Jestem matką w żałobie

publikacja 08.01.2018 04:45

– Do dziś mi żal, że w szpitalu nikt nie zapytał, czy chciałabym zobaczyć moją ledwie urodzoną zmarłą córeczkę – mówi Aleksandra Kłos-Skrzypczak, mama 4-letniego Karolka i trojga dzieci w niebie. – Nikt nie nazwał jej dzieckiem. Nie powiedział, że to był poród, a ja jestem matką.

Jestem matką w żałobie canstockphoto

Po ostatnim poronieniu z minuty na minutę stawałam się niewidzialna dla mijających mnie ludzi, którzy wcześniej zwracali uwagę na mój brzuch – opowiada Aleksandra Kłos-Skrzypczak. – Byłam w ciąży bliźniaczej, więc rzucałam się w oczy. Ustępowano mi miejsca, przepuszczano w drzwiach. Tak samo nagle lekarze uznali, że już nie jestem matką. Byłam nią, kiedy zaczęło się we mnie życie, ale w ich opinii przestałam nią być, kiedy dziecko zmarło w moim łonie. A przecież to nie zmieni tego, że nadal mam jeszcze oprócz Karolka troje dzieci.

Karolek mówi, że jego siostry i brat prosto z brzuszka mamy poszli do nieba. Dla niego bezdyskusyjnie są obecni. Pokazuje im swoje zabawki i opowiada, co mu się przydarzyło. Zdjęcia córeczek wykonane na aparacie USG będę oglądać do końca życia. Mimo że minęło kilka dobrych miesięcy od ich śmierci, codziennie chodzę na cmentarz. Zależy mi na pamięci o nich i pragnę szacunku dla tych moich małych zmarłych. Kiedy musiałam gdzieś wyjechać, zamiast mnie na ich grób poszła moja mama, żeby ani przez moment nikt o nich nie zapomniał. Nie jestem w tym doświadczeniu sama – według krajowych statystyk około 40 tys. kobiet rocznie przez poronienie traci swoje dzieci.

O płaczu

– Czekam, aż z tej tragedii, jaką jest dla matki strata dziecka, wyniknie jakieś dobro – mówi. Czuję, że jedyne, co byłoby w tej chwili stosowne, to płakać razem z młodą matką w żałobie. Więc płaczemy tak, żeby nie przerwać tej historii o miłości.

Jej pierwsze dziecko to szczęśliwie urodzony Karolek. Drugi syn zmarł w ósmym tygodniu życia, w kwietniu 2016 roku. Jeszcze było za wcześnie, żeby stwierdzić płeć, ale z mężem czuli, że to chłopak, i nadali mu imię Szymon. W styczniu 2017 r. zmarła Julia, jej pierwsza córka z ciąży bliźniaczej. Miała 8, może 10 tygodni. Druga, Marta, urodziła się w 18. tygodniu życia. – Urodziła się i zmarła 22 marca tego roku – podkreśla Aleksandra. Obok tragedii, jaką była śmierć maleńkich dzieci, zdarzyła jej się też druga. Była nią obojętność lekarzy, którzy powinni wspierać w cierpieniu, a pozostali obojętni. A kiedy zaczęli podejrzewać, że Marta, córeczka z ciąży bliźniaczej, jest chora, zaproponowali aborcję.

– Opowiadała pani już o tym komuś? – pytam. – Jest pani pierwszą osoba, której się zwierzam – odpowiada. – Nawet w rodzinie trudno o tym mówić. Zazwyczaj wspomina się zmarłych, ale te dzieci jeszcze się nie narodziły, a już umarły, i tak naprawdę najbliższe były mnie i mojemu mężowi. Kiedy mają przyjść na świat bliźniaki, to wszyscy się na to cieszą, snują plany. Po poronieniu rozmowy cichną, a oczekiwanego dziecka nie ma. – Czego pani oczekuje? – dopytuję. – Tego, co inne kobiety, które straciły dzieci – mówi. – Nie potrafię nagle, ot tak sobie, wrócić do dawnego porządku. Chciałabym, żeby w tym momencie uznano mnie za matkę w żałobie. Zaakceptowano, że miewam trudne momenty, a czasem po prostu chcę sobie popłakać.

O życiu

– Nie zamierzam się mścić na lekarzach i pielęgniarkach, nie podaję ich nazwisk, adresu szpitala, w którym rodziłam – opowiada. – Dzieląc się swoją historią, chciałabym przypomnieć o wartości każdego ludzkiego życia, zwłaszcza dziecka w łonie matki – zdrowego, chorego, ale też tego, które umiera na jakimś etapie ciąży. Chciałabym też przypomnieć, że w tym beznamiętnym, nastawionym na konsumpcję świecie żyją matki, które borykają się z tragedią, jaką jest strata maleństwa.

O tym, że na świat przyjdą bliźnięta, dowiedziała się w zeszłym roku przed Bożym Narodzeniem. Ciąża przebiegała książkowo. Nagle Aleksandra złapała ostrą infekcję, z wysoką gorączką i bólem stawów, ale jakoś udało się ją przewalczyć. – W drugiej połowie stycznia miałam rutynową wizytę u prowadzącej mnie pani ginekolog. Ale nie wyszłam z niej ta sama. Wszystko się zmieniło, kiedy usłyszałam, że jedna z moich córeczek nie żyje. Musiałam wziąć się w garść, żeby żyć dla drugiej. Krótko potem miałam zaplanowane pierwsze badania prenatalne w jednej z najpopularniejszych katowickich poradni. W trakcie badania żyjącego dziecka lekarz stwierdził dość duże odstępstwo od normy w przezierności karkowej. Ocenił też, że serce córeczki nie bije równomiernie. Miało to według niego sugerować zespół Downa i wadę serca. Żeby to sprawdzić, udaliśmy się na tzw. test podwójny krwi. Po kilku dniach przyszły wyniki, podające, że prawdopodobieństwo wystąpienia zespołu Downa wynosiło 1:23. Lekarz stwierdził, że to bardzo złe rokowania i podczas wizyty wspomniał, że mogły mieć na nie wpływ moja wcześniejsza infekcja oraz obumarcie pierwszej bliźniaczki. Dwa dni później na własną rękę wykonaliśmy powtórnie badania prenatalne. Według nich prawdopodobieństwo wystąpienia zespołu Downa u naszej córki wynosiło jedynie 1:5599.

O umieraniu

– Do momentu kiedy lekarze zaczęli podejrzewać, że nasza córeczka może być chora, byłam traktowana przez nich z szacunkiem, jak kobieta, która nosi pod sercem dziecko – wspomina Aleksandra. – Kiedy okazało się, że może będzie cierpieć na zespół Downa, córka przestała być dzieckiem, stając się zbędnym balastem. Zaczęto ją traktować jak problem, którego trzeba się pozbyć, choć prawdopodobieństwo, że będzie chora, wynosiło zaledwie 5 proc. Po porównaniu wyników z dwóch badań prenatalnych lekarz genetyk zalecił nam wykonanie amniopunkcji, by upewnić się, czy dziecko faktycznie będzie chore. Usłyszeliśmy, że jeśli przypuszczenie się potwierdzi, warto się zastanowić nad „usunięciem ciąży”. Na USG widzieliśmy z mężem, że ten mały człowiek ma już wykształcone wszystkie narządy. Rozpoznaliśmy nogi, ręce, profil twarzy Marty, a tu nagle ktoś nam powiedział, że ze względu na możliwą chorobę trzeba ją tak po prostu zabić.

Zabieg amniopukcji, czyli pobierania płynu owodniowego z macicy, był konsultowany dodatkowo przez dwóch lekarzy, którzy odradzali przeprowadzenie go ze względu na niebezpieczeństwo poronienia. A dlatego, że byłam w ciąży bliźniaczej, istniała możliwość, że zostanie pobrany płyn owodniowy z pęcherza dziecka, które zmarło i już zaczęło się wchłaniać, a to mogłoby być niebezpieczne dla dziecka żyjącego. Jednocześnie wyniki badania ze względu na obumarcie jednego maleństwa mogły być przekłamane. Jeśli jednak okazałoby się, że dziecko, które ma się urodzić, będzie chore, lekarze mieliby argument, żeby nakłonić nas do aborcji. Lekarz kierujący mnie na badanie powiedział, że jeśli poddamy się amniopunkcji i z jej powodu dziecko umrze przed 21. tygodniem, kiedy jego stratę uznaje się za poronienie, a nie śmierć, to „jakby co, zmieścilibyśmy się wtedy w czasie”.

Przed badaniem genetycznym przeprowadzono z nami – osobno ze mną i osobno z mężem – obszerne wywiady na temat schorzeń w naszych rodzinach. Musieliśmy też udzielić odpowiedzi na pytanie, jaki jest nasz stosunek do aborcji. Kiedy lekarz dowiedział się, że jesteśmy jej przeciwni, uśmiechnął się z przekąsem i stwierdził, że większość par tak mówi. Dopiero kiedy okazuje się, że dziecko jest chore, zmieniają zdanie. Zaprotestowaliśmy, argumentując, że mamy swoje lata i składamy świadomą deklarację. Jednak dwukrotnie poinstruował nas krok po kroku, jak ma wyglądać zabieg ewentualnej aborcji. Opuszczaliśmy jego gabinet utwierdzeni w przekonaniu, że na amniopunkcję nie wyrażamy zgody. Oswajaliśmy się z myślą, że nasza córeczka może urodzić się chora.

O rodzeniu

Kolejna wizyta u lekarki prowadzącej ciążę gwałtownie skończyła cały wątek. – Usłyszałam, że serce mojej Marty przestało bić – mówi. – Tylko ta lekarka, która zdiagnozowała, że pierwsza córka zmarła, a teraz stwierdziła, że druga też nie żyje, okazała mi ogromną empatię. Ogłuszona wiadomością, siedziałam w jej gabinecie 45 minut i razem płakałyśmy. Dała mi skierowanie do szpitala, gdzie farmakologicznie musieli wywołać poród.

W dniu, kiedy Aleksandra została przyjęta do szpitala, dopiero po godz. 15 dostała tabletkę poronną. – Po pięciu godzinach pojawiły się skurcze. Około 19.00 przyszła pielęgniarka. Powiedziałam jej, że odczuwam coraz mocniejsze bóle, i dostałam pabialginę. Przez cały czas nie dość, że byłam pozostawiona sama sobie, to jeszcze na każdym kroku lekarze przypominali mi, że to tylko poronienie. Nawet w chwili, gdy liczyłam, jak długo trwa skurcz, tak jak to miało miejsce przy porodzie najstarszego syna, pielęgniarki poprawiały mnie, że nie rodzę, tylko ronię.

Wiem, że nomenklatura medyczna bywa beznamiętna, ale wtedy, jak każda rodząca kobieta, potrzebowałam tylko troski. Krótko po 19.00 zaczęłam krwawić i poczułam, że zbliża się moment porodu. Gdy powiedziałam o tym lekarce i położnej, znów zwróciły mi uwagę, że to tylko poronienie. Sprawdziły rozwarcie szyjki macicy i zdecydowały, że powinnam znaleźć się na porodówce. Pielęgniarki wiozące mnie windą opowiadały nad moją głową szpitalne ploteczki, tak jakby mnie nie było. Kiedy w sali kazano mi przejść na łóżko porodowe, urodziłam córkę na podłogę. Lekarze i pielęgniarki z oddziałów położniczego i ginekologicznego najpierw zaczęli na siebie krzyczeć, że przyprowadzili mnie w ostatnim momencie. Potem wymieniali się uwagami na temat łożyska, które było w bardzo dobrym stanie. Czułam, jakbym była żywym laboratorium.

Nikt z personelu nie powiedział ani słowa pocieszenia matce, połączonej jeszcze z urodzonym maleństwem pępowiną. A ona nie miała odwagi schylić głowy, żeby zobaczyć swoje dziecko.

O człowieku

– Zaprowadzono mnie na łóżko i zaczęto szukać anestezjologa – opowiada Aleksandra. – Przyszła jakaś pani, która trzy razy oznajmiła, jakby obawiając się, że jej nie zrozumiem, że jeśli zdecyduję się na zabranie ciała dziecka i jego pochówek, to za badanie genetyczne płci muszę zapłacić sama. Potwierdziłam, że zgadzam się na to. Mąż czekał pod drzwiami, ale nie pozwolono mu wejść. Kiedy się obudziłam, te same położne rzuciły mi na nogi owinięty gazą plastikowy pojemnik, przypominający te, w których przechowuje się kaszę czy ryż. Pod wieczkiem koloru rozwodnionego mleka znajdowało się ciało mojego dziecka. Podeszła do mnie jakaś pani i zapytała, czy znam jego płeć. Kiedy powiedziałam, że to dziewczynka, potwierdziła. To był drugi ludzki odruch, jakiego wtedy doświadczyłam.

Pielęgniarki, zwożąc mnie windą, znów opowiadały sobie głośno szpitalne plotki. Ani moja córka, ani ja nie istniałyśmy. Przed opuszczeniem szpitala zbadał mnie ordynator i stwierdził, że taki poród to nie był poród. Wtedy uświadomiliśmy sobie z mężem, że lekarze traktowali nasze dziecko, jakby nie było człowiekiem. A przecież w świetle prawa to był człowiek. Marta została zarejestrowana w urzędzie stanu cywilnego. Otrzymałam akt jej urodzenia i zgonu. Wypisano mnie bez zaordynowania hormonów. Następnego dnia w piersiach zaczęło mi się gromadzić mleko i musiałam szukać pomocy u innych lekarzy. Przed wyjściem ze szpitala otrzymałam kawałek kosmówki z ciała dziecka dla potwierdzenia płci. Analiza wykazała, że nie wykryto żadnych aberracji chromosomowych. Dotąd nie poznaliśmy przyczyny śmierci żadnego z naszych dzieci.

O przytulaniu

– Ktoś, usprawiedliwiając zachowanie ginekologów i położników, których spotkałam, powiedział mi, że wynika ono z tego, że przez lata studiów są uczeni, jak odnosić sukces, jakim jest przyjście na świat zdrowego człowieka – opowiada Aleksandra. – Nikt ich nie przygotowuje na niepowodzenie, jakim jest poronienie.

Pytam, czy w tym trudnym czasie rozmawiała z Panem Bogiem, i słyszę odpowiedź twierdzącą. – Doświadczyłam tego wszystkiego w Wielkim Poście i muszę przyznać, że dotąd nie przeżyłam takiej drogi krzyżowej. Nigdy tak bardzo nie czułam tego, co Maryja, patrząc na śmierć Syna. Nigdy nie byłam tak blisko Niej. Gdyby nie wiara, martwiłabym się, gdzie są teraz moje dzieci. Uspokajam się, tłumacząc sobie, że w niebie mają najlepszą Matkę i najlepszego Ojca. Ta świadomość motywuje mnie do tego, żebym była dobrym człowiekiem i mogła się z nimi tam zobaczyć. Myślę, że już nic gorszego mnie spotkać nie może. Nie zapomnę aż do śmierci tego momentu, jak z kobiety w stanie błogosławionym zmieniłam się w płaczącą matkę.

– Do dziś budzę sensację na cmentarzu, kiedy staję nad grobem moich dzieci i czasami zadaję sobie pytanie: „Co ja tutaj robię?”. Kolej rzeczy powinna być taka, że to dzieci chowają rodziców. Nieraz jakiś przechodzień patrzy mi w oczy, żeby widzieć, jak płaczę. Dlatego zakładam wtedy ciemne okulary. Niekiedy ciekawscy spoglądają zza mojego ramienia, żeby sprawdzić, kto tu został pochowany. Jeszcze większe zaciekawienie wzbudzam, kiedy przychodzę nad grób z Karolkiem. Trzymam go za rączkę i wierzę, że Matka Boska, tak jak przytulała Pana Jezusa, gdy Go zdjęto z krzyża, tak teraz przytula moje dzieci.