Chcemy leczyć, a nie liczyć

publikacja 16.02.2017 06:00

O wyzwaniach w ochronie zdrowia, dehumanizacji medycyny i skutkach planowanej reformy na Śląsku mówi dr n. med. Jacek Kozakiewicz, prezes Śląskiej Izby Lekarskiej.

Prezes Śląskiej Izby Lekarskiej dr n. med. Jacek Kozakiewicz. ks. Rafał Skitek /Foto Gość Prezes Śląskiej Izby Lekarskiej dr n. med. Jacek Kozakiewicz.

Ks. Rafał Skitek: Były Kasy Chorych, jest NFZ, a od stycznia ma powstać Urząd Zdrowia Publicznego. Nie za dużo tych reform zdrowotnych?

Dr Jacek Kozakiewicz: Nie ulega wątpliwości, że zarządzanie w polskiej ochronie zdrowia wymaga uporządkowania i poprawy  wzajemnej koordynacji. Dobrze, że wreszcie ktoś ma odwagę wziąć odpowiedzialność za to co dzieje się w tym „obolałym” systemie, podejmując się niełatwego wyzwania.

Ktoś, czyli minister zdrowia?

Tak, bo z założeń reformy wynika, że głównym rozgrywającym w nowym systemie ma być właśnie on. Likwidacja NFZ i przeniesienie kompetencji tej instytucji pod jurysdykcję wojewodów, stworzenie Urzędu Zdrowia Publicznego jest krokiem w tym kierunku.

Przed nami większa centralizacja systemu ochrony zdrowia?

Słowo „centralizacja” źle mi się kojarzy. Chodzi raczej o pewną strategię. Minister zdrowia ma być strategiem zarówno w imieniu pracowników, jak i społeczeństwa. Podstawowa opieka ma być w założeniach reformy koordynowana tak, żeby ktoś lepiej prowadził pacjenta po systemie za rękę i pomagał w zapewnieniu specjalistycznego leczenia. Wszystko po to, by zachować całościowe spojrzenie na człowieka.

Śląska Izba Lekarska dość krytycznie wypowiada się o planowanej reformie.

Od lat jako śląski samorząd lekarski mówimy, że bolączki polskiego systemu ochrony zdrowia zasadzają się na trzech słowach kluczach: niedookreśleniu, niedofinansowaniu i niedoszacowaniu. Jednoznacznie wskazujemy na konieczność zmian. Oczekujemy jednak realnej oceny stanu posiadania, racjonalnego wykorzystania zasobów, unikania obietnic ponad miarę i podejmowania dobrych, przemyślanych decyzji.

Na czym polega to niedookreślenie?

Przez wiele lat ośrodki decyzyjne były bardzo rozproszone. Na dobrą sprawę brakowało podmiotu, który ponosiłby odpowiedzialność za to, co dzieje się w ochronie zdrowia. Decyzje winny być podejmowane w perspektywie wieloletniej, na podstawie merytorycznego dialogu, z poszanowaniem racji, doświadczeń różnych stron, a także wypracowanego wcześniej dorobku.

To chyba cieszy Pana zapowiadany przez ministra zdrowia wzrost nakładów na służbę zdrowia?

Powiedzmy sobie szczerze, że żadna reforma bez odpowiedniego finansowania nie będzie cudownym lekiem. Niedofinansowanie w służbie zdrowia nie zniknie, niedoszacowanie także. „Magiczne” 6 proc. PKB w odniesieniu do publicznych wydatków na zdrowie, zgodnie z zapowiedziami reformy osiągniemy dopiero 2025 roku. Powstaje pytanie: jak wysokie nakłady publiczne na ochronę zdrowia będą już wtedy w innych krajach europejskich? Najprawdopodobniej dalej będziemy w ogonie Europy.

Czyli znów o wszystkim decydują pieniądze?

Problem niedofinansowania ciągnie się latami. Polska ochrona zdrowia cierpi na tzw. syndrom krótkiej kołdry – zawsze komuś będzie zimno. Jeśli poprawi się sytuacja Podstawowej Opieki Zdrowotnej to pogorszy się sytuacja finansowa w szpitalach. Coś za coś.

„Najzimniej” to jest chyba jednak pacjentom. Wielu z nich zastanawia się, czy w nowym systemie znikną kolejki do specjalisty. Na niektóre zabiegi czeka się przecież latami...

To wina wciąż niewydolnego systemu, w tym m.in. niespójnego i niestabilnego kontraktowania. Warto też podkreślić, że lekarzy w Polsce brakuje. Za kilka lat sytuacja może być jeszcze gorsza. Wielu zamiast pracować w Polsce, wybrało i wybiera nadal emigrację zarobkowo-szkoleniową.

Chce Pan powiedzieć, że kolejki do specjalisty zamiast ulec skróceniu – wydłużą się?

Założenia reformy zdrowotnej, które przesuwają środki do podstawowej opieki zdrowotnej, przy tych nakładach finansowych spowodują ograniczenie dostępu do opieki specjalistycznej.

Domyślam się, że bogatsi pacjenci unikną kolejek, bo ominą system, umawiając się na prywatną wizytę. Ale biedni pacjenci już sobie na to nie pozwolą. To uczciwe?

Wierzę, że dla lekarzy nie ma bogatego i biednego pacjenta, każdy chory powinien być leczony z największą starannością i ufam, że tak właśnie jest. Faktycznie, powstało jednak wiele prywatnych podmiotów leczniczych, w których za leczenie można po prostu zapłacić, omijając kolejki. Takie rozwiązanie stworzyło prawo, takie były oczekiwania i możliwości wielu środowisk, nie można za to winić lekarzy.

Tylko jak starannie leczyć chorych, kiedy lekarze mają coraz mniej czasu dla pacjentów?

W planowanej reformie nadal pozostaje nierozwiązany problem nadmiaru czynności administracyjnych spadających na jakże często przepracowanych lekarzy i innych pracowników medycznych zabierających im czas przeznaczony dla pacjentów. Nazywam to „papierowym potopem”.

Ten potop sprawia, że procedury są ważniejsze niż pacjent...

Odpowiem nieco szerzej. Ważnym problemem leżącym u podstaw nieprawidłowości w ochronie zdrowia jest postępująca od wielu lat dehumanizacja w medycynie. To ona zaburza prawidłową relację między lekarzem a chorym. Ale to także postępująca biurokracja, która sprawia, że lekarze mają coraz mniej czasu na rozmowę z chorymi, postawienie diagnozy czy leczenie. Coraz więcej czasu muszą poświęcać sprawozdawczości i wypełnianiu dokumentów. „Symbolem lekarza nie jest już dzisiaj dłoń z resztkami talku po lekarskiej rękawicy. Stała się nim ręka ubrudzona tonerem z drukarki czy tuszem z pieczątek” – to stwierdzenie mojego kolegi lekarza.

Trafne i smutne zarazem...

Ta dehumanizacja to także patologia języka, pewnego rodzaju nowomowa w medycynie. Słowa takie jak: leczyć, chory, szpital zastąpiono określeniami: świadczenie, świadczeniobiorca, świadczeniodawca, produkt leczniczy, procedura. Ostatnio nawet pojawiło się wyrażenie produkt medyczny. Te słowa wypaczające sens powołania lekarskiego. Swego czasu próbowano też zawłaszczyć umysły lekarzy poprzez apoteozę pieniądza i zysku. Zaczęto nawet spekulować, którzy pacjenci i jakie zabiegi są bardziej dochodowe. Dlatego tak ważne jest to, by lekarze przede wszystkim leczyli, a nie liczyli.

Mam wrażenie, że nie bez winy jest też przemysł farmaceutyczny.

Nie da się ukryć, że związki lekarzy z przemysłem farmaceutycznym były, są i będą. Ale muszą być one oparte na przejrzystych relacjach. Między lekarzami a przemysłem farmaceutycznym musi być współpraca. Chętnie korzystamy z osiągnięć i innowacyjności przemysłu farmaceutycznego. Jednocześnie trzeba widzieć także zagrożenia i niebezpieczeństwa. Kiedyś przyrównałem ochronę zdrowia do tortu, do którego zasiada wielu beneficjentów. Wśród nich w dużej mierze są przedstawiciele szeroko rozumianego przemysłu farmaceutycznego.

Wróćmy jednak do planowanej reformy zdrowotnej. Popiera Pan pomysł stworzenia sieci szpitali?

Według założeń Ministerstwa Zdrowia takie rozwiązanie ma uporządkować system opieki szpitalnej i zagwarantować pacjentom szerszy dostęp do leczenia. Nie ulega też wątpliwości, że główny ciężar opieki nad chorym mają ponosić publiczne szpitale. Te, które wejdą do sieci, będą miały przez co najmniej cztery lata zagwarantowane pieniądze na leczenie na wybranych oddziałach. Będą otrzymywać ryczałt niezależnie od tego, ilu przyjmą pacjentów. Wiele wskazuje jednak na to, że wprowadzenie sieci na Śląsku przysporzy niemal wszystkim stronom wielu trudności, przynajmniej w początkowym okresie.

Wiadomo już ile szpitali z województwa śląskiego wejdzie do sieci?

Zgodnie z najnowszym projektem Ministerstwa Zdrowia ok. 70. Póki co przepisy są bardzo zawiłe. Wciąż trwają analizy i przymiarki, kto do sieci wejdzie, a kto nie, i czy czasem nie połączyć niektórych placówek. Zarządcy kilku szpitali wpadli na pomysł, by połączyć siły i w ten sposób znaleźć się w sieci. To często ich być albo nie być. Czasu pozostało już niewiele. Nowa sieć ma być ogłoszona wiosną.

A co z siemianowicką „oparzeniówką” i piekarską „urazówką”? Szpital Geriatryczny w Katowicach też jest w opałach....

Ratunkiem dla tych szpitali specjalistycznych są starania o wejście do sieci za indywidualną zgodą ministra. Może na to liczyć np. „oparzeniówka”. Szacuje się, że do sieci nie wejdą niewielkie, monospecjalistyczne, prywatne szpitale, a takich rzeczywiście na Śląsku nie brakuje. Przykładem może być właśnie Szpital Geriatryczny w Katowicach.

Mimo tych trudności mamy prawo z optymizmem patrzeć w przyszłość?

Jeśli chodzi o liczbę placówek w naszym regionie, można powiedzieć, że dostępność do opieki medycznej na Śląsku jest na dobrym poziomie. To w głównej mierze zasługa bogatej i różnorodnej infrastruktury medycznej regionu. Proszę zwrócić uwagę, że przez ostatnie 20 lat wiele się zmieniło. Poza siecią dróg powstało m.in. wiele aptek, gabinetów medycznych i stomatologicznych. Oczywiście trzeba tu rozróżnić usługi płatne od darmowych, ale te placówki są i działają. Z drugiej strony oczekiwania na Śląsku wobec lekarzy są stosunkowo duże. Ze swej strony w Śląskiej Izbie Lekarskiej staramy się działać w myśl zasady: „torować drogę dla najlepszych, wspierać najmłodszych nie zapominać o naszych mistrzach i nauczycielach”. Marzy mi się także utworzenie pierwszego w Polsce muzeum medycyny; miejsca, które nie tylko przywoływałoby dorobek poprzednich pokoleń, ale także pełniłoby rolę edukacyjną dla młodego pokolenia. Pomysłem zainteresowano się już w Rybniku. Pracował tam wybitny lekarz i przyrodnik Juliusz Roger. Zobaczymy co przyniesie przyszłość, nadal jest wiele niewiadomych, ale jako lekarzowi optymizmu nie może mi zabraknąć.