Marsz przez lodową pustynię

Maciej Rajfur

publikacja 08.03.2017 04:00

Przeszła samotnie 1200 km przez Antarktydę, zdobywając biegun południowy jako pierwsza Polka. Przywiozła ze sobą zaledwie kilka pęcherzy i masę pięknych wspomnień. Jej podróż nie tylko zachwyca, lecz także inspiruje.

Na biegunie południowym ale dla samotnienabiegun.pl Na biegunie południowym

Po 69 dniach marszu, po przejściu łącznie ponad 1200 km, 25 stycznia 2017 roku Małgorzata Wojtaczka stanęła na biegunie południowym. Tym samym została jedną z kilku kobiet na świecie, które dotarły do tego miejsca, pokonawszy dystans od brzegu Antarktydy. Przeszła przez najzimniejszy, najsuchszy i najbardziej wietrzny kontynent samotnie i samodzielnie, bez asysty i wsparcia z zewnątrz. Jednak biegun nie był najważniejszy.

Jak w filmach

Wyobraźmy sobie taką sytuację: przez ponad 2 miesiące nie spotykamy dosłownie ani jednej żywej duszy, a wokół nas roztacza się biała kraina pełna lodu i śniegu. Żadnej zwierzyny, żadnego człowieka, żadnej rośliny. Tylko biel i od czasu do czasu skały. Dzień w dzień. – Na wielkiej białej pustyni naprawdę nie można się nudzić! Tam, wbrew pozorom, ciągle wszystko się zmienia. Każdy dzień był inny. Same chmury dostarczają dużo przeżyć. Tworzą imponujący spektakl kształtów i barw. Wszystko jest bardzo dynamiczne – rozpoczyna swoje opowiadanie Małgorzata Wojtaczka. Przypominają jej się białe lodowe kształty i dryfujący śnieg, który przepływa po nierównościach i ścieli się na powierzchni. – Moje wyobrażenie Antarktydy się sprawdziło. To właśnie pamiętam z różnych filmów przyrodniczych – dodaje. Ponad połowa dni z całości podróży była słoneczna. Ale nie zabrakło mgły, opadów, a także silnego wiatru. Wówczas procentowało doświadczenie zdobyte wcześniej w górach czy jaskiniach. – Dla kogoś, kto nigdy nie był na żadnej wyprawie, nie nocował w namiocie zimą, Antarktyda okazałaby się zabójcza. Trudno się tego nauczyć jedynie z książek. Musi być trening praktyczny – podkreśla.

Samotność na życzenie

Od kilku lat „chorowała” na biegun południowy. – Najpierw taka wyprawa wpadła mi do głowy w formie marzenia, którego raczej nie uda mi się zrealizować. Jednak im dłużej myślałam o Antarktydzie, marzenie przeradzało się w wielką chęć jego realizacji – stwierdza M. Wojtaczka. Przyznaje, że nie dążyła do tego, żeby przeżyć coś najbardziej ekstremalnego, ale marzyła o naprawdę długiej wyprawie. – Nie na tydzień czy dwa, bo wtedy jeszcze człowiek nie zdąży się oderwać od tego, co zostawił w cywilizowanym świecie, od obowiązków, od codziennej gonitwy, pośpiechu – tłumaczy podróżniczka. Lubi polarne klimaty, śnieg, zimno oraz wysiłek fizyczny. A do serca Antarktydy pchała ją ciekawość.

69 dni samotnej wędrówki zrobiło swoje. – Po takiej wyprawie jestem bardziej wyczulona na codzienny pęd. Wiem, że znowu wkroczyłam w szybkie życie. Dużo telefonów, rozmów, terminów. To jest dla mnie męczące. Na białej pustyni byłam od tego wolna. Sam na sam ze sobą – opowiada M. Wojtaczka. Wędrowała samotnie. – Być może przygotowywałam się do tego przez wiele lat. Samotność wcale mi nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Wcześniej w Norwegii wędrowałam sama przez 10 dni, żeby sprawdzić, czy na pewno do bieguna chcę zmierzać solo – opowiada Małgorzata. Zaprzecza, jakoby była typem samotnika. Ma dużo znajomych. Często wyjeżdża w podróż z kilkunastoma osobami. Po jaskiniach także nie chodzi się samotnie. Nie stroni od ludzi, ale lubi po prostu czasem pobyć sama. Mieszka w małej wiosce pod Wrocławiem, gdzie nie ma sklepu, apteki ani kościoła. – Nie tęskniłam za cywilizacją, za ludźmi. Oczywiście miałam świadomość, że po dwóch miesiącach wrócę. Każdemu przyda się czasem taki „reset”, wyzwolenie od codziennej gonitwy – kwituje podróżniczka.

Można się przyzwyczaić

A o czym myślała w czasie wyprawy? Na początku pojawiła się jakaś niepewność. Czy uciągnie 120-kilogramowe sanki. Bała się, że ogrom przygotowań pójdzie na marne już w pierwszych dniach. Że przyjdzie huraganowy wiatr, który potarga jej namiot, że skręci nogę lub złamie nartę. – Obawiałam się samotnego pokonywania szczelin. Wcześniej czytałam dużo literatury na ten temat, dużo opisów wypadków. Ale do ryzyka i niebezpieczeństwa człowiek się przyzwyczaja, więc im dłużej to rozważałam, tym mniej straszne mi się wydawało – przyznaje Małgorzata. Bardzo wiele zależało od pogody. Na początku było –15, –20 stopni Celsjusza. W połowie drogi –25 stopni, a w ostatnim tygodniu przy samym biegunie temperatura spadała do –35 stopni, przy wietrze ta odczuwalna wynosiła ok. –40. – I wtedy było mi już zimno – żartuje. Gdy panowała niekorzystna pogoda, a wokół był trudny teren, jej myśli koncentrowały się tylko na drodze. Przy słabej widoczności właściwie cały dzień patrzyła na kompas i pilnowała trasy, żeby nie zboczyć. Kiedy wszystko, co nas otacza, jest białe, wystarczy postawić dwa złe kroki i nie czujemy, że już idziemy w innym kierunku. Przy chmurach na horyzoncie mamy punkt odniesienia. Jeśli jednak nad nami ścieli się bezchmurne niebo lub otacza nas mgła, trzeba ciągle pilnować kursu na kompasie. Chwila nieuwagi i można kręcić się w kółko. – To jak poruszanie się w ciemności. Więc idzie się na wyczucie. Wtedy nie ma czasu na jakieś specjalne rozmyślania – mówi podróżniczka. Jednak przy ładnej, korzystnej dla wędrownika pogodzie, z dobrą widocznością, pojawia się okazja, by porozmyślać. – Ja zachwycałam się pięknem przyrody niezmienionej przez człowieka. Moje myśli krążyły wokół podróży, nie wracałam do tego, co zostawiłam w Polsce – przyznaje Dolnoślązaczka.

Ulga, radość i smutek

Kryzys? No właśnie, nie było czegoś takiego. – Nigdy nie przyszło znużenie czy niechęć. Tam jest tak pięknie, że codzienny marsz sprawiał mi przyjemność. Owszem, czułam zmęczenie fizyczne, ale pod koniec podróży. Schudłam 10 kilogramów – przyznaje M. Wojtaczka. Dodaje, że nie zawiódł jej sprzęt; dobrze przygotowała się motorycznie. Sanki były dwa razy cięższe od niej, jednak lata wędrówek po górach i jaskiniach z ciężkim sprzętem wyrobiły kondycję. Ponadto trenowała przed samym wyjazdem. – To była najcięższa wyprawa w moim życiu. Myślę, że mam wrodzoną siłę po moim tacie. Wiedziałam przede wszystkim, że nie należy doprowadzić do wychłodzenia organizmu i wielkiego zmęczenia, bo nie mam po prostu gdzie dojść do siebie. Nie będzie przecież tak, że jutro wejdę do ciepłego pomieszczenia i wypiję herbatkę – wspomina podróżniczka. Samo przygotowanie śniadania, prowiantu na drogę, ubranie się i zwinięcie namiotu zajmowało jej ok. 3 godzin. Dzięki dokładności wyprawę zakończyła bez poważnych obrażeń. Żadnych odmrożeń, tylko kilka małych pęcherzy. Na początku szła ok. 8 godz. dziennie. Cieszyła się Antarktydą, obserwowała chmury i dryfujący śnieg. – Nawet rozbijanie namiotu mnie cieszyło. I gotowanie, chociaż gotować nie lubię. (śmiech) Później marsz trwał już 11 godzin, żebym dotarła na czas – dodaje. Kilka godzin przed antarktyczną metą zobaczyła amerykańską stację naukową, która mieści się w dwóch budynkach. Niedaleko znajduje się biegun południowy. Stoi tam postument ze szklaną kulą. Gdy przy nim stanęła, poczuła wielką radość, satysfakcję i… smutek. – Przyszła ulga, że nie zawiodłam tych wszystkich ludzi, którzy się zaangażowali w wyprawę. Czułam bowiem presję przygotowań. A zasmuciłam się z powodu końca wspaniałej przygody. Musiałam zamknąć piękny rozdział – kwituje Małgorzata.

Najważniejszy był marsz

Małgorzata Wojtaczka zrealizowała swoje wielkie marzenie, lecz nie osiada na laurach. Dolnoślązaczka już planuje kolejne wyprawy. – Te dwa miesiące marszu kompletnie mi się nie nudziły. Chciałabym wrócić jeszcze na Antarktydę. Niekoniecznie iść tą samą trasą, ale można jeszcze wiele zrobić, np. pokonać trawers kontynentu, czyli ponad 2 tys. km. Można zorganizować krótsze podróże. Jest tam trochę fajnych szczytów, niezdobytych przez człowieka – zamyśla się podróżniczka. Przyznaje, że biegun południowy nie był celem samym w sobie, do którego prowadziła lodowa droga przez mękę. – Wędrowanie stało się moim celem. Chciałam spędzić dwa miesiące w samotności w tej pięknej krainie. Udało się. Człowiek łapie wtedy dystans do wszystkiego, a potem nie bardzo chce wracać – kwituje Małgorzata. W czasie wędrówki miała ze sobą dwa telefony satelitarne, bo taki jest obowiązek osoby podróżującej samotnie. I tracker, który podawał na bieżąco jej pozycję. Regularnie wysyłała znajomym wiadomości na Facebooka i na stronę internetową. Takie krótkie relacje z podróży. Wielu ludzi z całej Polski śledziło jej wyprawę. – Docierały do mnie pozdrowienia, słowa wsparcia i otuchy, które mi bardzo pomagały. Zaskoczyło mnie, gdy ludzie pisali, że mój antarktyczny marsz pomaga im w codziennym życiu. Cieszę się, że moja pasja może też na kogoś pozytywnie wpłynąć. Ich słowa mnie motywowały. Jeśli ktoś ma uwierzyć przez tę moją przygodę, że może spełniać swoje marzenia, to warto było iść. Nie wolno się poddawać – podsumowuje Małgorzata Wojtaczka. W końcu motto jej wyprawy brzmiało: „Najważniejszy jest marsz”.