Skowronek, sówka i dwa cuda

Jędrzej Rams; Gość legnicki 3/2018

publikacja 27.01.2018 04:45

Zdarza się, że kilkudniowym dzieciom trzeba szybko znaleźć nową rodzinę. Dobrze, jeżeli przystankiem w tej podróży jest pogotowie rodzinne.

Skowronek, sówka i dwa cuda Jędrzej Rams /Foto Gość

Pani Małgorzata musiała wstać od wigilijnego stołu, bo dzwonił telefon. – Przyjmie pani dziecko? Mieliśmy interwencję. Miesięczne dziecko było w nieogrzewanym pokoju, z dziurą w dachu... Przyjmie pani? – zapytał policjant.

Podczas tamtej Wigilii w mieszkaniu przy ul. Wojska Polskiego w Legnicy było więc o jedną osobę przy stole więcej. – Telefon dzwonił już i o 3.00 w nocy. Dyżurny pytał, czy może przywieźć dziecko z interwencji. Dzwonią do mnie, bo zawsze podnoszę słuchawkę – mówi Małgorzata Pązik. Od 15 lat takie telefony i sytuacje nie należą do rzadkości. Zazwyczaj do tego pogotowia rodzinnego trafiają dzieci pozostawione w szpitalu bądź w oknie życia. Do tej pory w domu Jarosława i Małgorzaty Pązików schronienie i szansę na nowe życie znalazło 77 maluchów. Pamiętają wszystkie, chociaż czasem w rozmowach między sobą nie mogą dojść do porozumienia, o którym maluchu mowa – „nie, to nie ten, to tamten”. – Jednak o naszą pamięć mocno dbają rodzice, którzy przysyłają nam mnóstwo pozdrowień, zdjęć, telefonują do nas, odwiedzają. Nie sposób zapomnieć o tych dzieciach. Te, które trafiły do nas pierwsze, są już nastolatkami. Co prawda nie możemy utrzymywać z nimi kontaktu, ale mogą o to dbać rodzice adopcyjni – mówią opiekunowie z ul. Wojska Polskiego.

Dar dla wszystkich

Możemy się spotkać o 20.30. Dopiero wtedy dzieci już są wykąpane, nakarmione i położone do łóżeczek. Jest to wyczyn, bo w tym momencie jest tam aż szóstka maluszków. – Zmęczenie? Cóż, nie jesteśmy nadludźmi. Jesteśmy zmęczeni przy trójce czy piątce, ale także przy jednym, tak dającym popalić, że całymi nocami nie śpimy. Ale może mamy do tego jakieś predyspozycje – że gdy pojawia się kolejne dziecko, organizm przestawia się i od razu wstajemy. Nauczyliśmy się z tym radzić – mówią małżonkowie. I chwalą system. Ona jest ponoć „sówką”, więc siedzi do północy. On zaś to „skowronek”, więc jego dyżur przypada na godziny o wschodzie słońca. Pan Jarosław śmieje się, że żona musi wstać nawet kilka razy w środku nocy i wtedy, chce czy nie, on też co chwila się budzi. I wstaje rano nie mniej zmęczony niż żona. – Jednak powiem tak: te dzieci potrafią nam oddać tyle miłości, uśmiechu, że to nie do wyobrażenia. Gdy się je nakarmi, leżą takie szczęśliwe i rozmarzone... I nam to przynosi szczęście. Trudno jest więc wyjść na kolację, do kina, wyjechać. Te dzieci też coś wnoszą do naszej rodziny. Dziecko to dar dany wszystkim, nie tylko rodzicom – mówi pani Małgorzata.

Może ktoś się znajdzie?

Pogotowie rodzinne to tzw. instytucja krótkoterminowa. Dzieci przebywają tam maksymalnie do czterech miesięcy. Ich sytuacja prawna jest jak najszybciej regulowana, by mogły zostać adoptowane. Gdy z jakiegoś powodu procedura się przedłuża, następuje relokacja do instytucji długoterminowych, tzn. domów dziecka. Są jednak wyjątki. – Teraz mamy dziewczynkę, dla której szukamy rodziców. Takich, którzy mają kwalifikację do adopcji i obdarzą dziecko miłością. Dokumenty naszej podopiecznej okrążyły już wszystkie ośrodki w Polsce. Została zakwalifikowana do adopcji do Szwecji. Wolelibyśmy jednak, żeby pozostała w Polsce. Może jeszcze ktoś się znajdzie? Dziewczynka ma uregulowaną sytuację prawną. Przyjechała do nas jako roczne dziecko, teraz ma 2 latka. Była zaniedbana, ale nadrobiła już bardzo dużo. Ona czeka na rodzinę, która ją pokocha – mówią opiekunowie. Zdarzają się adopcje zagraniczne. Dobrze układa się współpraca z ośrodkiem w Szwecji. Wszystko koordynuje ośrodek w Warszawie. Jednak rodziny zagraniczne bierze się pod uwagę dopiero wtedy, gdy żadna rodzina z Polski nie zgłosi chęci adopcji. Tak się zdarza w trudnych przypadkach medycznych. W pogotowiu przy ul. Wojska Polskiego były już dzieci z chorobami zagrażającymi życiu, np. z chorymi nerkami, niedosłyszące. Co do nerek to wiadomo – trzeba dializować. W Polsce jest to męka, w Szwecji – żaden problem. – Ja wierzę, że opiekowanie się takimi dziećmi i pokochanie ich jest heroizmem – mówi Jarosław. – Kiedyś przyjechali ze Szwecji rodzice i adoptowali dziecko, którego nerki – według diagnoz – miały pracować góra 5 lat. To byli wspaniali ludzie, bardzo otwarci, utrzymujemy z nimi kontakt. Państwo zrobiło im na własny koszt stację dializ w domu. Założyli też urządzenie do odwapniania wody – dodaje.

