał. Nie mam więcej życzeń.

Różnica wieku między najstarszym Twoim synem a najmłodszym to prawie 20 lat. Trudne to, czy wręcz przeciwnie?

Akurat dla naszej rodziny to dobra opcja. Mam ogromny podziw dla kobiet, które mają kilkoro dzieci w niewielkiej różnicy czasu. Mnie chyba byłoby bardzo trudno i wychowywać, i pracować przy takim układzie. Nasze dzieci rodziły się w sporych odstępach czasu, co pozwalało mi stopniowo rozwijać skrzydła. I w dodatku nauczyłam się pewnego rodzaju... egoizmu.

Matka Polka egoistka?

Ten egoizm to oczywiście z przymrużeniem oka. Po pierwsze polega on na tym, że „egoistycznie” czerpię od dzieci – uczę się od nich nowinek technicznych, znam trendy w muzyce czy sztuce. A po drugie dostrzegam po prostu własne potrzeby i je realizuję. Przy, co oczywiste, dbałości o rodzinę. Czasem kobiety, matki, mają z tym problem.

Ty nigdy nie miałaś?

Jasne że miałam. Jednak wraz z upływającym czasem i zmianami wokół mnie po prostu uczyłam się wielu spraw, dojrzewałam jako kobieta i matka. Inaczej postrzegałam macierzyństwo i życie rodzinne, gdy dzieci były małe, inaczej obecnie. U nas zresztą było tak, że najpierw, w odstępie trzech lat, rodzili się chłopcy: Antek i Janek. Gdy urodziłam Antka, miałam 24 lata. Mówiąc szczerze, chciałam się wtedy bawić i wygłupiać. A dziecko, oczekiwane i ogromnie kochane przez nas, po prostu... bawiło się z nami. Braliśmy go z mężem wszędzie: biegał po teatrze, jeździł z nami po Polsce, uczestniczył w imprezach. Janek nieco podobnie. Z tym, że Janek był też ukochaną zabawką dla Antka. Do dziś pamiętam, jak Antek brał go delikatnie na ręce i układał między... pluszakami na półce.

I nie nazywało się to wtedy „patologią”.

Raczej relacjami i więzią między rodzeństwem. Chłopcy rośli razem i stanowili kapitalną parę przyjaciół i kompanów do zabaw. To były zupełnie inne czasy: pamiętam, że gdy Antkowi za bony w Pewexie kupiliśmy świetny kombinezon zimowy, to potem nosiło go tuzin dzieci z rodziny i znajomych. Skromnie się żyło, a jednocześnie z nadzieją. A jaka to była radość, gdy udało się pierwsze pampersy kupić! Kolejne lata były już inne, finansowo mniej trudne. Jednocześnie pracy było więcej i więcej.

A czasu mniej.

Właśnie. Gdy grałam przedstawienie w teatrze, do domu wracałam po północy. W ciągu dnia siedziałam wiele godzin w ciemnym teatrze, podczas prób. Łapałam się na tym, że światło wywoływało u mnie jakiś niepokój. Oczywiście chłopcy byli od rana do późnego popołudnia w przedszkolu. Dotarło w końcu do mnie, że nie o to w życiu chodzi. Że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I czas na zmiany.

Mówisz o „Klanie”? Podobno serial to śmierć dla rozwoju aktorskiego.

Ja tak nie uważam. To jest trudna praca, wymagająca szybkich reakcji i w dodatku mocno nieprzewidywalna. Gdy zaproponowano mi rolę w serialu, zgodziłam się. Lubię wyzwania. To było coś innego. Spora zmiana dla mnie jako aktorki, ale i rodzinnie oznaczało to zmiany. Udało nam się kupić działkę pod Warszawą. Działka była bardzo tania, bo z dala od cywilizacji, przy lesie, porastały ją chaszcze, a teren był podmokły. Tymczasem my wiedzieliśmy, że to jest nasze miejsce do życia. Byliśmy już na etapie, w którym szuka się swojego miejsca na ziemi, takiego „ukorzenienia”. Chcieliśmy stworzyć stabilne gniazdo. Powoli więc karczowaliśmy naszą działkę, budowaliśmy dom – najpierw mały, potem wielokrotnie przebudowywany. W końcu nawet zaczęli się ludzie wokół nas sprowadzać – może uwierzyli, że na ugorze można zbudować coś pozytywnego. (śmiech) Byliśmy takimi prekursorami życia na bagnach.

