Urodzony z nadziei

Tomasz Gołąb

Gość Warszawski 31/2017 |

publikacja 16.08.2017 05:30

Kula trafiła ją w kark, ale nie zabiła. Wanda Lurie upadła. Pod stosem ciał leżała trzy dni, aż poruszyło się dziecko, które nosiła pod sercem. To ono dało jej siłę, by przeżyć. 15 dni później warszawska Niobe urodziła Mścisława.

Wanda Lurie z synem Archiwum rodzinne Wanda Lurie z synem

Do miejsca egzekucji podeszła w ostatniej czwórce. Wanda Lurie, żona przedwojennego przedsiębiorcy, razem z trojgiem dzieci błagała, by ocalić ich życie. Do ostatniej chwili miała nadzieję, że oprawcy, z oddziałów pod dowództwem Gruppenführera SS Heinza Reinefartha oraz brygady kryminalistów i zawodowych przestępców niemieckich podkomendnych Obersturmbannführera SS Oskara Dirlewangera, oszczędzą kobietę w 9. miesiącu ciąży i jej dzieci. Ale 5 sierpnia nie oszczędzano nikogo z mieszkańców Woli. Bramy, place, podwórka – nie było miejsca, które nie nasiąkłyby wówczas niewinną krwią mieszkańców Warszawy. Rozkaz Himmlera był jasny: zrównać miasto z ziemią. Nie brać jeńców. Ślady zatrzeć.

Rzeź, jakiej nie pamięta świat

W ciągu kilku dni niemieckie szwadrony śmierci z zimną krwią wymordowały ponad 50 tys. ludzi, w tym starców, matki i dzieci. Wywlekały z mieszkań, opieszałych mordując lub podpalając. Wielu spłonęło żywcem, inni – na stosach ciał rozstrzelanych katyńską metodą – w tył głowy. Skala ludobójstwa była dwa razy większa niż w Katyniu, Charkowie i Miednoje. Machina śmierci toczyła się wzdłuż ulic Wolskiej i Górczewskiej. Jeszcze 4 sierpnia powstańcy starali się toczyć z Niemcami równorzędną walkę. Ponad 100 godzin bronili barykady z przewróconych wozów tramwajowych, szyn, płyt betonowych i beczek z octem na rogu ulic Wolskiej i Młynarskiej.

Sytuacja zmienia się zupełnie 5 sierpnia, gdy o 7 rano oddziały Gruppenführera Heinza Reinefartha, wzmocnione siłami pułku Obersturmbannführera SS Oskara Dirlewangera, rozpoczęły generalny szturm na Wolę. Pierwszym celem było odzyskanie kontroli nad strategiczną trasą przez Warszawę na wschód. Około południa Niemcy wkroczyli też na podwórko kamienicy przy Wawelberga 18. Tu mieszkanie na piętrze zajmowała rodzina Bolesława Lurie. Niemal od początku wojny musiał się ukrywać. Gdy wybuchło powstanie, przy pomocy sąsiadów zniósł do piwnicy łóżko i koce, przygotował wodę na wypadek, gdyby rozpoczął się poród. Pod sercem żony rósł bowiem Mścisław. Miał cieszyć się rodzeństwem, 11-letnim Wiesiem, 6-letnią Ludmiłą i 3,5-letnim Leszkiem. 6-letnią Iwonkę zabrała dwa lata wcześniej choroba. A może raczej godzina policyjna, która uniemożliwiła zdobycie w mroźną wojenną noc lekarstwa.

5 sierpnia usłyszeli wezwanie do opuszczenia piwnic. Chwilę później do pomieszczeń wpadły pierwsze granaty zapalające. Przy Wolskiej 55, przed bramę fabryki Ursus, spędzono ponad 500 osób z Działdowskiej, Płockiej i Staszica.

Mamo, nas też zabiją

Z podwórza fabryki słychać było strzały, błagania, jęki. Niemcy wpychali przez bramę po 100 osób. Wanda Lurie stała tak z dziećmi przed fabryką prawie godzinę. – Na podwórzu zobaczyłam zwały trupów do wysokości jednego metra. Ciała leżały po lewej i prawej stronie pierwszego podwórka. Środkiem wprowadzono nas w głąb, do przejścia na drugie podwórze. Tu Niemcy ustawili nas czwórkami. W grupie, w której się znalazłam, było wiele dzieci po 10–12 lat, często bez rodziców. Zamordowani leżeli na prawo i lewo w różnych pozycjach. Naszą grupę skierowano do przejścia między budynkami. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca mordu, Niemcy strzelali od tyłu w kark. Przy ustawianiu w czwórki ludzie krzyczeli, błagali, modlili się. Ja byłam w ostatniej czwórce – Wanda Lurie relacjonowała 10 grudnia 1945 r. sędzi Halinie Wereńko z Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Gdy zrozpaczona błagała Niemców, by ratowali ją i dzieci, któryś zapytał, czym się wykupi. Wyjęła trzy złote pierścionki. Nazista wziął je, ale za chwilę uderzył jej 11-letniego syna: „Prędzej, ty polski bandyto”.

– Podeszłam w ostatniej czwórce wraz z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą – rączkę starszego. Dzieci szły, płacząc. Starszy, widząc zamordowanych, krzyczał, że nas zabiją – wspominała. Pierwsza kula dosięgnęła Wiesława. Następne – Ludmiłę i Leszka. Kolejna miała zabić mamę.