Musieliśmy przyjechać

Pod dachem na Tarninowie zdarzyło się już wiele, wiele cudów. Każdym z nich jest dobra adopcja. Albo, jak mówią państwo Pązikowie, Boża adopcja. Bo od samego początku widzieli łaski płynące z nieba. – Czujemy, że uczestniczymy w czymś dobrym. Często obserwujemy, jak później rozwija się relacja między dziećmi i rodzicami, jak kwitnie miłość, jak przeobraża się w coś dobrego – mówi Małgorzata. Jak mówi, ostatnia adopcja przez szwedzkich rodziców była „niesamowita”. – Państwo byli w wieku ok. 45 lat. Od 20 lat starali się o własne dziecko. Bez skutku. Zgodzili się adoptować każde, nawet najbardziej chore. Przyjechali z tak wielką miłością w sercach, że płakali, trzymając je w ramionach. Ta miłość powróciła do nich zdwojona – ta pani zaszła w ciążę! Przyznała się nam dopiero po porodzie. Bała się o tym mówić, by myślała, że odbiorą im tego „naszego” chłopczyka. Do pogotowia w Legnicy w 2016 r. trafiły bliźnięta. – Długo czekaliśmy na bliźniaki – śmieją się państwo Pązikowie. To była trudna sytuacja. Dziewczynki były bardzo, bardzo małe. Ważyły tyle co paczka cukru. Gdy ich stan się polepszył, okazało się, że jedna może mieć zespół Downa, a druga – wady wrodzone. Długo rozważano, czy może je rozdzielić – do dwóch różnych rodzin. – Ja jednak upierałam się, że one muszą iść razem. Będę je trzymać w jednym łóżku, by siebie wzajemnie czuły. I tak było – trzymały się razem. Byłam pewna, że znajdzie się kochająca rodzina – mówi pani Małgorzata. Dokumenty poleżały trochę w ośrodku we Wrocławiu. Nikt się nie zgłosił. Przeszły przez całą Polskę. Nikt się nie znalazł. Zadzwoniła w końcu znajoma już dyrektorka z Krakowa i poprosiła o uczciwe opisanie sytuacji. – Powiedziałam, że sytuacja jest, jaka jest, ale że według mnie dziewczynki rozwijają się bardzo dobrze, robią postępy... Dyrektorka miała telefon ustawiony na głośnomówiący. Ktoś z nią był. Powiedziałam, że kiedy kandydaci na rodziców przyjadą, to na pewno nie pożałują. I faktycznie, później ci ludzie mi powiedzieli: „Kiedy to usłyszeliśmy, poczuliśmy, że musimy pojechać chociażby po to, by zobaczyć te dzieci” – mówi pani Pązik. – Po tej rozmowie kandydaci wrócili do domu. Włączyli komputer. Pierwszą informacją, na jaką trafili w internecie, była ta o cudzie eucharystycznym w Legnicy. Pomyśleli, że może źle zapamiętali, skąd były dziewczynki. Wrócili do ośrodka adopcyjnego i okazało się, że to jednak była Legnica. Przyjechali do nas, zobaczyli dziewczynki, odwiedzili kościół pw. św. Jacka, gdzie miał miejsce cud i... zabrali dzieci ze sobą. Okazało się, że z czasem lekarze wykluczyli u jednej z dziewczynek zespół Downa. Rozwija się nawet lepiej niż jej siostra. Dzisiaj przyjeżdżają do „cioci i wujka z Legnicy”, a ona śpiewa „Łąki umajone...”.

Jak bańka mydlana

Proces adopcji obejmuje też spotkanie kandydatów z opiekunami. – Rozmawiamy o miłości i niepewności, które im towarzyszą. Mówię im, że kiedy przywożę dzieciątko ze szpitala, to choć pierwszego dnia jeszcze jakoś czuję, że urodziła je inna kobieta, gdy je wykąpię, utulę, nakarmię, to wszystkie bariery pryskają jak bańka mydlana. Rodzice później potwierdzają, że też tak doświadczają miłości. Jeżeli ktoś chce pokochać, to pokocha – mówią Małgorzata i Jarosław Pązikowie.

TAGI: