Andriej o bocianich nogach

Agata Puścikowska

publikacja 05.11.2016 06:00

Ma piętnaście lat i waży piętnaście kilogramów. Wielki to sukces. Bo niedawno jeszcze umierał z głodu.

Na rękach opiekunki Karoliny piętnastoletni Andriej wycisza się i uspokaja. Jakub Szymczuk /foto gość Na rękach opiekunki Karoliny piętnastoletni Andriej wycisza się i uspokaja.

Wózek jest miękki i podobno wygodny. Andriej siedzi w nim głęboko, z podkurczonymi nogami. Trochę jak ptak w gnieździe. – Jak pisklę, które nie umie latać. Nogi to on ma jak u bociana. Chude, długaśne, z długimi stopami – pielęgniarka Karolina, która dziś opiekuje się Andriejem, pochyla się nad chłopcem. I białym ręcznikiem wyciera buzię. Nadal się poznają: chłopiec i opiekunka. Bo Andriej w łódzkiej Fundacji Gajusz, a dokładnie w dziecięcym hospicjum stacjonarnym, przebywa trzeci dzień. Przywieźli go z ukraińskiego bidula. Gdzie bardzo starał się nie umrzeć.

Bidul

Urszula Pacześniak jest lekarką, pracuje na neonatologii Szpitala Matki Polki w Łodzi. Jest też wolontariuszką Fundacji Świt Życia. Organizacja opiekuje się dziećmi dotkniętymi trądem w dalekich Indiach. I dziećmi dotkniętymi biedą oraz kalectwem na niedalekiej Ukrainie – Andrieja poznałam 3 lata temu. Pojechałam na Ukrainę, do kuzynki pracującej jako wolontariuszka w domu dziecka w Załuczu. Mocne doświadczenie: 130 dzieci, w dużym stopniu upośledzonych, mieszka w warunkach – jak na Ukrainę – podobno niezłych. Jednak dla nas – szokujących. Dostają skromne jedzenie, jakieś lekarstwa i dach nad głową. Na Ukrainie to norma, że dzieci upośledzone trafiają do zakładów opieki

W Załuczu (na tle innych biduli) tragicznie nie jest. Jednak brakuje spojrzenia na dzieci – z troską, czułością. Brakuje rehabilitacji, dobrej opieki medycznej. Dzieci z przeróżnymi chorobami, deformacjami, bywa, że zupełnie bez kontaktu, traktuje się tam trochę jak balast. Jakby po prostu czekały na odejście, zostawione same sobie.

Wśród nich był Andriej. – Miał wtedy 13 lat, ważył 13 kilogramów. Mówili nam, że jeszcze rok wcześniej poruszał się, komunikował ze światem. Jednak niemal z dnia na dzień jego stan się pogarszał. I chudł. Bo wciąż i wciąż wymiotował. Niemal w tym samym czasie do Załucza dotarła też Małgorzata Stolarska, lekarka na co dzień pracująca na onkologii dziecięcej i w Fundacji Gajusz, w dziecięcym hospicjum. – Dom w Załuczu jest jednym z ok. 70 podobnych na Ukrainie. Do momentu gdy kilka lat temu zaopiekowała się nim polska parafia z Zabłotowa, dzieci nikt nie chciał nawet godnie grzebać. Ot, zakopywali malutkie ciałka pod cmentarnym płotem. Bez krzyża, bez modlitwy i jakiegoś upamiętnienia. Polscy księża to zmienili. Zainteresowali też domem dziecka fundację z Holandii, która rozpoczęła niezbędne remonty i wprowadziła dozę cywilizacji w traktowaniu dzieci. Potem dom dziecka zaczęli też odwiedzać wolontariusze z Polski, m.in. studenci medycyny, grupa misyjna z kościoła św. Teresy w Łodzi.

Teoretycznie z dziećmi na stałe jest ukraiński lekarz. W praktyce, gdy dr Stolarska przyjechała na miejsce, zobaczyła zaniedbane, nieprzebadane dzieci, które Polacy zaczęli diagnozować. – Andriej zrobił wtedy na nas najmocniejsze wrażenie. Przed oczami mam obrazek, jak siedzi w łóżeczku niemowlęcym, z rękami zawiązanymi pieluchą, i kiwa się na obie strony. Ręce mu krępowano, bo wkładał palce do buzi, czym prowokował wymioty

A od tych wymiotów był wciąż głodny. Coraz bardziej chudł. Więc najpierw podstawowe badania krwi i wynik: anemia. Leki w ciemno, jakieś odżywki. Wymuszenie na ukraińskich opiekunach, by zwrócili na dziecko większą uwagę. Przez krótką chwilę wydawało się, że stan Andrieja się stabilizuje, poprawia. Jednak wiosenny pobyt Polaków w domu dziecka nie pozostawił złudzeń: albo Andriej zostanie przebadany profesjonalnie, a leczenie zostanie wdrożone natychmiast, albo umrze. Bo właściwie powoli umierał. Jednak na Ukrainie nikt go diagnozować nie chciał.

Wolontariusze z obu fundacji – Gajusz i Świt Życia – połączyli siły i podjęli decyzję: zabierają Andrieja do Polski! I to jak najszybciej. – „Najszybciej” trwało pół roku, bo musieliśmy pokonać wiele biurokratycznych przeszkód, załatwić dokumenty, zdobyć pozwolenie od matki Andrieja (sama chora, nie zajmuje się nim od 11 lat), która formalnie jest jego opiekunką – opowiada dr Stolarska. A Urszula Pacześniak opowiada, że transport chłopca do Polski był podzielony na dwie wyprawy: do granicy i od granicy. Do granicy przywieźli go ukraińscy wolontariusze. Od granicy do Łodzi – polscy wolontariusze, w tym pani Urszula.

Obiad dla Andrieja

W Polsce ciągle głodny i bardzo chudy Andriej nadal wymiotował. Trafił na pediatrię, wykonano mu wiele badań. I nic niepokojącego nie wykryto. Obawy i przypuszczenia, że jest ciężko chory somatycznie, nie potwierdziły się. Więc skąd te wymioty? Lekarze wprowadzili Andriejowi sondę bezpośrednio do żołądka, tak by dokarmiać go wysokokalorycznymi mieszankami. I by po prostu... odżył. Ale również z dnia na dzień zamknięty Andriej bez kontaktu zaczynał się zmieniać. Bo gdy wolontariusze, pielęgniarki i lekarze poświęcali mu czas i uwagę – dziecko zaczęło się otwierać. Tak jak otwierały się coraz szerzej i uważniej jego niebieskie oczy. I wyszło na to, że to straszliwa choroba sieroca, brak zainteresowania i odrobiny ciepła stały się dramatyczną przyczyną i chronicznych wymiotów, i permanentnego przerażenia, i zamknięcia. Bo już po kilku dniach w Polsce Andriej zaczął obserwować, artykułować, coś pokazywać, interesować się kolorowymi zabawkami. Oraz – co dla wątłego ciałka istotne – zdecydowanie mniej wymiotował. I to karmienie wprost do żołądka dało efekt: od przyjazdu do Polski, czyli przez niecały miesiąc, Andriej przytył dwa kilogramy. Dwa kilogramy do życia.

Andriej w Gajuszu

Po pobycie w szpitalu Andriej zamieszkał w hospicjum stacjonarnym Fundacji Gajusz. Zrazu przerażony, pojękiwał i popłakiwał. Przytulony i wzięty na ręce przez opiekunkę, szybko się jednak wyciszał. – Teraz, po kilku dniach, nawet po swojemu śpiewa. Lubi muzykę, gdy słyszy radio, jest zadowolony. Gdy radio wyłączymy – sam coś nuci – opowiada pielęgniarka Karolina, bujając Andrieja w wózku. Bo bujanie – delikatne i rytmiczne, też Andriej lubi.

Andriej lubi też pieszczoty i głaskanie po krótkich włosach. Wtedy wodzi za opiekunem wzrokiem, uśmiecha się. Jak dawno nie uśmiechał się do nikogo. – Nie wiadomo tak naprawdę, w jakim stopniu jest upośledzony. I czy jego porażenie mózgowe jest aż tak silne, czy może po prostu dziecko jest skrajnie zaniedbane – mówi pielęgniarka. – Andriej nie ma przykurczy, odruchów bezwarunkowych, sam siedzi w łóżeczku, podaje chudą jak patyczek rączkę. Na którymś etapie życia bardzo został zaniedbany.

Jednak Andriej tym zainteresowaniem, szumem wokół wątłej swej osoby, robi się nieco zmęczony. Zaczyna pojękiwać, popłakuje cicho i bez łez. Kroplówka z obiadem, przezroczystym jak woda, lecz wysokoenergetycznym jak życie, skapuje kalorycznym rytmem. A Andriej pojękuje nadal. Pielęgniarka więc ostrożnie wyjmuje go z wózka. Bierze na ręce. Andriej ufnie przytula się. I milknie. Dobrze mu. – Powolutku, powolutku. Musi dojść do siebie. Najpierw trzeba go odkarmić, a potem ruszymy z rehabilitacją, stymulacją – snuje plany pielęgniarka. A Andriej, już zadowolony, uważnie dotyka jej czarnych włosów. Jakby pierwszy raz w życiu. A może pierwszy raz od niemowlęcych lat. Jeszcze z matką

– Oj, ty pianistą mógłbyś być. Takie masz piękne, długie paluszki – pielęgniarka gładzi Andrieja po rączce. Chudej jak skóra. Białej jak kości.

Wiz(j)a na rok

Andriej ma roczną wizę. Przez ten czas legalnie może przebywać w Polsce. Oczywiście nie jest ubezpieczony, więc koszty jego pobytu, leczenia i rehabilitacji pokrywają fundacje Gajusz i Świt Życia. Co z nim będzie dalej? – To, że nie umarł, z wycieńczenia, głodu, ale i na zapalenie płuc, świadczy o Boskim cudzie i wielkiej woli życia – pewnie stwierdza dr Stolarska. – Gdy sprowadzaliśmy go do Polski, byliśmy niemal pewni, że jego wyniszczenie ma podłoże somatyczne. Że wyleczymy go i będzie mógł bezpiecznie wrócić na Ukrainę. Okazało się, że jego stan ma podłoże psychiczne. Więc jest pewne: jeśli Andriej będzie musiał wrócić – będzie to dla niego traumatyczne doświadczenie. I wyrok. Bo ktoś musi stale być przy nim, a w Załuczu nie ma na to szans

– Będziemy robić wszystko, by mógł w Polsce zostać – mówi twardo Urszula Pacześniak. – Musi się udać!

Andriej się budzi. Lekko uśmiecha. Jedzenie, wykapane wprost do żołądka, z pewnością poprawia mu humor. I te ciepłe ręce opiekunki – I tak to jest. Kilka kalorii więcej, sporo uwagi. I dziecko jest w siódmym niebie – kiwa głową dr Stolarska.

Andriej wodzi niebieskimi oczami za oczami opiekunki. I powoli prostuje chude jak u bociana, długie nogi. Bezpieczny.

TAGI: