Bez rodziny pszczoła nie istnieje

Krzysztof Król

publikacja 29.08.2017 04:30

Pszczelarz to wymierający zawód z wysoką średnią wieku? Nic bardziej mylnego! Zapewne do ideału daleko, ale nie brakuje nowych pokoleń zakładających pasieki.

Miód to efekt nie tylko ciężkiej pracy pszczoły, ale też pszczelarza Paweł Sulatycki Miód to efekt nie tylko ciężkiej pracy pszczoły, ale też pszczelarza

Wiele osób marzy o połączeniu pracy z pasją. Pawłowi się udało. – Dwie moje pasje to fotografia i pszczelarstwo. Obie zostały zamienione w pracę zawodową – uśmiecha się Paweł Sulatycki z Zielonej Góry.

Z pszczół zrobiły się „kundelki”

Paweł Sulatycki jest fotografem. Już od 20 lat. Ale dziś będzie o tej drugiej pasji. Od 10 lat jest pszczelarzem. – Dlaczego? Prostu chciałem mieć swój miód – uśmiecha się i kontynuuje opowieść: – W moim przypadku to nie przeszło z dziada pradziada. Co prawda mój dziadek, którego niestety nie pamiętam, bo umarł, jak miałem 2 lata, miał pszczoły. Jednak wszystkiego, co wiąże się z pasieką, musiałem nauczyć się sam.

Najpierw kupiłem sobie dwie rodziny od starszego pana. I tak się zaczęło. A ja, jak się w coś wkręcę, to bardzo dużo czytam. Pierwszą książką, po którą sięgnąłem, była „Gospodarka pasieczna” Wandy Ostrowskiej. Można powiedzieć, że to taka encyklopedia pszczelarstwa. Naprawdę grube tomisko. Przeczytałem ją chyba ze trzy razy, jak nie cztery. Oczywiście teoria to jedno, a praktyka drugie. Trzeba było się tego wszystkiego nauczyć. W pierwszym roku w ogóle nie wiedziałem, co tam w ulu się dzieje. Miałem działkę ogrodniczą i tam postawiłem ule. Pszczółki sobie fruwały i specjalnie dużo miodu nie było, ale trochę go liznąłem, więc byłem bardzo zadowolony.

Samotne przecieranie szlaków nie było łatwe. Paweł od razu został rzucony na głęboką wodę. – Przy zakupie nie miałem się kogo poradzić. Szybko okazało się, że pszczoły są bardzo agresywne. Poprzedni właściciel, nic mu nie ujmując, nigdy nie wymieniał matek i pszczół. Mówiąc żargonem pszczelarskim, zrobiły się z nich „kundelki”, które po prostu były napastliwe. A ja, nie mając żadnego doświadczenia, myślałem, że pszczoły takie są. I byłem przerażony, że chmura owadów lata nade mną i wszystkie mnie atakują. Myślałem, że sobie nie poradzę – przyznaje szczerze Paweł. – Z czasem zorientowałem się, że to jest wina matek i wymieniłem je. Okazało się, że wszystko minęło jak ręką odjął, że można robić wszystko przy pszczołach nawet w krótkim rękawku, niekoniecznie będąc przy tym mocno pożądlonym.

Do rozwijania pasji mobilizowali też inni ludzie. Z czasem Paweł coraz więcej osób z rodziny i znajomych obdarowywał miodem, ale z dwóch uli zbyt wiele go nie było, dlatego podwoił swoją pasiekę. – Na początku to nawet nie była sprzedaż, ale chodziło o to, żeby rozdać miód i cieszyć się z własnego produktu. Z czasem jednak coraz więcej osób chciało kupić miód i w tej sytuacji było go już za mało. Później z czterech uli zrobiło się osiem, potem dziesięć, i tak pasieka rozrasta się do dzisiaj. Obecnie mam już 100 uli, a miód jest jedną z rzeczy, którą produkujemy. Oprócz tego matki pszczele, rodziny pszczele, tzw. odkłady i pyłek pszczeli – tłumaczy zielonogórzanin.

Prawie cała Zielona Góra w jednym ulu

Jak wygląda życie pszczelarza? To praca sezonowa. Najbardziej pracowity okres zaczyna się od kwietnia i trwa do końca września. – Gdy pogoda sprzyjała przeglądom, zdarzało się, że pracowaliśmy po czternaście godzin dziennie i jeszcze brakowało czasu. Mówię „pracowaliśmy”, bo zatrudniam już dwóch pracowników. Po prostu sam nie jestem w stanie tego ogarnąć. – Najbardziej gorące miesiące to maj i czerwiec – wyjaśnia Paweł.

– Największy problem sprawiają rójki. Chodzi o to, że rodzina dzieli się na pół i w ten sposób pszczoły wydają roje, czyli kolejne rodziny, które mogą uciekać. Zadaniem pszczelarza jest sprawić, żeby pszczoły się nie roiły, dlatego, że osłabia to macierzak, czyli rodzinę produkcyjną. Jeśli do tego dojdzie, ona już wtedy nie przyniesie miodu. To raz, a dwa – w pierwszej linii ucieka stara matka, a zanim w ulu unasieni się nowa, mija sporo czasu – dodaje.

W maju robi się przeglądy, aby zobaczyć, w jakim nastroju jest rodzina. – Rolą pszczelarza jest nie pozwolić wyroić się rodzinom i robić wszystko, aby matka miała gdzie czerwić, czyli składać nowe jaja. Chodzi o to, żeby pszczoły miały po prostu co robić, bo jeśli pszczoły w ulu mają możliwość hodowli kolejnych pokoleń, to mają też mniejszą skłonność do rojenia się. Dlatego na początku sezonu pszczelarz powinien zająć się poszerzaniem gniazd, co polega na dokładaniu kolejnych ramek. Jeśli się to zaniedba, to matka nie ma gdzie składać jaj, a poza tym pszczoły nie mają miejsca na magazynowanie miodu – wyjaśnia pszczelarz i dodaje: – Nowoczesne ule są tak skonstruowane, że można je poszerzać niemal w nieskończoność. W jednym może zmieścić się nawet 100 tys. pszczół, czyli tyle, ilu mieszkańców liczby prawie cała Zielona Góra – opowiada Paweł.

Zgrany tandem: pszczoła i pszczelarz

Oczywiście najbardziej raduje oko, podniebienie i serce efekt końcowy, na który składa się ciężka praca pszczół. – Gdy zacząłem czytać o pszczołach, pojąłem, jaki to fenomen. Gdy dowiedziałem się, że pszczoły do wyprodukowania słoika miodu muszą w sumie przelecieć odległość równika, zrozumiałem, jak bardzo trafne jest przysłowie „pracowity jak pszczoła”. Pszczoły w sezonie tak naprawdę zapracowują się na śmierć. Żyją ok. 3 tygodni i umierają z przepracowania – podkreśla pszczelarz.

– Pracują 24 godziny na dobę. Dziesiątki tysięcy robotnic najbardziej doświadczonych wylatuje w pole i zbiera nektar. Potem pszczoły w nocy składają to w komórkach, w tzw. miodni. A w nocy wcale nie odpoczywają. Wystarczy przejść się wtedy po pasiece i usłyszeć, jak ona huczy. Pszczoły wtedy wentylują. W takim ulu jest podział prac, każda pszczoła dokładnie wie, co ma robić. W nocy tzw. pszczoły wentylatorki wentylują ul, to znaczy ustawiają się jedna za drugą od wylotka, czyli w miejscu, gdzie jest wlot, do ula i robią wentylację (wtłaczają powietrze do ula, machając skrzydełkami). Przepompowują je przez cały ul i wyprowadzają na zewnątrz. Wszystko po to, aby wyciągnąć wodę z nektaru, aby miód mógł dojrzewać, a także obniżyć temperaturę w upalne dni. W ulu temperatura jest cały czas taka sama, czyli 34,5 stopnia, bo taka jest potrzebna do hodowli nowych robotnic – dodaje.

Od pszczół bez wątpienia można uczyć się pracowitości i poświęcenia dla rodziny. – Można powiedzieć, że pojedyncza pszczoła nie istnieje. Dla niej jednym wielkim organizmem jest ta cała rodzina. To jedno z najbardziej społecznych stworzeń i do tego niesłychanie mądre. W ulu jest niesamowity podział zadań. Są pszczoły, które noszą wodę, które noszą pyłek, które wentylują, które karmią młode larwy, które sprzątają w ulu i oczywiście tzw. świta, czyli pszczoły pielęgnujące matkę. Co ciekawe, pszczoła nawet u krańca swego życia robi ostatnią przysługę rodzinie. Gdy czuje, że umiera, wylatuje z ula, żeby inne pszczoły nie musiały po niej sprzątać. Do samej śmierci oddana jest w 100 procentach jednej wielkie sprawie – rodzinie – opowiada Paweł.

Ciężko pracuje jednak nie tylko pszczoła, ale i pszczelarz. – W tym sezonie wykręciliśmy ponad tonę miodu rzepakowego. Robiąc przeglądy w najgorętszym sezonie średnio co trzy, cztery dni, przerzucam tonę miodu. Muszę ściągnąć nadstawki, żeby dostać się do gniazda. Muszę ściągnąć także miodonię, a potem znowu założyć. To bardzo ciężka fizyczna praca. Takie korpusy potrafią ważyć po 30–40 kg. W tym roku miód rzepakowy obrodził bardzo. Miałem takie sytuacje, że pracownika prosiłem o pomoc, bo już kręgosłup trzeszczał – opowiada pszczelarz.

To trzeba lubić

Pszczelarz, tak jak pszczoły, nie może być sam. Zielonogórzanin z czasem wstąpił do zielonogórskiego koła pszczelarskiego, któremu teraz szefuje. – Nie znałem żadnych pszczelarzy i nie miałem kontaktów, a fajnie jest wymienić się doświadczeniami i czegoś nowego się dowiedzieć. Poza tym organizowane są szkolenia, a także dotacje na leki i sprzęt, np. miodarki czy ule – wyjaśnia Paweł.

– Chętnych do wstąpienia do koła nie brakuje. Nie ma tygodnia, aby ktoś nie chciał się zapisać, i są to prawie sami młodzi ludzie. Ten fach nie wymiera. Duża w tym zasługa dotacji, które po prostu pomagają. Oczywiście część ludzi podchodzi do tego jak do firmy. Przychodzą i próbują swoich sił, ale od razu mogę powiedzieć, że jeśli ktoś traktuje to tylko jako biznes, to się nie uda. Trzeba to lubić i chcieć to robić – dodaje. Jest nadzieja na nowe pokolenia pszczelarzy.

Paweł swoją pasiekę nazwał imieniem córki. – Młodej pszczelarki, która też jest zafascynowana pszczołami – zapewnia zielonogórzanin. – Niejednokrotnie razem grzebaliśmy w ulu. Hania nie boi się pszczół. Czasem w małych klateczkach przynoszę do domu matki pszczele, a Hania się zachwyca. Oczywiście chowana jest na miodzie. Wszystko słodzimy miodem. Cukier u nas nie istnieje.