Trudniej przeciąć pępowinę

publikacja 24.02.2017 06:00

O dobrych dziadkach i trudniejszych relacjach między młodymi rodzicami a teściami mówi dr Sabina Zalewska.

Trudniej przeciąć pępowinę jakub szymczuk /foto gość

Agata Puścikowska: Czy zawsze u babci jest słodko?

Sabina Zalewska: Zwykle babcie i dziadkowie wnuki kochają bezgranicznie. Gorzej mają... rodzice wnuków, czyli dzieci dziadków. Bywa, że babcie podczas opieki nad wnukami nie zachowują zasad rodziców. Utrzymują, że nie są od wychowywania, więc mogą dowolnie rozpieszczać. Dziecko potem wraca do rodzicielskiego domu i bywa rozedrgane, trudno mu wrócić na zwyczajną, rodzinną orbitę.

Ale faktem jest, że dziadkowie nie są od wychowywania.

To prawda. Jednak nie wolno im niszczyć zasad wprowadzanych przez rodziców, bo to szkodzi wnukom. Są i tacy dziadkowie, którzy będąc blisko, biorą aktywny udział w kształtowaniu dziecka. Co ciekawe, tacy zasadniczy dziadkowie są przez dzieci postrzegani jako mniej bliscy. Dziecko ze swej natury bardziej lgnie do babci, która rozpieszcza. Taki paradoks. Warto więc zachować złoty środek. Rolą dobrego dziadka i dobrej babci jest wprowadzanie w świat religii i kultury, przekazywanie wartości, dzielenie się doświadczeniami życia, czy wręcz opowiadanie baśni. Wzmacnianie tożsamości rodziny przy zachowywaniu zasad i norm, które wybrali dla dziecka jego rodzice. Takich dziadków w przyszłości najbardziej się ceni i wspomina.

Można przygotować się do roli babci i dziadka?

Niezbyt. Tu wchodzi kwestia naszej dojrzałości bądź jej braku. W dzisiejszym świecie sporo osób w średnim wieku moment zostania dziadkiem czy babcią próbuje odwlec. Pojawienie się wnuka kojarzy ze starością, a starość nie jest w modzie. Szczególnie dotyczy to kobiet. Panowie, gdy dowiadują się, że zostaną dziadkami, traktują to zadaniowo. Panie wiążą wydarzenie z upływem ich czasu. Na szczęście w momencie pojawienia się dziecka na świecie babcie zwykle zakochują się we wnuku i akceptują swoją nową rolę. Postrzeganie siebie jako dziadka czy babci zmienia się też w ostatnich latach. Ma na to wpływ wydłużenie życia, czy też aktywności zawodowej. Dziadkowie i babcie długo chcą być postrzegani jako ludzie pełni sił. W sukurs tym pragnieniom przychodzą współczesna medycyna i kosmetologia. Jeśli rodzą się wnuki, dziadkowie i babcie często nadal wykonują swoje zajęcia zawodowe. Na częste i regularne zajmowanie się wnukami nie mają czasu lub nie czują takiej potrzeby.

Bywa, że dziadkowie wymyślają wnukom niestworzone aktywności typu wyjazdy do Afryki. Potrzebne to?

Wnuk potrzebuje regularnego kontaktu, czy to z babcią, czy to z dziadkiem. Ale nadambitne aktywności nie są potrzebne. Oczywiście jeśli dziecko dobrze się bawi, nie ma w tym nic złego. Jednak warto pamiętać, że wnukowi do szczęścia potrzebny jest starszy człowiek, z jego doświadczeniem i miłością. Potrzebne mu są jego obecność i zainteresowanie, jakże inne od rodzicielskich. I oczywiście czas. A czasu dziadkowie zwykle mają nieco więcej niż rodzice. Badania pokazują, że wnukowie z dziadkami mają lepszy kontakt niż z rodzicami. To łatwo zrozumieć: dziadkowie mniej oceniają. Nie podejmują roli nakazującej i zakazującej. A nawet jeśli, to bardziej akceptują i po prostu słuchają. Wczuwają się we wnuki, w ich emocje i potrzeby.

Idealnie byłoby, gdyby rodzice i dziadkowie tworzyli wychowawczy tandem.

I czasem tak jest. Choć perypetie na linii dziadkowie–rodzice zdarzają się w wielu rodzinach. Bywa, że dziadkowie stosują pomoc uzależniającą. Pomagają np. finansowo, ale chcą za to konkretnych korzyści, czyli negatywnie ingerują w życie młodej pary. W poradniach psychologicznych to częsty problem. „Dałem ci pieniądze, więc musisz myśleć jak ja” – tak to można w skrócie opisać. To negatywne zjawisko jest objawem tzw. nieprzerwanej pępowiny. Rodzice, którzy nie pogodzili się z samodzielnością dziecka, za wszelką cenę chcą je kontrolować. Najłatwiej dają się manipulować synowie zbyt mocno związani z matką. Próbują tworzyć własną rodzinę, a tu za plecami stoi mamusia. Wybór między żoną a mamusią dla takich mężczyzn wcale łatwy nie jest.

A jeśli mamusia radzi jednak dobrze? Żona jest młoda i się nie zna.

Nowa rodzina musi żyć własnym życiem i mieć możliwość popełniania własnych błędów. Oczywiście czasem wyjścia nie ma i młodzi muszą być uzależnieni od rodziców – np. przez brak mieszkania. Ale nie oznacza to, że ich rodzice mogą to wykorzystywać. Jakże często mam do czynienia z sytuacją, że zięć czy synowa nic nie mają do powiedzenia we wspólnym mieszkaniu współmałżonka i jego rodziców. To oczywiście podskórnie rodzi bunt i jest zarzewiem kryzysów. Teściowie mają prawo doradzać, ale nie narzucając swej woli. Prośba o pomoc powinna wyjść od młodych. „Dobrymi” radami udzielanymi na siłę szybko można popsuć młode małżeństwo.

Bywa, że młodzi decydują się na wspólne mieszkanie z rodzicami, bo tak jest wygodniej. Warto?

Nie polecam. Zwykle prędzej czy później rodzą się problemy i raczej się to nie opłaca. Zyskujemy pomoc przy dzieciach czy więcej pieniędzy, ale będziemy mniej samodzielni. To jest cały czas opóźnienie przecięcia pępowiny, co później uderzy w związek. Początek małżeństwa to czas największych emocji i uniesień. Wtedy łatwiej zahartować się we wspólnym pokonywaniu trudności. Warto więc ten czas wykorzystać na docieranie się, tworzenie rodziny na własnych zasadach. Bo choć teściowa pomoże, to bywa, że zagarnia (nawet nieświadomie) przestrzeń między młodymi. Takie relacje prowadzą do poważnych problemów. Coraz trudniej przecinać pępowinę. Ma na to wpływ m.in. stale rosnący wiek zawierania małżeństw. Im człowiek starszy, tym pępowina mocniejsza. W poradni wielokrotnie spotykam się z tego typu problemami. Na przykład taka historia: trafiła do mnie kobieta trzy miesiące po ślubie. Jej mąż mieszkał z nią przez miesiąc. Potem wygodniej mu było pomieszkiwać u mamusi. Po kolejnym miesiącu przestał przyjeżdżać do żony nawet na weekendy. U mamy było ciepło i smacznie, we własnym domu musiał palić w piecu i robić zakupy. Żona, zakochana, łudziła się jeszcze, że uda się sytuację naprawić. Niestety, nadaremnie. Sprawa trafiła do sądu kościelnego, bo wyglądało na to, że opisywany pan był całkowicie niezdolny do podjęcia obowiązków męża i ojca. Był totalnie uzależniony emocjonalnie od matki.

To jednak ekstremum.

Owszem. Ale nie jest wcale takie odosobnione. Tym bardziej że pokutuje często błędne myślenie, że związek z rodziną macierzystą jest ważniejszy od rodziny własnej. To bzdura. Pierwszym naszym obowiązkiem jako małżonków jest dbałość o stworzoną rodzinę: żonę, męża, dzieci. Dopiero potem mamy obowiązki wobec własnych rodziców. Mężczyzna, kobieta, którzy postanawiają zostać mężem i żoną, budują siebie na nowo: swoją dojrzałość, zadania do wykonania, relacje. I nie chodzi tu o odcięcie się od rodziców, bo trzeba im pomagać i towarzyszyć. Chodzi raczej o ustalenie hierarchii i kierowanie się rozsądkiem, nie – jak to czasem bywa – lękiem.

Jakim lękiem?

Podsycanym przez rodziców. Dość często zdarza się, szczególnie gdy matka (teściowa) jest samotna, bo mąż umarł lub odszedł, że syn staje się niemal jej partnerem życiowym. Matka, bojąc się powtórnego „zdradzenia” i opuszczenia, wpędza syna w poczucie winy. Historie, w których matka wydzwania do dorosłego syna, że ma przyjechać do niej natychmiast, bo inaczej... umrze, są wbrew pozorom dość częste. Matka stosuje szantaż emocjonalny: „Zostałeś mi tylko ty, tylko na ciebie mogę liczyć, jestem coraz starsza i chora. Niedługo mnie zabraknie”. Jest to sytuacja na tyle trudna, że wielu dorosłych mężczyzn jej ulega. Kosztem swoich żon i dzieci. Uzależniające relacje, wbrew pozorom, można zauważyć już w czasach narzeczeńskich. I wtedy w zasadzie należałoby się mocno zastanowić, czy to uda się naprawić. Po ślubie też można działać i zmieniać relacje, ale jest to trudne. Często kończy się wycofaniem jednej ze stron albo i rozstaniem... Jednak zawsze warto udać się do poradni rodzinnej. I walczyć o małżeństwo.

Napisała Pani książkę o syndromie opuszczonego gniazda. Dotyka wszystkie pary?

Tak, bo to pewien nieunikniony okres. Jednak to od nas zależy, jak długo będzie trwał i co z niego wyniknie. Nowa rzeczywistość to dom bez dzieci. Pojawia się więc uczucie osamotnienia, czas wręcz depresyjny, czyli właśnie syndrom opuszczonego gniazda. Wydaje się wtedy, że współmałżonek nie rozumie i nie wspiera. Dojrzałe pary różnie sobie z tym czasem radzą. Bywa, że się rozstają – bo łączyły ich tylko dzieci. Częściej jednak, i to jest pozytywne, po chwili kryzysu odbudowują związek na nowych zasadach, realizują niezrealizowane marzenia, rozkwitają.

Sabina Lucyna Zalewska - doktor nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki, wykłada na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej. Psycholog rodziny. Pracuje w Archidiecezjalnej Poradni Dewajtis.

TAGI: