Gotowanie zbliża ludzi

Piotr Semka

publikacja 01.01.2017 06:00

Dopiero zabierając się za pisanie mojej najnowszej książki „Semka ...się gotuje”, uświadomiłem sobie, jak silnie gotowanie wpływa na relacje międzyludzkie. Ta prawda, którą świetnie rozumiały jeszcze nasze babcie, gdzieś zagubiła się w ostatnim półwieczu.

Piotr Semka
SEMKA …SIĘ GOTUJE
Wydawnictwo
Zysk i S-ka 2016,
ss. 512 Piotr Semka SEMKA …SIĘ GOTUJE Wydawnictwo Zysk i S-ka 2016, ss. 512

Jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku matki wbijały córkom do głowy, że „przez żołądek trafia się do serca męża”, a przy rodzinnym stole tworzą się pozytywne relacje.

Miałem to szczęście, że w moim rodzinnym domu w Gdańsku w latach 70. rodzice trzymali się zasady, by zawsze ok. 19.00 wszyscy domownicy zbierali się na wspólną kolację. Moja rodzina była dość liczna – składała się z babci, mamy ojca, moich dwóch starszych braci i mnie. Razem sześć osób. Wspólne spotykanie się codziennie przy kolacyjnym stole wymagało pewnej dyscypliny. Moi starsi bracia nie próbowali przekonywać rodziców, że mają wieczorem coś wyjątkowo ważnego do załatwienia, a ja nie śmiałem twierdzić, że zabawa z kolegami na podwórku jest ważniejsza niż rodzinny rytuał. Rodzice stawiali sprawę wspólnej kolacji bardzo serio: codziennie spotykamy się na wieczerzy i nic w tym czasie nie jest ważniejsze.

Dopiero po latach zrozumiałem, że takie codzienne, pozornie błahe rozmowy przy stole pozwalały rozwiązywać w zarodku wiele napięć i umożliwiały mimowolne, spokojne pogadanie o rodzinnych sprawach. Powiem więcej – dziś śmiem podejrzewać, że dzięki temu rodzinnemu rytuałowi zostałem po latach dziennikarzem politycznym. Wtedy, w latach 70., naszej kolacji towarzyszył włączony telewizor z PRL-owskim „Dziennikiem telewizyjnym”, który prowokował rodziców do komentowania na bieżąco kolejnych propagandowych akcji komunistycznych władz lub uzupełniania informacji ze świata wiedzą uzyskaną z „wolnej Europy”. Co więcej, rodzice dzielili się między sobą tym, co usłyszeli w swoich zakładach pracy na temat tego, o czym nie sposób było usłyszeć w komunistycznych „przekaziorach”. Dziś widzę, że jako 10- czy 12-latek nasiąkałem taką niezależną wiedzą, praktycznym antykomunizmem i wreszcie uczyłem się odróżniać, co jest propagandą, a co prawdą.

Ja i moi bracia chętnie przychodziliśmy wieczorem na wyznaczony czas do domu, bo moja babcia, moja mama, ale i mój tata wspaniale gotowali. Łatwiej było zakończyć zabawę na podwórku, gdy wiadomo było, że za chwilę w domu czeka nas wspaniała kuchnia.

Oczywiście nie co dzień były to ciepłe frykasy, ale babcia i mama naprawdę potrafiły wyczarować smakołyki z niczego. A w miarę pustoszenia półek w latach kryzysu lat 70. bywało to coraz trudniejsze. Dziś uświadamiam sobie, że wszystko to musiało być opłacane przez rodziców żmudnym staniem w kolejkach w drodze z pracy do domu.

„Przypalam nawet wodę”

Dlaczego dziś wspólne kolacje są tak rzadkie, choć bogactwo oferty sklepowej w XXI wieku zawróciłoby w głowie moim rodzicom żyjącym w epoce Gierka?