Przeprowadzka. I potem... kolejne dzieci.

Między chłopcami a Julką było 10 lat przerwy. Ja wcześniej żyłam w takim „męskim świecie”. Mąż, synowie, nawet kotka okazała się Felkiem. W czasie ciąży marzyła mi się więc dziewczynka. Jednak podczas badania USG lekarz (nieproszony!) powiedział, że będzie „drużyna piłkarska”. Był o tym przekonany. Jakiś czas później, już w zaawansowanej ciąży, jechałam z mężem gdzieś w Polskę. Nagle zobaczyłam przepiękne dwie tęcze, symbole przymierza i piękna. Popatrzyłam na swój wielki brzuch i pomyślałam, że przecież nie jesteśmy w stanie zapanować nad wszystkim, nie wszystko wiemy, przecież to, co się dzieje, nie od nas pochodzi. Więc może jednak jest nadzieja? Urodziłam, a położna krzyknęła, że to dziewczynka. Poczułam, że to jakiś cud. Leżałam i patrzyłam w piękne niebo. Od tamtego czasu nasza Julka była „tęczową panienką”. Trzy lata później urodziła się Julce siostrzyczka, Marcelina. Panienki stworzyły świetny tandem. Najmłodszy z dzieci, Ksawery, ma teraz prawie 9 lat.

Jest różnica w wychowaniu starszych i młodszych? U mnie piąty Jan jest... nieco rozpuszczony.

U nas chyba odwrotnie. Starsi momentami robili, co chcieli. Granic wielkich im nie stawialiśmy. Choć pewne rzeczy były po prostu jasne, na przykład to, że nie kłamiemy. I chłopcy nie kłamali, nie potrafią tego do dziś. Trochę się nawet dziwię, że Antoni świetnie sobie radzi w programie „Agent”, który opiera się na pewnego rodzaju manipulacji. Może przydała mu się inna rodzinna pasja: zawsze graliśmy wspólnie w różne gry. Niemniej, wracając do tematu, młodsze dzieci wychowywane były już w większej dyscyplinie. Stawiamy im jasne granice. I jestem pewna – dzieci potrzebują i zasad, i porządku. Czują się wtedy bezpieczniej.

Rodzeństwo z dużą różnicą wieku ma w ogóle bliski kontakt?

Tak! Ksawery czerpie z doświadczenia starszych braci. A dorośli bracia bardzo serio traktują dziewięciolatka. Na przykład kapitalnie wspierają w rozwijaniu jego pasji – gry na pianinie.

O, pianino. Reżyserujesz przyszłość zawodową dzieci?

W życiu! Natomiast warto pomagać w odkrywaniu pasji, zainteresowań. Ja bardzo lubię swoją pracę zawodową, daje mi ogromną satysfakcję. I wybrałam ją sama. Podobnie chciałabym, żeby moje dzieci robiły to, co im sprawia radość. Więc gdy widzę, że dziecko zaczyna się interesować czymś konkretnym, przejawia zdolności w jakimś kierunku, to po prostu je wspieram.

Zadam Ci klasyczne pytanie: „Jak dawałaś radę z dziećmi i pracą zawodową?”

Faktycznie, często je słyszę. Tymczasem przy trójce, a potem czwórce dzieci to dopiero zaczęło być fajnie, i jakoś lżej niż wcześniej. Może sprawiły to rutyna, może własny kąt z ogródkiem, może doświadczenie matki.

