Umiem wychowywać

Agata Puścikowska

publikacja 03.02.2017 06:00

Siostra Urszula z Puerto Rico trafiła do Marek. Bo wszędzie są młodzi zagrożeni wykluczeniem. I potrzebują miłości.

Siostra Urszula Głowacka prowadzi w Markach Centrum Integracji Społecznej. Jej dorośli wychowankowie mogą tu pracować i zarabiać na swoje utrzymanie. jakub szymczuk /foto gość Siostra Urszula Głowacka prowadzi w Markach Centrum Integracji Społecznej. Jej dorośli wychowankowie mogą tu pracować i zarabiać na swoje utrzymanie.

Z tymi Markami to był przypadek. Choć przypadki nie istnieją.

– Wróciłam z Puerto Rico, gdzie pracowałam z dziećmi ulicy. Miałam wrócić na misje, względnie pojechać do Moskwy. Okazało się jednak, że Pan ma wobec mnie inne plany – opowiada s. Urszula Głowacka RSCJ. – Takie Boże poczucie humoru.

Bo w Markach, szczególnie w skromniutkiej dzielnicy Pustelnik, była potrzeba stworzenia placówki socjoterapeutycznej. I mimo ogromnych trudności ze znalezieniem lokalu oraz funduszy jakoś się udało. Choć s. Urszula przyznaje, że do pomysłu podchodziła sceptycznie. Więc w 2008 r. powstał Młodzieżowy Klub Socjoterapeutyczny „Otwarte Serce”, rok później fundacja. Od 2012 r. działa Centrum Rozwoju Osoby „Otwarte Serce” (prowadzi m.in. warsztaty dla młodzieży czy... zespoły rockowe). Dla nieco starszych otwarto też Centrum Integracji Społecznej, które pozwala na nauczenie się zawodu, podjęcie pracy, a więc i nauczenie się odpowiedzialności, gospodarności. – Fundacja nosi również nazwę „Otwarte Serce”. Nie mogło być inaczej. Podczas mojej probacji, gdy przygotowywałam się do ślubów wieczystych, otrzymałam takie właśnie imię. I dewizę życiową z Ewangelii św. Jana: „Aby mieli życie i mieli je w obfitości”.

Szary sznaucer miniaturowy Brandon, przyjaciel s. Urszuli, włochaty i skuteczny dogoterapeuta, uczestniczy czasem w sesjach z młodzieżą. Siedzi spokojnie w pokoju, w którym s. Urszula rozmawia z kilkunastolatkiem. Mówią o bólu, problemach, dzieciństwie, które nie było różowe. O dziecięcych dramatach. A kiedy tylko dziecko zaczyna płakać, Brandon przybiega na zawołanie pierwszej łzy. Wyczuwa smutek od razu i pociesza, jak umie.

Otwarty dzień jak co dzień

Marki. Piętro skromnego domu przy ul. Spokojnej. Drzwi do klubu otwierają się, w progu 13-letnia dziewczyna. – Ty tutaj, skarbie? O tej porze? – siostra Urszula podchodzi do wychowanki, której najwyraźniej pomyliły się godziny. Zajęcia socjoterapeutyczne – rozmowy indywidualne, zajęcia opiekuńczo-wychowawcze, zabawy edukacyjne, ale też i... bajkopisarstwo zaczynają się dopiero po południu. – Chcesz zostać? Może coś uszyjesz na dole? Znajdą ci coś do roboty na warsztatach. Trzeba cię jakoś zagospodarować – mówi głośno s. Urszula, choć bardziej do siebie.

Ale wychowanka szyć nie chce. Zagospodarować się nie da. Wróci za kilka godzin, na zajęcia dla młodzieży w jej wieku. – Nie zawsze jestem słodka. Wyznaję zasadę nagrody i konsekwencji (nie mylić z karami). W odpowiednim momencie, oczywiście. Nie zagłaskuję, nie rozpieszczam. Gdy moi podopieczni przesadzają i robią złe rzeczy, potrafię się zdenerwować. Wściekam się na nich czasem, aż podobno boją się mnie. Ale to potrzebne. Inaczej dziecka, szczególnie takiego po przejściach, nie wychowasz. Zresztą dzieci to jedno. A drugie – częstokroć ważniejsze – rodzice. Rodzice czasem trudni, choć zapewne kochający swoje dzieci. Tak jak umieją...

Podopieczny Adam, lat 17, półsierota, bo ojciec się zapił. A i matka popijała. – Będę żałować chyba do końca życia, że kiedyś, gdy ją nakryłam, jak po wypiciu „opiekowała” się synem, nie zadzwoniłam po policję. Może wtedy dzieckiem ktoś by się zajął? Wówczas wydawało mi się, że to by była krzywda i że dziecku lepiej przy matce.

Tymczasem matka nie radziła sobie zupełnie. Chłopak był coraz bardziej zaniedbany, zaczął wagarować, potem pić i brać narkotyki. Matka? Starała się jakoś, prosiła nawet o pomoc. Adam tułał się po ośrodkach wychowawczych, w końcu uciekł i tyle go widzieli. Po wielu dramatycznych perypetiach wrócił do s. Urszuli prosić o pomoc. Przyszedł w stanie fatalnym, w starym ubraniu, brudny i głodny. Wrak młodego człowieka. – No jak nie przyjąć? W naszą ośrodkową wigilię zapytałam go: „Jesteś otwarty?”. „Jeszcze jestem otwarty” – odpowiedział. I jeszcze życzył siostrze od serca i jak umiał: „Życzę sobie, by siostra długo żyła. Bo ja tak chcę”... Za ostatnie pieniądze kupili mu ubrania w tanim sklepie z odzieżą (jak dobrze, że takie są). I umieścili w ośrodku, który da mu ostatnią (?) szansę.

Szef ośrodka

Z tymi pieniędzmi w ośrodku to jest zresztą tak, że... zawsze brakuje. Bywało, że siostra musiała się zadłużyć, by wszystko wróciło do finansowej normy. – Pan jakoś daje na swoje dzieci. Jeśli On prowadzi fundację, to niech działa. Ja oczywiście robię, co mogę, by zapewnić funkcjonowanie, piszę wciąż projekty, pozyskuję środki, ale przestałam się już aż tak bardzo denerwować. To nie moje dzieło. Skupiam się na człowieku. Umiem wychowywać. Biznesu nie umiem robić. Dlatego przydałby się nam też ludzki menedżer – taki z prawdziwego zdarzenia. Menedżer do zleceń: co zrobić, co sprzedać i gdzie, by na siebie zarobić. Zresztą ta praca to z jednej strony dawanie. Z drugiej – czerpanie pełną garścią. – Czuję, że w ten sposób i moje człowieczeństwo się rozwija. Uczę się coraz więcej. Skończyłam pedagogikę, specjalizację socjoterapię i arteterapię, ale tutaj teorię zamieniam w praktykę.

Na parterze domu przy Spokojnej praca wre. Centrum Integracji Społecznej to miejsce, w którym dorośli wychowankowie siostry Urszuli mogą sami pracować. I zarabiać. Częściowo pracują oni, częściowo chętni okoliczni mieszkańcy w różnym wieku. Jedyny wspólny mianownik: pracują ci, którym się chce. Bywa, że bezrobotnym, osobom zagrożonym wykluczeniem po prostu się nie chce. A do wysiłku, który ma wymiar nie tylko finansowy, ale przede wszystkim społeczny, terapeutyczny, nie zmusisz. – Nasz system pomocy społecznej powinno się reformować. A reforma powinna iść w kierunku usamodzielniania się, pracy nad sobą. Obecnie, teoretycznie, ma aktywizować do pracy. Niestety jednak, skłania do roszczeniowości. Dlatego CIS daje nie rybę, lecz wędkę. Wędkę zaradności, gospodarności, punktualności.