Mam na ten temat swoją teorię. Kiedyś matki uczyły – głównie córki, ale i synów – gotowania. Ta nauka zaczynała się w wieku 8–11 lat. Ja sam dopiero po wielu latach, gdy sam zacząłem gotować, uświadamiałem sobie, ile mimowolnej wiedzy o kucharzeniu wchłaniałem, biernie towarzysząc mojej babci przy przyrządzaniu posiłków. Ciepła kuchnia, serdeczne rozmowy z babcią i obserwacja, jak powstawały różne potrawy, pozwalały po latach instynktownie wiedzieć, co z czym pasuje, i pamiętać, jak z grubsza robi się gulasz, klopsiki czy zupę „dziadówkę”. Dziś matki o wiele rzadziej gotują same na co dzień, a już zupełnie nie mają pomysłu, jak nauczyć córkę lub syna pichcenia nawet najprostszych potraw.

Najpierw zwykle mówi się, że dzieci są jeszcze za małe, by uczyć się gotowania, a potem rodzice ani się obejrzą, jak pociechy kończą 15–17 lat i nie sposób ich utrzymać w domu, a już na pewno zmusić do wspólnego pichcenia dań. Swoje robi też coraz rzadsze występowanie rodzin paropokoleniowych z kuchniami, w których krząta się umiejąca gotować babcia. Taka kuchnia jest naturalnym miejscem, gdzie dzieci przy okazji wspólnego gotowania opowiedzą ukochanej babuni o swoich kłopotach czy smutkach. Iluż młodych ludzi ciąganych jest dziś przez rodziców po psychologach? A kiedyś dzieci rozwiązywały swoje traumy, po prostu gawędząc z mądrymi i znającymi o wiele lepiej życie babciami lub dziadkami. Korzystały na tym obie strony. Starsze pokolenie czuło się potrzebne, a dzieciaki miały się komu wypłakać.

To przerwanie łańcucha pokoleń powoduje, że młode dziewczyny i chłopcy ani nie mają kiedy nauczyć się radości gotowania, ani nie potrafią potem nic ugotować mężom i żonom, a wreszcie swoim dzieciom. A wtedy rodzina jest słabsza i bardziej narażona na konflikty – czy to na linii mąż–żona, czy rodzice–dzieci.

Krok po kroku

Co mogę poradzić tym, którzy nigdy sami nie ugotowali nawet jajka, którzy umieją tylko zamówić pizzę przez telefon i których przeraża kuchenna „wiedza tajemna”?

No cóż, wszystko w kuchni jest trudne, zanim stanie się proste. Po pierwsze zachęcam młodych, by jeszcze w okresie narzeczeństwa gotowali razem. To powoduje, że spędza się czas razem równie fajnie jak w kinie, na kolejnej balandze czy na wspólnej jeździe na rowerze. A można się poznać jeszcze lepiej niż na hałaśliwej dyskotece.

Po drugie, zaczynać warto od najprostszych dań, gdyż w gotowaniu liczy się praktyka. Nie musicie od razu umieć przyrządzać sztufadę czy piec bezy, ale krok po kroku dojdziecie do mistrzostwa.

Po trzecie, pamiętajcie o starym włoskim przysłowiu, że dobry obiad zaczyna się na targowisku. Nauczcie się uważnie oglądać towary w supermarkecie, uważnie przyglądać się, czym dysponują stragany warzywne czy stoiska z mięsem w dużych sklepach. Jak czegoś nie wiecie, to pytajcie. Wbrew obawom w stylu „na pewno pan rzeźnik mnie zbędzie”, ludzie, którzy tam pracują, zazwyczaj chętnie dzielą się wiedzą.

Po czwarte, sięgnijcie do pism i książek kulinarnych, które dziś kuszą kolorowymi zdjęciami i licznymi przepisami. Szukajcie tych, które nie tylko podają receptury, ale także uczą technik kulinarnych. Niezłe są stare książki kucharskie, które uczyły od podstaw kucharskiej wiedzy młode panie domu.

Gdy już poczujecie się pewniej, zapraszajcie znajomych na wspólne kolacje, w czasie których podacie potrawy, które najlepiej wam wyszły. Ale nigdy nie wolno eksperymentować na gościach. Możecie im serwować wyłącznie te dania, które zrobiliście przynajmniej parę razy. Najlepiej róbcie po kolei poszczególne dania. Przykładowo zupę lepiej zrobić dzień wcześniej – zazwyczaj smaki w nocy lubią się „przegryźć”. Na zakupy surowców potrzebnych do sporego obiadu dla 8–10 osób trzeba przynajmniej trzech godzin. Dobrze sporządzony i przemyślany w spokoju spis sprawunków najlepiej już na kartce podzielić według działów w supermarkecie czy na targowisku. A i tak jeszcze warto mieć w odwodzie jakiegoś „gotowca”, gdy jakieś danie wam nie wyjdzie. Ale nie drżycie przesadnie przed osądem gości. Jak mawia się w Italii, najlepszym sosem do potraw jest miła i przyjazna atmosfera przy stole. Jeśli mamy wokół siebie prawdziwych przyjaciół, wybaczą nam potknięcie kulinarne. A tych, którzy nie wybaczają, wymądrzają się, że coś można było zrobić lepiej lub stroją fochy, nie warto zapraszać kolejny raz do naszego domu. Pewnie dlatego najlepiej gotuje się dla tych, których lubimy i o których wiemy, że oni też nas lubią. A wino przy stole zapewni dobrą atmosferę, która nie może mieć nic wspólnego z polskim opilstwem, zazwyczaj wyzwalającym niedobre emocje.

Znów ktoś powie, że głoszę powszechnie znane prawdy. Tak? To zadajcie sobie pytanie, w ilu domach gotuje się dziś obiady dla ośmiu czy dziesięciu przyjaciół? Być może te skojarzenia biesiad z dobrym humorem sprawiają, że nie cierpię programów typu „Master chef”. Widok surowych jurorów – sław rondla chodzących jak na placu apelowym jakiejś kolonii karnej wśród nieszczęśników marzących o przejściu do kolejnej rundy kuchennego turnieju – jest odpychający. Jedzenie ma ludzi łączyć, a zawody kulinarne wyzwalają niedobry klimat rywalizacji. A już filmowanie „odsianych” zawodników bliskich płaczu po bezlitosnym werdykcie jury to dla mnie przykład epatowania widzów emocjonalnym okrucieństwem.

Ktoś musi decydować

Ale wróćmy do gotowania we dwoje. Niestety, nie ma tu demokracji. Zazwyczaj musi decydować jedna osoba. Jeden z małżonków ma lepiej rozwinięty smak czy doświadczenie, i to on musi wieść prym. To on smakuje i decyduje, czy dajemy więcej soli, pieprzu czy śmietany. I nie da się tu negocjować. Ktoś musi decydować i koniec. Druga strona może co najwyżej próbować i recenzować. W większości znanych mi gotujących małżeństw występuje podział na kucharza wiodącego i kuchcika, który skupia się na sprawnym siekaniu wszystkiego, co potrzebne do wykreowania potrawy.

Nie zakładajcie też, że od razu będziecie mieli kuchnię wyposażoną we wszystko, co oferuje przemysł sprzętu kuchennego. Wasze szafki będą się same wypełniały specjalistycznymi przyborami w miarę testowania nowych potraw i przyrządami niezbędnymi do ich przygotowania. Przyjdzie czas na miksery, sokowirówki, gofrownice, prodiże, grille, garnuszki do pieczenia na głębokim tłuszczu czy parowniki do gotowania warzyw na parze. Posuwajcie się powoli po drodze poznawania sztuki kulinarnej. Nie zaczynajcie urządzania kuchni od zakupu dziesiątek gadżetów, które potem latami będą zalegać w waszych szafach po chwilowym „wzmożeniu” chęci bycia mistrzem patelni.

Na koniec jedna rada. Pamiętajcie – najlepiej gotuje się dla innych. Wasze dzieci będą chłonąć świat aromatów kuchni i będą czuć się najbezpieczniej. Dlatego znajdźcie przed świętami czas, by upiec z córką czy synem wigilijne ciasteczka i potem bawić się przy dekorowaniu ich lukrem. Dzieci będą pamiętać te zaczarowane chwile przez całe życie. Tak jak ja do dziś czuję aromaty świąt i pamiętam włożoną w gotowanie świątecznych dań miłość mojej babci i mamy. Bez nich nie napisałbym mojej książki o gotowaniu. Podsuńcie ją swoim dzieciom, a wasza starość na pewno nie skończy się w samotności. Gotowanie zbliża ludzi. Uwierzcie!