Pełna harmonia?

Do pełnej harmonii dąży się przez całe życie. Nie nauczysz się jej w kilka chwil czy z książek. Natomiast rzeczywiście powoli chyba ku niej zmierzam, pokonując wiele schodków. Jak chociażby, gdy jeszcze dzieci były małe, zbyt intensywną działalność charytatywną. Udzielałam się, pomagałam, co z pewnością było potrzebne. Niemniej przesada nigdzie nie jest wskazana. I chociaż widziałam namacalne efekty tej pomocy, to jednak gdzieś w tym wszystkim zaniedbywałam rodzinę. I zwrócił mi na to uwagę Antek. W bardzo „aktorski” sposób. Z naciskiem poprosił, bym obejrzała krótki filmik. Filmik przedstawiał nieco rozhisteryzowane, nadaktywne mamuśki, które zbawiały cały świat, a zapominały o potrzebach własnych dzieci. Dało mi to do myślenia, oj dało. Przy czym byłam dumna z syna: jaki to on mądry

Czasem łatwiej „poświęcać się” dla innych, niż po prostu ugotować zupę.

Z upływem czasu zrozumiałam, że nie chcę żyć „wobec”, a chcę żyć naprawdę. „Wobec” – czyli dla wizerunku, dla spraw nieistotnych. Zdałam sobie sprawę, o co naprawdę mi chodzi: o prawdę w życiu, prawdę o sobie. I zaczęłam też gotować te zupki, piec ciasta, choćby po to, by to życie rodzinne jakoś osadzić w dobrych realiach, atmosferze.

I nie udzielasz się już charytatywnie?

A kto tak powiedział? Staram się pomagać. Jednak aby coś zorganizować poza domem, muszę mieć najpierw zorganizowany dom. I jeśli mam pomagać innym, dobrze, żebym wcześniej miała sprawnie funkcjonującą własną rodzinę. Wtedy i pomoc poza domem będzie sensowna. Im jestem starsza, tym bardziej widzę, jak ważna jest równowaga w życiu. Na każdej płaszczyźnie. U mnie w domu pod schodami wisi waga. Taki symbol. Czasem się przechyla w jedną, czasem w drugą stronę. Staram się właśnie kłaść na wadze sprawy rodzinne i zawodowe – i budować równowagę. Wielka jest waga równowagi.

Równowaga to czasem rodzinna... nuda?

Nuda w 7-osobowej rodzinie? Jesteśmy poukładani, a jednocześnie stanowimy rodzinę typu... włoskiego. Czyli bywa głośno...

...w 7-osobowej rodzinie aktorów.

Tylko że akurat aktorstwo, które oczywiście jest naszą pasją, nie dotyczy całego naszego życia. Gra mąż, ja, Antek i Julka, choć dla niej jest to niemal epizodyczne zajęcie. Oczywiście teatr ukształtował Antka, który przebywał z nami i na próbach, i na przedstawieniach (wbiegał na przykład na scenę ku utrapieniu reżysera), niemniej i on nie zajmuje się wyłącznie graniem. Skończył reżyserię.

A dziecięce porażki? Sytuacje trudne?

Przekazujemy dzieciom wartości i to, co uważamy za słuszne. Ale to zawsze dzieci, dorastające lub dorosłe, dokonują wyborów. Nie są naszą własnością. Jeśli dzieje się coś, co mi się nie podoba, jeśli te ich wybory uważam za nieodpowiednie, mówię o tym wprost i konkretnie. Nie skreślam jednak samego dziecka. Dzieci wiedzą, że niezależnie od okoliczności mogą na nas liczyć. Życie to wielki dar, jakaś przygoda, wspaniała przestrzeń do zagospodarowania. Dzieci same ją zapełnią, i oby jak najlepiej. Ale na to mają... całe życie.