Cud w piekle

– Przewróciłam się na lewy bok. Kula trafiła w kark, przeszła przez dolną część czaszki, wychodząc przez lewy policzek. Dostałam krwotoku ciążowego, a wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Czułam drętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam przytomna i leżąc wśród trupów, widziałam wszystko, co działo się dokoła – mówiła Wanda Lurie. Kolejne trzy kule raniły ją w nogi. Jednak wciąż żyła. Egzekucje trwały do wieczora, oprawcy chodzili po ciałach, dobijali żyjących i rabowali kosztowności. Wandzie Lurie zdjęli z ręki zegarek. Ale nie zauważyli, że oddycha. Cud?!

– W przerwach między dobijaniem a rabunkiem Niemcy pili, śpiewali, śmiali się. Leżałam tak przyciśnięta trupami w kałuży krwi. Myślałam tylko o śmierci, jak długo będę się męczyć – z trudem relacjonowała. – Modliła się. Trzeciego dnia poczuła moje ruchy pod sercem. Musiała wstąpić w nią nadzieja i jakaś nowa siła, skoro udało się jej, postrzelonej, z krwotokiem, w ostatnim miesiącu ciąży, wygrzebać ze stosu ciał – mówi syn Wandy Lurie, Mścisław. Do dziś zastanawia się, dlaczego Bóg pozwolił im przeżyć rzeź Woli. Tylko w fabryce Ursus zabito przecież ponad 7,2 tys. osób.

Dwa dni pod ołtarzem

Zdołała wydostać się ze zwału zwłok rozstrzelanych dzieci i ukryć się w fabrycznych piwnicach pełnych węgla. Heroicznej matce z największym trudem udało się wydostać na ul. Skierniewicką. Ale spotkani Ukraińcy zapędzili ją do kościoła św. Wojciecha, gdzie urządzono obóz przejściowy dla ludności cywilnej z różnych dzielnic.

– To, co działo się w samym kościele, było przerażające. Straszny zapach, lekarz operujący rannego na ołtarzu; żołdacy chodzili przebrani w szaty liturgiczne, pili alkohol z kielichów mszalnych. Ściany świątyni pokryte były inskrypcjami, nazwiskami osób, które przez ten kościół przeszły – wspomina ks. Stanisław Kicman, wówczas siedmioletni świadek wydarzeń z pierwszych dni sierpnia.

Leżała przy głównym ołtarzu. Bez żadnej pomocy, z odrobiną wody podaną przez współtowarzyszy niedoli. Po dwóch dniach została przewieziona furmanką z ciężko rannymi i chorymi do obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Stamtąd – do szpitala. 20 sierpnia urodziła syna Mścisława, nazwanego tak od miejscowości Mścisławów na Litwie, w rodzinnych stronach ojca. Męża odnalazła po pół roku. Zmarł w 1960 r. Ona – 29 lat później. Wychowała jeszcze jedną córkę, Bożennę.

Tylko jedno marzenie

Syn Wandy Lurie jest doktorem nauk chemicznych i pedagogiem. Przez długie lata pracował w Instytucie Kształcenia Nauczycieli. Cały czas walczy o to, aby pamięć o jego matce i tysiącach innych mieszkańców Woli nie uległa zatarciu. Od 2004 r. skwer w pobliżu ich dawnego domu nosi imię Wandy Lurie. Co roku jej syn składa kwiaty przed pomnikiem Ofiar Rzezi Woli przy rozwidleniu alei Solidarności i ulicy Leszno. Od wielu lat bardzo intensywnie współpracuje z Fundacją Polsko-Niemieckie Pojednanie. Jest też autorem publikacji poświęconej pamięci jego matki pt. „Polska Niobe”, która została wydana w 60. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Od 34 lat należy do neokatechumenatu. Działa w Caritas Polska, jest inicjatorem wielu stowarzyszeń i fundacji. – Dzień bez dobrego uczynku to przecież dzień stracony – śmieje się.

Przede wszystkim jednak stanowi Ikonę Powstania Warszawskiego na Woli, za swoje wysiłki w upamiętnieniu powstania i jego ofiar został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. – Nie wiem, ile Pan Bóg ma dla mnie jeszcze lat. Ale wierzę, że skoro zechciał ocalić życie mojej mamy i moje, to miał w tym cel. Nie mogę narzekać na nieciekawe życie, choć raczej biedne. Pytają: jak można przeżyć tyle i nie być pesymistą?

Tym, którzy „zazdroszczą” biografii, mówię czasem z przekąsem, żeby wzięli choć jedną chorobę. Ale nie zawał, żylaki, chore serce, reumatyzm… Cierpię na poobozową bezsenność. Śpię godzinę, półtorej. Najwyżej. Śnię koszmary. Panicznie boję się tłoku, głodu, ciemności, ognia, munduru… Tak mi już pewnie zostanie. Jedno mam tylko marzenie: choć raz postawić z żoną stopę na Ziemi Świętej. Ale jak to zrobić, skoro za przeżycie eksterminacji ludności Woli, za wypędzenie z miasta, za obóz ZUS doliczył mi do emerytury 1,69 zł, a na leki musimy wydać ponad 900 zł? – pyta Mścisław Lurie.

Dostępne jest 15% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.