Na łóżku przy stole

Jan Hlebowicz

publikacja 28.12.2016 06:00

Skończyliśmy śpiewać kolędy i mieliśmy łamać się opłatkiem. Ktoś delikatnie złapał mnie za ramię. „Pani Emilia umiera” – oznajmiła jedna z pielęgniarek. A pode mną ugięły się nogi...

Radosne kolędowanie ze studentami Akademii Muzycznej w Gdańsku Jan Hlebowicz /FOTO GOŚĆ Radosne kolędowanie ze studentami Akademii Muzycznej w Gdańsku

To była pierwsza Wigilia ks. Tomasza Kosewskiego w Hospicjum św. Józefa w Sopocie. Niedawno został mianowany dyrektorem placówki. Nie zdążył jeszcze dobrze poznać personelu, domowników, specyfiki pracy. – Zebraliśmy się przy wigilijnym stole. Niektórzy siedzieli na wózkach inwalidzkich, inni świętowali, leżąc w łóżkach. Uśmiechnięci i szczęśliwi. Kiedy usłyszałem, że jedna z podopiecznych odchodzi, pomyślałem: „Jak to? Teraz? Dlaczego? Boże, co robić?” – wspomina ks. Tomasz. Nie chciał zakłócać pozostałym domownikom podniosłej i radosnej chwili.

Cicho i niepostrzeżenie wszedł do pokoju, w którym leżała umierająca. Łóżko otaczała najbliższa rodzina. – Co im powiedzieć w takim momencie? Tuż obok kolędy, śpiewy o Bożych narodzinach, zapach potraw, śmiech. To było dla mnie bardzo trudne emocjonalnie. Paradoksalnie pomogli mi najbliżsi pani Emilii: „Mieliśmy wielkie szczęście przeżyć ostatnią wspólną Wigilię z mamą” – opowiada.

Nie dam sobie zepsuć

W hospicjum przygotowanie na narodziny Jezusa zaczyna się na długo przed 24 grudnia. Jest połowa Adwentu. Do domowników przyszli właśnie studenci z Akademii Muzycznej w Gdańsku. Razem śpiewają świąteczne piosenki i kolędy. Pani Marta jeszcze przed chwilą leżała na łóżku i nieobecnym wzrokiem patrzyła się w sufit. Teraz uśmiecha się lekko, a palcem wybija rytm „Przybieżeli do Betlejem”. Pan Tadeusz mówi jednej z wokalistek, że gdyby mógł, porwałby ją do tańca. – Widać w oczach pacjentów ogromną wolę życia i radość z takich drobnostek,jak śpiewanie kolęd. Kiedy jestem w hospicjum, bardziej niż gdzie indziej czuję wdzięczność za ogromne możliwości, które mam jako człowiek zdrowy – mówi Dawid, współtwórca warsztatów. Wspólne kolędowanie to tylko jedna z wielu przedświątecznych inicjatyw.

– Nasi podopieczni aktywnie włączają się w przygotowania do Wigilii. Własnoręcznie wykonują ozdoby, pomagają przystrajać dom. Wypisują kartki oraz tworzą listę gości i prezentów. Tutaj nie ma czasu na nudę – uśmiecha się Ewa Danielewicz, wolontariuszka. A kiedy wszystko jest już dopięte na ostatni guzik, wszyscy wypatrują pierwszej gwiazdki. O, jest! Czas już usiąść przy wigilijnym stole. Można do niego dostawić łóżko i wózek inwalidzki. Są specjalne miejsca dla członków rodzin. Pomieścimy się, spokojnie. Na białym obrusie – oczywiście – sianko, opłatek i wigilijne potrawy. Może trochę bardziej dietetyczne niż w większości polskich domów, ale... pachną równie smakowicie. Są życzenia i wspólne kolędowanie. Na akordeonie przygrywa ks. Dariusz Ławik, hospicyjny kapelan. Większość się uśmiecha, klaszcze w dłonie, otwiera prezenty. Jest jednak kilka osób, które nadal wyglądają przez okno...

– Dla niektórych Boże Narodzenie to przede wszystkim ból związany z samotnością. Nie mają kontaktu z rodziną. Nikt ich nie odwiedza. Robimy wszystko, by odciągnąć takie osoby od złych myśli. Przypominamy, że przecież tu jest ich dom i tu mają przyjaciół – wolontariuszy, pielęgniarki, lekarzy, księży. Pytamy, czy mają szczególne życzenia. Może chcieliby jakąś specjalną potrawę? A może chcą usłyszeć dawno nieśpiewaną kolędę? – mówi E. Danielewicz. – Są tacy, którzy siedzą z nami przez pewien czas przy wigilijnym stole, a potem udają się do własnych pokoi. Chcą być sami. Pomyśleć. Powspominać dawne Wigilie, spędzane razem z rodziną. Dajemy im tę przestrzeń, a jednocześnie nie zostawiamy ich samym sobie. Przychodzimy porozmawiać, pozwalamy się wypłakać – dodaje ks. Kosewski.

Chociaż do pani Kingi nikt z rodziny nie przychodzi od lat, Adwent, a potem święta Bożego Narodzenia są dla niej szczególnym okresem. Codziennie, siedząc na wózku inwalidzkim, uczestniczy w Mszy św. Z dwutygodniowym wyprzedzeniem kazała powiesić u siebie w pokoju kolorowe lampki, a przy biurku położyć czerwono-białą czapkę Mikołaja. Stoi też choinka. – Co to za święta bez kolorowego, bożonarodzeniowego drzewka? Pewnie, jest żal, że mnie nie odwiedzają, ale ja sobie świąt nie dam zepsuć – mówi stanowczo.

I będą żyć wiecznie...

Wielu domowników, choć nie jest w stanie samemu podnieść się z łóżka, ulega świątecznej gorączce przygotowań, zakupów, prezentów. Przez swoich najbliższych wydają szczegółowe dyspozycje, jakie upominki komu należy kupić. Bywa jednak tak, że nie udaje im się osobiście ich wręczyć. Odchodzą przed upragnionym świętowaniem. Takim sytuacjom nierzadko towarzyszą ogromny ból i smutek członków rodzin. Pada pytanie: „Dlaczego, Boże, nie dałeś nam jeszcze tych kilku dni?”. W podobnej sytuacji znalazł się przed sześcioma laty ks. Dariusz.

– Mój tata trafił do Hospicjum św. Józefa, w którym pomagałem chorym jako duszpasterz już od kilku lat. Niedawno rozpoczął się Adwent. Czas wielkich nadziei. Tacie udało się pokonać wcześniej dwa nowotwory. Mimo złych rokowań, gdzieś w głębi serca liczyłem, że poradzi sobie także z trzecim. Wybiegałem myślami w przyszłość. Widziałem nas razem przy wigilijnym stole. Przecież to już tak niedługo. Wytrzyma. Da radę. Niestety, miał już wtedy przerzuty do mózgu. Nic nie dało się zrobić – wspomina.

– Tata odszedł 6 grudnia. A ja zwyczajnie, po ludzku, miałem w sobie jakiś ogromny smutek i żal. W takiej chwili na nic się zdały lata spędzone przy łóżkach pacjentów, trudne rozmowy z rodzinami. Wszystkich tych „mądrych słów” pocieszenia, które przekazywałem innym, nie potrafiłem odnieść do siebie. Wyobrażałem sobie jedynie puste miejsce przy stole, które zawsze zajmował mój tata. Myślałem, ile jeszcze chciałbym mu powiedzieć. Gdy trwałem w smutku, przypomniały mi się słowa piosenki Zbigniewa Preisnera i Beaty Rybotyckiej: „Przyjdź na świat, by wyrównać rachunki strat. Żeby zająć wśród nas puste miejsce przy stole (...). Daj nam wiarę, że to ma sens (...). Że odeszli po to, by żyć. I tym razem będą żyć wiecznie”. Zrozumiałem, że puste miejsce przy stole nie jest pozbawione treści.

Kocham cię, babciu

Okres Bożego Narodzenia sprzyja refleksjom nad własnym życiem, dokonanymi wyborami. Pomaga nawiązać kontakt z niewidzianą od dawna rodziną. Nieprzypadkowo w tym czasie przełamujemy się opłatkiem. To ten moment, kiedy w cień odchodzą urazy, żale, krzywdy. – Kiedy pani Natalia przybyła do naszego domu, pomyślałam: „Nie będzie łatwo”. Nasza nowa podopieczna w pewnym momencie życia wybrała niewłaściwą ścieżkę. Wpadła w alkoholizm. Weszła w środowisko, które zamiast jej pomóc, spychało w dół. Jej córki tego nie wytrzymały. Uciekły z domu, przestały odbierać telefony od mamy. Pani Natalia była sfrustrowana, zła na wszystko i wszystkich dookoła. Nie dało się z nią normalnie porozmawiać, bo co drugie słowo było przekleństwem – opowiada Danuta Babicz, pielęgniarka oddziałowa.

Kilka tygodni przed Wigilią pani Natalia poprosiła, by personel hospicjum pomógł jej nawiązać zerwany przed laty kontakt z rodziną. Udało się znaleźć adres córek. Mieszkały za granicą. Okazało się, że pani Natalia była babcią. Nie znała nawet imion swoich wnuczek. Małymi kroczkami, mozolnie, ale z dużą determinacją zaczęła odbudowywać rodzinne relacje. Najpierw był telefon. Potem krótkie odwiedziny w hospicjum. Po pewnym czasie coraz częstsze i dłuższe. W pokoju pani Natalii pojawiły się zdjęcia córek i wnuczek oraz urodzinowe laurki od tych ostatnich. Pisała listy i otrzymywała jeszcze dłuższe odpowiedzi. Kiedy po raz pierwszy przeczytała: „Kocham cię, babciu”, nie mogła przestać płakać. Ze szczęścia.

– Pani Natalia zmieniła się nie do poznania. Zaczęła się uśmiechać. Nawet rysy jej twarzy jakby złagodniały. To była zupełnie inna osoba niż ta, którą zapamiętaliśmy z pierwszych dni jej pobytu u nas. Uprzejma, grzeczna, pomocna. Odeszła po dwóch latach. Spokojnie, czując na sobie pełne miłości spojrzenie najbliższych jej osób – wspomina pani Danuta.

Najlepszy prezent

W zajęciach ze studentami Akademii Muzycznej bierze udział pan Marek. Kiedy słyszy pierwsze dźwięki kolędy „Dzisiaj w Betlejem”, uśmiecha się od ucha do ucha. Zaczyna lekko podrygiwać na wózku inwalidzkim i bezgłośnie otwiera usta. – Ile ja bym dał, żeby jeszcze choć raz móc w życiu zaśpiewać! No, niestety. Choroba mi już nie pozwala – mówi. Pan Marek oddycha z trudem. – Jestem weteranem hospicyjnych Wigilii. To będzie, jeśli Bóg pozwoli, już moja trzecia – oznajmia z dumą. Niechętnie jednak mówi o teraźniejszości i przyszłości. Sięga pamięcią wiele lat wstecz. Ze szczegółami opowiada o dzieciństwie. O ciężkiej pracy u taty w zakładzie szewskim. Wojennej działalności w Armii Krajowej, napaściach na niemieckie pociągi, aresztowaniu przez gestapo i brutalnych przesłuchaniach. Czasami wtrąca słowa po niemiecku. W pewnym momencie przerywa. Jest wzruszony.

– Chciałbym czasem móc opowiedzieć te historie swoim dzieciom. I wnukom. Nie, nie. To nie tak, że oni mnie nie odwiedzają. Wpadają co kilka dni. Tylko tak raczej na krótko. Ledwo się obejrzę, a ich już nie ma. Ale ja im się nie dziwię. Mają swoje dzieci, obowiązki, pracę. Ile można słuchać gadania starego? Cieszę się z tego, co mam. Inni mają gorzej. A czy te święta spędzimy razem? Nie wiem. Różnie to bywało w poprzednich latach. Być z nimi przy wigilijnym stole to byłby dla mnie najlepszy prezent...

Imiona pacjentów hospicjum zostały zmienione.

TAGI: