Piękno z każdego okna

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 21.08.2017 06:00

– Jesteśmy drugi raz na dorobku – mówi Marianna Palewicz. Po pięćdziesiątce wraz z mężem uciekła z bloku w Sejnach i założyła gospodarstwo agroturystyczne Słoneczny Stok w Półkotach. Ta nazwa przyśniła się jej, zapowiadając nowy etap życia.

Marianna i Krzysztof Palewiczowie znaleźli w Półkotach swoje miejsce na ziemi. Roman Koszowski /Foto Gość Marianna i Krzysztof Palewiczowie znaleźli w Półkotach swoje miejsce na ziemi.

Kiedy z drogi do Sejn zjeżdżamy do Półkot, tuż nad maską samochodu przelatuje bocian, jakby chciał się pochwalić każdym piórem rozpostartych skrzydeł. Na ganek z czerwonej cegły wychodzą Majka (tak mówi do Marianny mąż) i Krzysztof Palewiczowie. Jak w bajce witają nas w gęstwinie nieziemsko pachnących róż. Jednak już pięć lat prowadzą swoje gospodarstwo i dobrze wiedzą, że praca w nim to nie bajka. Mają jeszcze kredyty do spłacenia i każdego dnia ręce pełne pracy, ale są zadowoleni ze swojego wyboru. W budynkach pozostałych po gospodarstwie prowadzonym przez rodziców Krzysztofa i nowych domkach udostępniają miejsca dla 18 gości. Ich ziemia schodzi do jeziora Berżnik jak fala. Zresztą tak wygląda cały ukształtowany przez lodowiec sejneński krajobraz.

– Nasz stok i jezioro są zwrócone na południe – pokazuje Krzysztof. – Zamiast szumu samochodów cały rok słuchamy, jak śpiewa wiatr; wiosną i latem – skowronki, a zimą, na jeziorze, dzwoneczki lodu – opowiada Majka. Kiedy przychodzą silne mrozy i pęka lód, Berżnik zaczyna gwizdać. Majka nie wypuszcza się na jezioro, bo nie umie pływać, ale chodząc po zamarzniętej tafli, oglądała jego wnętrze. To zbiornik pierwszego stopnia czystości wody, dlatego latem jest turkusowy – jak oczko pierścionka.

Słoneczny Stok uruchomili pięć lat temu, ale już wypracowali sobie markę. Przyjeżdżają do nich goście nie tylko z Polski, ale i ze Skandynawii, Łotwy, Niemiec. Często zatrzymują się w drodze do Wilna. Nie tylko dlatego, że Mazury stały się zatłoczone, ale ze względu na gospodarzy. – Bo my kochamy ludzi, to podstawa – mówi Krzysztof. – Oni przyjeżdżają nie tylko do miejsca, ale i do nas. Dlatego lubimy sobie z nimi porozmawiać, zwyczajnie, o życiu. Czasem przy soczewiakach albo babce ziemniaczanej upieczonej przez Majkę – dodaje. Jak na Półkoty przystało, towarzyszą im cztery koty i pies Ben.

Wroniarz

Krzysztof urodził się kilka domów stąd: – Półkoty to wieś na kilkanaście kominów. Ziemia trudna, pofałdowana. Raz, kiedy jechaliśmy z ojcem przez Równinę Augustowską, powiedział: „Krzysiek, jakie to piękne miejsce”. A tam pole jak stół. Ale on oceniał je pod kątem uprawy – tłumaczy. W szóstej klasie podstawówki Krzysztof dostał w prezencie smienę i zaczął fotografować kolegów, rodziców, dziewczyny, ptaki. Najlepiej wychodziło mu utrwalanie przyrody: – Najpierw pomagałem w gospodarstwie, potem uganiałem się za ptaszkami. Zbudowałem w zagajniku budkę na drzewie i fotografowałem wrony – opowiada. Wtedy od ojca dostał przydomek „wroniarz”. Nie za bardzo miał skąd czerpać wiedzę o tym, „jak to się robi”. Włodzimierz Puchalski pisał o fotografowaniu zwierząt, ale robił to poetycko, dając niewiele pożytecznych wskazówek. – Praktyki można się było nauczyć, będąc myśliwym – wyjaśnia. – Każdy fotograf przyrody musi poznać zasady, wiedzieć, jak podejść zwierzęta. Najważniejsze, że nie może zbliżać się do nich z wiatrem, a ścieżki powinien wcześniej oczyścić z gałązek. Dobrze wiedzieć, że na starego kozła trzeba czaić się godzinami, bo za każdym razem wychodzi w innym miejscu, nie tak jak młode.

Krzysztof zaczął myśleć o fotografii na poważnie, ale wzięto go do wojska, w Sudety. W 1980 roku na dyskotece w klasztorze zamienionym w ośrodek kultury poznał Majkę. To była miłość od pierwszego wejrzenia. – Kiedy na chwilę zniknęła mi z oczu, zacząłem się bać, że ją stracę – wspomina. – To był chłopak przystojny, z gitarą, na szczęście pozostał taki do dziś – uśmiecha się Majka. – Nawet ten jego kucyk mi się podoba.

Pobrali się po roku, w listopadzie. – U nas wszystko się dzieje w listopadzie, myśmy się wtedy urodzili, syn Konrad też – mówi. – Kiedy ogłoszono stan wojenny, Krzysztof dostał wezwanie do jednostki, tak że nasza podróż poślubna trwa do tej pory.

Majka skończyła Akademię Rolniczo-Techniczną w Olsztynie. Szybko dostała etat w szkole – najpierw uczyła przedmiotów rolniczych, potem chemii. Krzysztof, zamiast kupić sztucer i zostać myśliwym, pieniądze zarobione na saksach zainwestował w pentacona. – To był dobry wybór, przecież ty byś nie umiał strzelić do sarny – wtrąca żona. Swoimi zdjęciami zaczął konkurować ze sławami takimi jak Łapiński czy Sawicki. Dostawał zamówienia nie tylko od „Przyrody Polskiej”, ale i pism niemieckich, takich jak „Wild und Hund” czy „Pirsch”. – Miałem tu pole do popisu, piękne, naturalne krajobrazy, im brakowało dzikiej przyrody.

Żmija w lodówce

W Sejnach otworzył zakład fotograficzny, w którym robił głównie zdjęcia dowodowe i ślubne. W sześciotysięcznym mieście było dwóch fotografów, więc nie spodziewał się ekskluzywnych zamówień. Żeby dorobić, został instruktorem fotografii w ośrodku kultury. Kolejno dochodziły inne aktywności – był informatykiem w urzędzie miasta, prowadził tam warsztaty fotografii, zajął się ubezpieczeniami. Miał na kogo zarabiać, bo urodziło im się troje dzieci. W 1982 r. przyszła na świat Marta, dziś dziennikarka. W 1985 r. – Konrad, teraz zajmujący się informatyką. W 1993 r. – Justyna, która właśnie pisze pracę magisterską w SGGW w Warszawie. Została z nimi mama Krzysztofa – Jadwiga.

Kiedy osiem lat temu Majka przeszła na emeryturę, mąż podrzucił jej pomysł przeprowadzki do Półkot – po 27 latach w Sejnach. Na dodatek uregulowały się sprawy spadkowe i można było się zająć popadającym w ruinę gospodarstwem. – Krzysztof męczył się w mieście i każdego wolnego dnia uciekał z aparatem – opowiada żona. – Potem wracał z nim, ale też czasem ze żmiją. – Żmije są zwierzętami zmiennocieplnymi, dlatego raz wpadłem na pomysł, żeby jedną złapać, zamknąć do słoika i schłodzić ją w lodówce, bo wtedy łatwiej ją będzie sfotografować – wspomina Krzysztof. – Schłodzone mają wolniejsze reakcje i brak im jadu, który wytwarza się pod wpływem wysokiej temperatury.

Pamięta ten krzyk, kiedy żona przyszła z pracy i zajrzała do lodówki. – Jeśli ktoś mówi, że fotografia przyrodnicza jest bezpieczna, to popełnia błąd – podkreśla. Dowodów na to mógłby przytoczyć wiele. Kiedyś na pobliskim bagnie żegarskim znalazł gniazdo żmij. Kiedy nachylił się, by je sfotografować, żmija uderzyła w oprawkę obiektywu. Zobaczył dwie kropelki jadu i zorientował się, że to nie żarty, bo spadły niedaleko jego czoła. Kiedy indziej pomylił miedziankę – żmiję zygzakowatą, z padalcem. – Żeby zrobić zdjęcie, wziąłem ją za ogon, nachyliłem się i zobaczyłem kreski w jej oczach, a kreski mają tylko żmije – opowiada. – Spuściłem ją ze strachu na nogę.

Jeszcze innym razem, kiedy podczas zdjęć na granicznym jeziorze Gaładus podniosła się fala, w obawie o sprzęt musiał przycumować po drugiej stronie granicy, wtedy to było jeszcze ZSRR. Z tych zdjęć ułożył kilka albumów pokazujących urodę Sejneńszczyzny, wydanych w poważnych, kilkutysięcznych nakładach.

Stale pracował na kilka etatów i trzy lata temu zapłacił za to tempo zawałem: – W pracy w Sejnach byłem od siódmej do piętnastej. Potem przyjeżdżałem do Półkot, żeby remontować gospodarstwo. Już nie wspomnę o siedmiu kawach dziennie i papierosach.

Cuda

– W tym nieszczęściu doświadczyłem całego zbiegu szczęśliwych okoliczności – jest pewien. – To była sobota, pojechałem z żoną do Sejn, żeby napompować rower naszego gościa. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się po paliwo i wtedy poczułem ból w klatce piersiowej, jakby ktoś deptał po niej i dosypywał żaru. Na pogotowiu spadła mi przed oczy czarna kurtyna.

Na sygnale przewieźli go do kliniki w Augustowie, a tam właśnie zwolnił się stół. Operowali go na nim dwie godziny i czterdzieści minut. – To był cud – podsumowuje. – Zawał zakrzepowy przeżywa tylko jeden na trzech. Ten splot wydarzeń jednoznacznie wskazał mi na obecność Pana Boga.

– Każdy ma swój los zapisany w księdze u Boga – dopowiada Majka. – Ja też kilkanaście lat temu miałam zabieg chirurgiczny i kilka godzin po operacji znalazłam się ponownie na stole, bo dostałam krwotoku wewnętrznego. Tylko cudem wróciłam do życia.

Uważa, że po tych doświadczeniach są bogatsi: – Od tamtego czasu codziennie, kiedy wstaję, najpierw się żegnam i dziękuję Panu Bogu za nowy dzień. Po drugie, dziękuję Mu, że jesteśmy z Krzysztofem razem. Kiedy chodzę na spacery pod las, lubię sobie z Panem Bogiem porozmawiać. Jest cicho, tylko zboża falują i obłoki płyną, a ja czuję, że On w tym pięknie jest obecny.

– Po chorobie zobaczyłem nasze gospodarstwo od nowa – mówi Krzysztof. – Niby ten sam płot, ale jeszcze smuklejszy, niby ta sama zieleń, ale zieleńsza. Przedtem kochałem rodzinę, ale dopiero wtedy dostrzegłem w niej taką głębię uczuć. Przestałem myśleć o powiększeniu działki, bo są sprawy ważniejsze.

– Co jest ważniejsze? – pytam. – Samo życie, cieszenie się nim – odpowiada.

Praktykują to, chodząc na wspólne spacery. Może teraz trochę rzadziej, niż kiedy mieszkali w Sejnach, bo całe piękno mają na miejscu. – Uwielbiam noce z pełnią księżyca – opowiada Majka. – Przedtem przyjeżdżaliśmy do Półkot nocą i spacerowaliśmy. Krzysztof jest wrażliwy i romantyczny. Potrafi kwiatek przynieść, nawet zimą „róże” z wierzby.

– W naszym życiu było z wiatrem i pod wiatr, ale nigdy nie chcieliśmy się rozstać – ciągnie wątek małżeński Krzysztof. – Po sprzeczkach lepiej budowało się jedność. Trzeba też drugiej osobie mówić, że się ją kocha, więc powtarzam to Majeczce.

– A za co się kocha? – pytam. – Za wszystko, bez wyjątku – odpowiada. Właśnie zachodzi słońce, które widać z pokoju z kominkiem, gdzie rozmawiamy. Tak przemyśleli rozmieszczenie okien, żeby na parterze wychodziły na wschód i zachód. Kiedy rano przygotowują w kuchni śniadanie, patrzą, jak wschodzi. Teraz oglądamy je po całym dniu, pewni, że przeszło nad ich domem, dając ciepło każdej przeżytej tu chwili.