Zew krwi

Przemysław Kucharczak

publikacja 09.10.2016 06:00

Zabity 95 lat temu na ul. Wolności w Zabrzu Zefek znów umiera na rękach brata, 8-letni ujek Emil śledzi furmankę z bronią, a tata Henryk ratuje niemieckiego kapitana przed rozstrzelaniem w III powstaniu. Wystarczy otworzyć tę niezwykłą, rodzinną kronikę.

Stefania i Felicja Nawrat w swoim mieszkaniu w Wirku Przemysław Kucharczak /Foto Gość Stefania i Felicja Nawrat w swoim mieszkaniu w Wirku

Jej autorkami są dwie starsze panie z Rudy Śląskiej-Wirka. Wykorzystały to, co opisali wcześniej ich tata Henryk, dowódca batalionu w III powstaniu śląskim, oraz dziadek Juliusz. Stefania Nawrat ma 86 lat, a jej siostra Felicja – 90 lat. Są emerytowanymi katechetkami. Kto czyta o spisanych przez nie losach rodzin Nawratów i Niklów, poznaje zarazem historię Śląska, Prus i Polski. Zaczyna też rozumieć szczególną więź Ślązaków z Kościołem. Jednak mało kto czyta, ponieważ to jest tylko w maszynopisie.

Tychy koło Paprocan

Ta opowieść zaczyna się już w roku 1730 roku. Od razu widać, które fragmenty zostały napisane przed laty, przez dziadka i ojca rudzkich katechetek. Jest na przykład wzmianka o „Tychach koło Paprocan”... Ojciec Feli i Stefki, Henryk Nawrat, mieszkał w Zabrzu z dziewięcioma braćmi i matką, wdową. Starsi z chłopaków działali w polskich organizacjach – m.in. w Sokole, w zespole śpiewaczym im. Chopina, w teatrze amatorskim. W czasie I wojny światowej służyli w niemieckim wojsku. A po jej zakończeniu wrócili na Śląsk.

To był czas, kiedy między Polakami i Niemcami na Śląsku narastała wrogość. Wielu Niemców w obawie, że Śląsk odpadnie od ich państwa, reagowało nerwowo. Zaczęły się napaści i pobicia. A w czasie zamieszek i bijatyk między niemieckimi i polskimi mieszkańcami Zabrza policja zawsze brała stronę Niemców.

Henryk wstąpił wtedy do Polskiej Organizacji Wojskowej i włączył się w organizowanie polskiej samoobrony. Niemieckie bojówki wkraczające do polskich dzielnic rozbijali, walcząc na kije i laski. Mieli rewolwer, ale strzelali z niego tylko w powietrze, kiedy pojawiali się policjanci. Niemieccy stróże prawa mieli wtedy mniejszy zapał do gonienia rozbiegających się Polaków.

Heniek, jego bracia i koledzy patrolowali miasto także w nocy, kiedy miały miejsce najgroźniejsze niemieckie napady. Opisy tych starć, choć przecież nie były to wielkie bitwy, są bardzo barwne i... wciągają. Prawdziwe bitwy też zresztą są tutaj opisane – w czasie III powstania śląskiego. – Kiedy wujkowie spotykali się na urodzinach, to mówili tylko o powstaniach – śmieją się dzisiaj Felicja i Stefania.

Ich tata, Henryk, był dowódcą batalionu powstańców pod Górą Świętej Anny. We wsi Zalesie Śląskie jego podwładni zaskoczyli niemieckiego kapitana, studiującego mapę. Chwilę wcześniej wjechał tam na rowerze. – Co się dzieje? Myślałem, że tu są Bawarczycy? – pytał ze zdumieniem po niemiecku. „– Ja ci pokażę Bayern. Nie słyszysz, pieronie, Hände hoch! – odpowiedział mu powstaniec, a kolejny odpiął mu pas z rewolwerem i zaczął popychać z krzykiem: – Pod ścianę z nim! Zastrzelić go!” – czytamy w kronice. I dalej: „Henryk dobiegł do nich i zawołał: Chłopcy, co robicie? Stać! Tak nie można! (...) Tymczasem powstańcy, którzy go rozbroili, powiedzieli: – Co, może go jeszcze bronić będziecie? Zastrzelić go, tak jak Germany naszych zastrzelili. Ci, którzy go rozbroili, zamierzali dalej prowadzić go na rozstrzelanie, wtedy Henryk, wydobywając rewolwer, zawołał: – Stać! Precz od niego! Powstańcy puścili go. Nadbiegł kapral Ćmok. (...) Jeden z powstańców powiedział do Henryka: – Gdyby wam Germany brata zabili, to byście z nim inaczej postąpili! Na to Henryk odrzekł: – Mnie tak samo brata zabili, ale my nie jesteśmy Germanami, żeby bezbronnych mordować (...)”. Tym zabitym bratem był Zefek, czyli Józef. Skonał na rękach Henryka pierwszego dnia III powstania, na ul. Wolności w Zabrzu.

Nie zastrzelcie worka

Kto dzisiaj pamięta, jak w dramatycznych okolicznościach polscy Ślązacy opuszczali po powstaniach tę część regionu, która została przyznana Niemcom? Kronika pań Stefanii i Felicji opowiada o tym w opisie napadu niemieckiej bojówki na mieszkanie Nawratów w Zabrzu. Niemcy przyszli tam około północy. Rozległ się straszny łomot w drzwi. W domu była tylko matka Maria z młodszymi synami. – Przyjdźcie w dzień, w nocy nikomu nie otwieram – wołała kobieta. – To sami sobie otworzymy – odkrzyknęli napastnicy i trzema potężnymi uderzeniami wyrwali zamek. Drzwi nie otwarły się jednak, bo między nimi a piecem były zaklinowane ława i krzesło.

Kronika rodzinna tak to relacjonuje: „Pod naporem napastników ława i krzesło podniosły się w górę. Maria ze synami usiedli na ławie. Napastnicy przegięli górną część drzwi. Jeden z napastników włożył rękę z rewolwerem z zawołał: – Hände hoch!” Maria z synami odsunęli ławę. Weszło ośmiu Niemców z rewolwerami. Jeden, zabrzanin, tłumaczył pytania dowódcy na język polski. Pozostali byli prawdopodobnie Bawarczykami. Pytali o starszych synów, którzy walczyli w powstaniach. Nawet w tych dramatycznych okolicznościach ujawniało się typowe śląskie poczucie humoru: „W rogu pokoju stał worek z mąką przykryty białym prześcieradłem. Zobaczywszy worek dowódca zapytał: – Wer ist dort? [Kto tam]. – Zobaczcie sami. Dowódca ostrożnie podszedł do worka, zawołał: »Hände hoch!« i zerwał nakrycie, wymierzając rewolwer w worek. Nawratowa odpowiedziała dowcipnie: »Tylko mi go nie zastrzelcie«”.

Niemcy dali spokój dwom śpiącym, najmłodszym chłopcom, ale 18-letniego Wojtka pchnęli na ścianę, skierowali na niego lufę i zagrozili, że go zastrzelą, jeśli nie powie, gdzie jest ukryta broń. Zdesperowana matka dopadła do okna i zaczęła krzyczeć: „Ludzie, ratujcie! Złodzieje!”. Niemcy popchnęli ją, jeden chwycił ją za szyję. Kazali Nawratom wynieść się w ciągu 24 godzin.

Następnego dnia Maria z chłopcami w pośpiechu przeniosła się do Kończyc po polskiej stronie. Tę dramatyczną scenę kończy w kronice zdanie: „Ten napad miał jeszcze jedno następstwo – Wojciech, postawiony pod ścianę i zagrożony rewolwerem, z przestrachu zaczął się jąkać”.

Nie odpowiada wymogom

Henryk został naczelnikiem poczty w Wirku. – Miał stopień podporucznika, a potem porucznika rezerwy Podhalańczyków. Dostał czapkę z pióropuszem i szablę. Kiedy po wkroczeniu Niemców w 1939 r. musiał to oddać, widziałam po raz pierwszy, jak płacze – wspomina jego córka Felicja.

Najmłodszy brat Henryka, Emil, w czasie powstań śląskich miał 8 lat. Wyśledził kiedyś, gdzie niemieccy bojówkarze przewożą na furmance broń. W czasie II wojny światowej został wcielony do Wehrmachtu. – Chciał zdezerterować, ale się bał, że wtedy jego mamę wezmą do obozu, jak to się zdarzyło w rodzinie Dongów w Wirku.

Pod Rybnikiem ruska bomba urwała ujkowi Emilowi obie nogi. Ale przeżył, miał troje dzieci i wnuki – relacjonują siostry Nawrat. Po wojnie ich ojciec został odwołany ze stanowiska naczelnika poczty, bo odmówił założenia na tam komórki partyjnej. „Jako naczelnik nie odpowiada wymogom obecnej rzeczywistości, jest obojętnie ustosunkowany do chwili obecnej” – napisano o nim w opinii w dyrekcji. Naczelnikiem został jego dawny listonosz. Nawratowie musieli mu ustąpić pokój w służbowym mieszkaniu. Nowy szef nieraz krzyczał w sieni: „Sanacyjny oficerze, będziesz wisiał!”. Przeklinał całą ich rodzinę, a nocami otwierał okno i śpiewał pijackim głosem... religijne pieśni.

Wkrótce Nawratowie zostali całkiem wyrzuceni z tego mieszkania. Wtedy też Fela i Stefka zaczęły zapisywać w rodzinnej kronice piękną kartę. W 1950 r., kiedy komunistyczne władze usunęły religię ze szkół, na prośbę proboszcza zostały katechetkami. Z początku Stefka godziła to z pracą nauczycielki historii i geografii, później już tylko katechizowała w parafii na Bykowinie. Była szykanowana przez władze i skazana za „nielegalne nauczanie religii” na 1000 zł grzywny. – Ale to nic. Inna nasza katechetka, starsza od nas Róża Klapczyk, siedziała nawet dwa dni w areszcie. Nasi księża prosili, żeby ją zwolniono, bo przecież nie ucieknie – wspominają siostry.

Na jedną z lekcji religii, prowadzoną przez Felę w kościele w Wirku, przyszedł ubek. Usiadł z tyłu, a później szedł za dziewczyną aż pod dom. Znała go, bo to on żądał od taty założenia na poczcie komórki partyjnej. Wkrótce po tym wydarzeniu straciła pracę maszynistki w biurze. Została jej tylko katecheza w parafii w Czarnym Lesie.

Siostry mało zarabiały. – Katechetka wtedy nie zaoszczędziła ani na rower... Ale ja lubiłam to robić. I Stefcia też – mówi Felicja. – Ile dzieci do Pierwszej Komunii przygotowałyśmy... – dorzuca Stefania. Obie urządzały teatrzyki i dawały z dziećmi przedstawiania. Zdarzało się, że któremuś wychowankowi z trudnej rodziny opłacały obiady ze swoich skromnych pensji. Niejedno dziecko w trudnej sytuacji też ubrały „od koszulki do sukienki”. – Tak, my tę pracę kochałyśmy – mówi Stefania.

Ich kronika nosi tytuł „Zew szlachetnej krwi”.