Pozwalam ci odejść

Beata Malec-Suwara

publikacja 06.02.2017 06:00

W miesiącu modlitwy za konających pomyślmy, czy jesteśmy gotowi towarzyszyć naszym bliskim na ostatniej prostej do… wieczności.

Odmówienie Koronki  do Bożego Miłosierdzia  i zapalenie gromnicy podczas odejścia bliskich daje wyciszenie. Beata Malec-Suwara /Foto Gość Odmówienie Koronki do Bożego Miłosierdzia i zapalenie gromnicy podczas odejścia bliskich daje wyciszenie.

W kościele w Muszynie i zabytkowym drewnianym kościele w Tyliczu można zobaczyć „Śmierć św. Józefa”. Na obrazie patron dobrej śmierci oddaje ostatnie tchnienie. Obok niego Maryja i Jezus w otoczeniu aniołów. W Muszynie w XVII w. zostało założone Bractwo św. Józefa, które w Rzymie uzyskało specjalne odpusty, a na celu miało przygotowanie swych członków na ostatnie chwile życia. W średniowieczu wydawano przewodniki umierania i mówiono o sztuce śmierci. Dziś ani przewodników, ani bractw nie ma. Czyżbyśmy byli gotowi na śmierć? Raczej wygląda na to, że boimy się umierania, jakbyśmy zapomnieli, że umrzemy, i słabo wierzymy w życie wieczne.

Medycyna jest wszechmocna?

– Zdarza się, że ludzie wzywają karetkę do umierającej osoby, jakby wierzyli, że medycyna jest wszechmocna i potrafi utrzymać człowieka przy życiu w nieskończoność – mówi ks. Zbigniew Szewczyk, kapelan szpitala w Dąbrowie Tarnowskiej. Sam był świadkiem, kiedy na uporczywą prośbę rodziny przywieziono do szpitala 90-letnią umierającą kobietę. – To tylko przedłuża cierpienie i konanie. Procedura medyczna wymaga ratowania życia, ale czy na wiele się to zda, kiedy sztucznie podtrzymuje się przy życiu gasnące ze starości, a nie z jakiejś dolegliwości serce? – pyta retorycznie kapłan. – Może czasem rodzina chce uspokoić sumienie, że walczyła o życie do końca, a może w ten sposób rekompensuje sobie wcześniejszy brak troski? Nie wiem. Zdaje się jednak, że dziś ludzie uciekają przed śmiercią, bojąc się swojej bezradności – zauważa ks. Szewczyk.

Jakby nie chcieli sprawiać przykrości

– Trudno się przygotować na odejście bliskiej osoby, z którą człowiek jest związany. To naturalne, że chce się ją mieć zawsze przy sobie – mówi s. Zofia Krasuska, zastępca dyrektora Tarnowskiego Hospicjum Domowego, działającego przy parafii księży misjonarzy w Tarnowie. – Nawet kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, że choroba jest nieuleczalna, to kiedy przyjdzie końcówka życia, często wygląda to tak, jakbyśmy chcieli jak najdłużej zachować bliskiego przy życiu. Czasem rodzinie się wydaje, że jak choremu dadzą jeść, pić, chociaż troszkę, to jeszcze nabierze siły i wstanie, ale to naprawdę nie ma sensu – ocenia s. Zofia, która od 32 lat opiekuje się chorymi. Uważa, że to tylko powoduje dodatkowe cierpienie i ból, przerywa odchodzenie i przedłuża konanie. Najczęściej widać to u młodych osób terminalnie chorych. – Wyniszczeni chorobą, odchodzą powoli, jakby nie chcieli sprawiać rodzinie przykrości, że się poddali. Przy takiej śmierci rodzina wpada zwykle w potworną rozpacz. Zdarza się, że wzywa pogotowie. Tłumaczę, żeby uszanować chwilę odchodzenia, to, że chory już nie da rady – opowiada siostra. Kiedy rodzina dzwoni do niej, jedzie niezależnie od tego, która jest godzina, właściwie po to, żeby dano umierającemu spokojnie odejść, w ciszy, modlitwie. – To jest bardzo pomocne, ale rodzina w tym momencie jest zagubiona, choć potem wdzięczna za spokój – dodaje s. Zofia.

