Zostawiłem serce na Luniku

Łukasz Czechyra

publikacja 23.07.2017 06:00

Na Słowacji straszą tym miejscem małe dzieci, a on ciągle chce tam wracać.

Podczas drugiej wyprawy podróżnik spędził tam Wielkanoc. Damian Lemański Podczas drugiej wyprawy podróżnik spędził tam Wielkanoc.

Damian Lemański z Korsz – podróżnik, fotograf, laureat Grand Press Photo 2017 (otrzymał II i III nagrodę w kategorii „Ludzie”). – Kiedy miałem już za sobą podróż do Ameryki Południowej, a potem rowerem do Afryki, mogłem zacząć nazywać siebie podróżnikiem. Teraz, kiedy zostałem wyróżniony w Grand Press Photo, mogę się też nazywać fotografem, bo ludzie, którzy się na tym znają, docenili moją pracę – mówi Damian. Po pytaniu, co go najbardziej fascynuje, spogląda na ścianę ze zdjęciami i bez wahania odpowiada: „Lunik”.

Zakazany kierunek

Lunik IX to osiedle leżące na obrzeżach Koszyc na Słowacji. To największe w tym kraju skupisko ludności romskiej (a być może nawet największe w Europie). – Po powrocie z Afryki odbyłem jeszcze dwie podróże: na Islandię i do Gruzji, a potem zwyczajnie skończyły się pieniądze. Zatrudniłem się więc w hotelu na recepcji, ale to zupełnie nie było dla mnie, źle się czułem. Tam jednak zrozumiałem coś bardzo ważnego – kiedy szefowa prosiła mnie, żebym coś sfotografował, byłem szczęśliwy. I to nie były jakieś szczególne zdjęcia hotelu czy gości – fotografowałem potrawy. Ale poczułem się wtedy na swoim miejscu i dotarło do mnie, że praca z aparatem, robienie jakichkolwiek zdjęć będzie dla mnie lepsze niż cokolwiek innego – opowiada Damian.

Wytrzymał tam dwa i pół miesiąca, po czym zaczął szukać nowego wyzwania. Jego koleżanka Magdalena Chodownik, dziennikarka i fotograf, zaproponowała wtedy Lunik. – Kiedy pierwszy raz pokazała mi to miejsce w internecie, byłem przekonany, że to jakieś powojenne zdjęcia albo materiał z jakiegoś filmu; wyglądało strasznie – mówi Damian. Lunik to bowiem praktycznie odcięte od świata miejsce – cała Słowacja się go boi, nikt tam nie przychodzi, bo „tam na pewno pobiją, okradną”.

– Pojechaliśmy tam we trójkę: ja, Magdalena i jeszcze jeden fotograf, Vladimir Zivojinovic. Kiedy już w Koszycach pytaliśmy, jak się dostać na Lunik, dziewczyna w informacji się przeraziła i na początku nie chciała nam powiedzieć. Janko, jeden z wolontariuszy, opowiadał nam, że kiedy był mały, rodzice go straszyli, że jeśli będzie niegrzeczny, to „go oddadzą na Lunik”. Nic dziwnego, że to miejsce ma taką złą sławę – przekonuje Damian.

Przyznaje, że do końca bezpiecznie tam nie jest. – Lunik zamieszkuje ok. 5–6 tys. osób. Zawsze zdarzy się ktoś niechętny czy nawet agresywny – myślą, że skoro przychodzi ktoś obcy, to chce ich wykorzystać, oczernić, wyśmiać, sfotografować jak jakieś małpy w zoo. Wszyscy są tam twardzi, zamknięci, przez to agresywni w stosunku do obcych. Nikt mnie nie pobił, ale zdarzało się, że dzieciaki podkradały mi np. batony z plecaka albo rzucały kamieniami; jeden mnie nawet straszył nożem – opowiada Damian.

Czternaścioro w kawalerce

Był tam już jednak trzy razy i nie zamierza na tym poprzestać. – Trudno jest żyć bez serca, a ja swoje serce zostawiłem na Luniku – przyznaje fotograf. Zaczął poznawać tych ludzi – z początku nieufni, nie chcieli w ogóle zdjęć, ale potem zaufanie się pojawiło, Romowie wiedzieli, że ich szanuje, zaczęli go nawet zapraszać do siebie, żeby robił im zdjęcia. Jedna z dziewczynek, Miška, nawet nazwała go „tatko”. – Tak mnie to chwyciło za serce, kiedy obce dziecko powiedziało do mnie „tatko”, że wiedziałem, iż będę chciał tam wrócić, nie tylko po to, żeby zrobić więcej zdjęć – mówi podróżnik.

Za pierwszym razem (w lutym tego roku) poznał salezjanów pracujących na Luniku. Podczas kolejnych wypraw (w kwietniu na Wielkanoc i na początku czerwca) nocował już w ich ośrodku. – O poranku budził mnie okrzyk „Da-mian! Da-mian!”. Dzieciaki czekały na mnie od rana, stały pod płotem, aż do nich przyszedłem, i wspólnie szliśmy się bawić. Oni się cały czas bawią – w domach nie tylko brakuje miejsca, ale też nie mają tam co robić, spędzają na podwórku cały dzień. Te dzieciaki skradły mi serce, cały czas, oczywiście, robię zdjęcia, ale fotografia jest teraz przy okazji – jadę tam po to, żeby się z nimi spotkać, pobawić, zawieźć jakieś rzeczy. Materialnie bowiem brakuje im wszystkiego – mówi Damian.

Rodzinę Miški, swojej przyszywanej córeczki, poznał dopiero podczas drugiej wyprawy. – Na początku ich tata był niechętny, nieufny, chciał chronić swój dom przed obcym, twierdził, że żadne zdjęcia nie są im potrzebne. Ale kiedy przywiozłem im ich rodzinne zdjęcie, duże, oprawione, nabrał do mnie przekonania. Opowiadał mi, że jeszcze w latach 90. mieszkali w Anglii, ale zachorował jego tata, który został na Luniku. Wrócili do niego i tak już zostali... Mieszkają teraz bez bieżącej wody w kawalerce: rodzice, dziesięcioro dzieci, bo dwoje najstarszych już się wyprowadziło, do tego babcia i głuchoniema siostra – opowiada Damian.

Dać im szansę

Chciał im jakoś pomóc, niekoniecznie materialnie – chodzi o to, by wzbudzić w nich poczucie wartości, chęć wyrwania się z tego miejsca. – Myślę, że już samo to, że do nich przyjeżdżam, jest cenne, bo widzą mój świat, do którego, mam nadzieję, zapragną wejść – twierdzi Damian. Na Luniku dzieci interesowały się jego aparatem, więc pomyślał, że może warto zorganizować dla nich miniwarsztaty. Poprosił znajomych na Facebooku o stare, niepotrzebne już aparaty cyfrowe. Idea spodobała się nie tylko znajomym – post miał ponad 700 udostępnień, zgłaszali się obcy ludzie, przysyłali aparaty, zebrało się ich ponad 20. Damian zapakował je wszystkie i pojechał na Lunik. Przyznaje, że to była wielka frajda zarówno dla niego, jak i dla dzieci.

– Robiliśmy zdjęcia wszystkiemu, spotkaliśmy jakieś stado owiec i kóz, było sporo śmiechu. Chociaż i tam pojawiła się bolączka dzisiejszych czasów – dziewczynki wzięły po aparacie i zamiast robić sobie zdjęcia nawzajem, zaczęły sobie robić selfie – śmieje się Damian.

Na jednych warsztatach nie zamierza, oczywiście, poprzestać, w sierpniu wybiera się po raz kolejny na Lunik. Aparaty zostały na miejscu, ale nie u dzieci, tylko u salezjanów. – Tak jest bezpieczniej. Dzieciakom starszy brat mógłby zabrać, przehandlować – twierdzi D. Lemański. Jeśli chodzi o jego zdjęcia, te nagrodzone podczas Grand Press Photo, przyznaje, że już w momencie ich robienia czuł, że to będzie coś dobrego. – Wiedziałem, że to mocne fotografie, i bardzo mnie to cieszyło. Na gorąco mówili mi to Magdalena i Vladimir, potem jeszcze potwierdziło to jury w konkursie – mówi z dumą fotograf i przyznaje, że na Luniku znalazł sens życia.

– Nie chodzi tylko o zdjęcia, ale przede wszystkim o te dzieci. Nie chcę od nich tylko brać, ale też dawać – stąd pomysł na warsztaty, zawożę im ich zdjęcia, jakieś ubrania. Mam też wielkie marzenie, że może we współpracy z salezjanami uda się zorganizować jakiś letni wypoczynek dla nich u nas, w Polsce. Żeby zobaczyli, że jest inny świat, do którego można dążyć. Wielu ludzi tam już przywykło do tego stylu życia, do tej wegetacji i im pasuje. Ojciec Paweł opowiadał mi, że czasem uda im się posłać kogoś do szkoły w mieście. Był taki chłopak, którego wysłali do szkoły średniej, a po kilku tygodniach wrócił, znowu grzebał w śmietniku. Twierdził, że tu mu lepiej. Myślę, że te mniejsze dzieci jeszcze mają szansę na zmianę sposobu myślenia, a jeśli jest możliwość wyrwania stamtąd choć jednej osoby, to warto próbować – twierdzi Damian.