Niektórzy świetnie uczą się łapać. I to nie tylko ryby. Bo na przykład również... koty. Pani Dorotka, gdy przyszła do centrum, twierdziła, że ma dwie lewe ręce i szyć nie potrafi. Próbowała jednak, chciała, uczyła się. W końcu stworzyła, najpierw dla córeczki, zabawkę – kota. Prototyp tak się wszystkim spodobał, że szyje się go teraz „masowo”. Czyli regularnie, do sprzedaży. Spory kot – przytulak jest właśnie krojony, zszywany i wypychany. Kolory różne, desenie też. Materiały zawsze miękkie, miłe, choć nie zawsze kupione. Zwykle otrzymane, z odzysku. Albo poduszki z mądrym (pod)tekstem: kolorowe i mięciutkie, z napisem: „Życie jest darem, uczyń je wartościowym”. Albo słonie. Estetyczne, przyjazne, dobry prezent dla malucha, ale i starszaka.

Na wieszakach prezentuje się też kolekcja ubrań – współczesny krój, modny kolor. Sukienki, bluzki, czapki. Kolekcja „Desplegar la vida”, czyli „Otwierać się na pełnię życia”. Markowa moda opanuje świat?

Patologia? Mniej kochani

Siostra Urszula nie znosi słowa „patologia”. Mówi: bardziej potrzebujący mniej doświadczyli miłości i troski. Stąd ich problemy. Sama miłości doświadczyła w dzieciństwie aż nadto. W rodzinnej Partyni, w Podkarpackiem, było im dobrze: z rodzicami i dwiema siostrami (z których jedna również została zakonnicą). – Miałam wspaniałą mamę i cudownego ojca. Tacy wyjątkowi, a jednocześnie... zwyczajni i normalni. Gdy myślę o swojej pracy z trudną młodzieżą czy osobami dorosłymi na granicy wykluczenia społecznego, zawsze mam na uwadze, że trzeba dzielić się tym, co mamy najlepszego. I oddawać dług.

Potem, już w życiu zakonnym, s. Urszulę dotknął osobisty, poważny kryzys. – Upadku doświadczyłam. Swojej słabości ludzkiej. Przeżyłam mocne cierpienie, które dodatkowo otworzyło mnie na cierpiące dzieci, cierpiących ludzi. To nie jakieś wielkie wyzwanie. Taka po prostu sprawiedliwość. Ja doznałam i cierpienia, i dobra, chcę, by cierpiący wyszli na prostą – mówi. I dodaje: – Oni nie są zepsuci. Choć ich zachowanie bywa okropne. Ale zawsze, naprawdę zawsze gdzieś tam w głębi czuje się serce. Zawsze w każdym człowieku jest szparka dobra.

Ta nazwa fundacji – „Otwarte Serce” – też jest sercowo symboliczna. Przecież jeśli serce otwarte, to przyjmuje dobro, ale też... boli. Boli podopiecznych, gdy zmienia się ich dotychczasowe życie. Ale boli też pracowników. Bo podopieczni – młodzi i starsi, trudni i zranieni – bywa, że sami ranią. Wykorzystują, nie szanują, depczą ciężką wspólną pracę. – U nas reguły są proste. Obowiązuje zasada trzech słów – po trzecim niecenzuralnym słowie opuszcza się ośrodek. Trzeba też sprzątać po sobie, nie wolno stosować przemocy i używek. Tylko tyle i aż tyle. Powstaje więc kawałek przestrzeni z jasno ustanowionymi granicami. Pilnujemy ich konsekwentnie. Rodzice natomiast często nie są w stanie wytrzymać napięcia między nimi a dzieckiem. I odpuszczają, czyniąc dziecku ogromną krzywdę…

A wiara? Jak jest z ewangelizacją „trudnych” młodych? – Moje dzieci niemal wszystkie nie praktykują – szczerze mówi s. Urszula. – Niektóre szukają, inne niby nie. Czasem pytają, wtedy opowiadam, przemycam... Inaczej się nie da. Mówię im więc, że tam, gdzie jest miłość, jest Bóg. Kiedyś, po tamtej stronie, Pan Bóg każdego z nas zapyta o jedno: o dobro, które zrobiliśmy dla innych. Lepiej, by odpowiedź nie była milczeniem.