Dam sobie radę

Rodziny chcą ratować życie swoich bliskich. Dla chorych ważniejsze jest ratowanie i naprawienie relacji z nimi. – Nieraz kiedy chory kona, choć bardzo się męczy, trwa, tak jakby jeszcze na kogoś czekał. Często pytam rodzinę, czy nie ma kogoś, kto nie dojechał. Wtedy dzwonię i proszę o przyjazd. Zwykle niedługo po takim spotkaniu chory odchodzi – opowiada s. Zofia. To pokazuje, jak niezwykle ważna jest rodzina i przebaczenie w momencie odchodzenia. – Czasem chorzy potrzebują „pozwolenia” na odejście. To się zdarza, kiedy agonia chorego przedłuża się. Wystarczy, że ktoś z bliskich wyszepcze mu do ucha: „Słuchaj, dam sobie radę w życiu, możesz odejść, pozwalam ci”, wtedy pacjent umiera – mówi z kolei Urszula Mróz, dyrektor Hospicjum św. Brata Alberta w Dąbrowie Tarnowskiej. Przekonuje, że warto umieć się pożegnać, choć to naturalne, że w pewnym momencie pojawiają się rozpacz, chaos, bezradność i płacz. Nieraz bunt rodzi się także w personelu hospicjum, pojawiają się pytania, dlaczego Bóg zabiera matkę dzieciom albo młodego chłopaka, który był jedynym żywicielem rodziny, i zostawia niepełnosprawnych rodziców samych. – Jednak przerywanie odchodzenia, przedłużanie agonii sprawia mu jeszcze większy ból i cierpienie powodowane także cierpieniem bliskich – uważa s. Zofia.

Jakie życie, taka śmierć

– Przy każdym człowieku odchodzącym u nas do wieczności jest odmawiana Koronka do Bożego Miłosierdzia. Śmierci podczas odmawiania koronki są spokojniejsze. Ona wycisza także negatywne emocje u rodzin, które albo włączają się w modlitwę, albo po prostu płaczą – przyznaje pani Urszula. W hospicjum, które prowadzi, w ciągu prawie 18 lat jego istnienia odeszło ok. 3250 osób. Każda śmierć jest inna i szczególna. – Bywa i łatwa. Ludzie czasem po prostu przestają oddychać i odchodzą bardzo cichutko. Zwykle gdy ktoś był cichy i pokornego serca, ma też spokojną śmierć. Czasem widać na twarzy umierającego zaskoczenie, a czasem uśmiech – mówi. Nieraz są to osoby bardzo cierpiące, pełne bólu, a śmierć przynosi im ulgę. – Czasem jest to błogi uśmiech, a ciało umierającego jaśnieje. Wtedy mam pewność, że ta osoba została zbawiona, jest szczęśliwa i już jest w niebie – mówi dyrektor hospicjum.

Ból niezrozumienia

– Nadal jeszcze pokutuje przeświadczenie, że kiedy oddamy bliskiego do hospicjum, wyrządzamy mu krzywdę. Człowiek rozumie to dopiero, kiedy widzi, że sam nie jest w stanie pomóc – mówi s. Zofia Krasuska. – Także w hospicjum można być blisko. To nieprawda, że chorego tam zostawiamy, można być przy nim dzień i noc – dodaje. – Hospicjum jest miejscem godnego odchodzenia – przekonuje z kolei Urszula Mróz. – Rodzina może być przy chorym, a my jako personel ze strony medycznej opanujemy ból i inne dolegliwości. Nie bardzo rozumiem ludzi, którzy panicznie boją się hospicjum i uważają, że jak się tu przyjdzie, to na pewno się umrze, bo śmierć przyjdzie niezależnie od tego, czy się tu jest, czy nie. A już najbardziej nie rozumiem tych, którzy piętnują rodziny chorych za to, że oddali bliską osobę do hospicjum – dodaje. Przekonuje, że ludzie nie mają pojęcia, co to jest ból nowotworowy, nie wiedzą też, co to znaczy nie spać kilkanaście albo i kilkadziesiąt nocy, bo trzeba czuwać, a przede wszystkim trudno wyobrazić sobie własną bezradność wobec bólu i cierpienia. – Nieraz w rodzinie są niesnaski i dzieci kłócą się z tego powodu. Zdarzyło mi się, że jedni powierzają nam pacjenta, a drudzy przychodzą i zabierają go, nie licząc się w ogóle z chorym, który jest słaby i cierpi – mówi dyrektor dąbrowskiej placówki.

Wreszcie to hospicjum zbuduję

– Oczywiście warto w domu stworzyć bliskim warunki do odejścia, ale czasem jest to trudne, a wręcz niemożliwe, zwłaszcza jeśli chodzi o znoszenie bólu. Szpital z kolei nie jest dobrym miejscem do umierania – uważa Anna Czech, dyrektor Szpitala im. św. Łukasza w Tarnowie, a zarazem prezes Fundacji „Kromka Chleba”. Kiedy pierwszy raz kandydowała do Rady Miejskiej, jednym ze swych postulatów wyborczych uczyniła budowę hospicjum stacjonarnego w Tarnowie. – Trudno było jednak pomysł przeforsować, uważano, że wystarczy hospicjum w Dąbrowie Tarnowskiej. Dopiero w 2008 roku, kiedy razem z mamą, siostrą i moją córką byłyśmy przy odchodzeniu taty, patrząc na krzyż zawieszony nad jego łóżkiem, postanowiłam: „Panie Boże, ja wreszcie to hospicjum zbuduję” – mówi prezes Fundacji „Kromka Chleba”, która podjęła się budowy jednej z najnowocześniejszych tego typu placówek w Polsce, nadając jej nazwę „Via spei”.

W 2011 roku ówczesny biskup tarnowski Wiktor Skworc poświęcił plac pod budowę przy ul. Bystrej. Obecnie, na półmetku, kończą się prace związane z montażem instalacji elektrycznej. – Chcemy, aby pokoje były głównie jednoosobowe, z aneksem dla rodziny. Jest przewidziany gabinet zabiegowy związany z uśmierzaniem bólu, gabinet rehabilitacji i poradnia leczenia bólu. Będzie też kaplica – mówi Anna Czech. Kamień węgielny „podarowała” św. s. Faustyna. – Kiedy zastanawiałam się, skąd wziąć kamień węgielny, przyszły mi do głowy Łagiewniki. Gdy Ojciec Święty rozniecał tam iskrę miłosierdzia, ja zakładałam Fundację „Kromka Chleba”. Poprosiłam siostry o kawałeczek kamienia spod kościoła, ale kiedy usłyszały, że budujemy hospicjum, zdecydowały, że dadzą nam cegłę z grobu św. siostry Faustyny – opowiada dyrektor szpitala. Kamień został poświęcony i jest przechowywany w klasztorze karmelitanek w Tarnowie.

Jak zaznacza Anna Czech, piękne jest to, że hospicjum od początku do końca powstaje z daru serca. – Organizujemy koncerty, zbieramy jeden procent podatku i korzystamy z dobroci ludzkich serc. To miejsce musi być wyjątkowe, będzie promieniowało ciepłem, dobrocią, miłością, a przy tym profesjonalnie leczyło ból – dodaje. – Dziś terminalnie chorych pacjentów nie ma gdzie odesłać. Dąbrowa dla niektórych rodzin jest za daleko. Podporządkowałam całe moje życie temu, żeby to miejsce powstało.