Z pamiętnika pani Alfredy

Agata Puścikowska

publikacja 25.02.2018 04:45

– Przebaczyć trzeba. Ale nie wolno zapomnieć, wymazać z pamięci. To, co działo się tam, na Wołyniu, śni mi się po nocach do dziś – mówi pani Alfreda. Ma 93 lata. Ocalała cudem…

Zeszyt ze wspomnieniami nie jest zapisany do końca. Są jeszcze wolne kartki, które czasem pani Alfreda uzupełnia. Agata Puścikowska /Foto Gość Zeszyt ze wspomnieniami nie jest zapisany do końca. Są jeszcze wolne kartki, które czasem pani Alfreda uzupełnia.

Alfreda Kołodzińska mieszka pod Białymstokiem, w niewielkiej Hermanówce. Trafiła tutaj po wojnie, gdy wracała z robót przymusowych z Niemiec. Przybywała ze świeżo poślubionym mężem.

– Poznaliśmy się tam, w Niemczech, na robotach. Wcale nie zanosiło się na ślub, ale najwyraźniej był nam pisany: on był tam w niewoli, zadarł z kimś. Chcieli go zabić. Jakimś cudem udało mi się go wybronić, uratować. Młoda byłam i chyba nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Uratowała go sprytem i młodzieńczą odwagą, a on stwierdził, że musi się z nią ożenić.

– Pobraliśmy się jeszcze tam, bo powiedziałam, że do jego domu chcę przyjechać już jako żona. Od razu po wojnie pojechaliśmy do Polski, w jego strony rodzinne, na Podlasie. Przecież w moje strony nie można było już wrócić.

A Podlasie piękne, przyroda zachwyca. Pani Alfreda cicho wzdycha. – Podlasie, owszem, ładne. Ale nie ma dnia, nie ma czasem i chwili, bym o swoim Wołyniu nie myślała. To było najpiękniejsze miejsce na ziemi, kolorowe, bogate. Pamiętam widoki i zapachy, całe krajobrazy, swoją wioskę. I ludzie byli tam dobrzy. Ojciec mój, rodzeństwo, macocha… Pracowaliśmy, uczyliśmy się. Dobrze nam się wiodło. Aż do wojny. Nie wiem dlaczego, nie wiem, jak człowiek może drugiemu człowiekowi zgotować tak straszliwy los…

Pani Alfreda mówi cicho, ale z rozmysłem dobierając słowa. Wszystko, co mówi, z serca wychodzi, a w głowie przemyślane było wiele, wiele razy. – Przecież my tam wszyscy razem żyliśmy. I Polacy, i Ukraińcy. Jak sąsiedzi. Kłótni nie było. Jak to po sąsiedzku…

Dramat wykaligrafowany

Najpierw o rzezi wołyńskiej mówić nie było można. Gdy ktoś coś opowiadał, na początku lat 50., szybko żegnał się z wolnością. – Nikt na białe niedźwiedzie nie chciał jechać, to i milczeliśmy. Ja, moje siostry i ich mężowie nie opowiadaliśmy tego wszystkiego obcym. Tylko między sobą, w zaufaniu wspominaliśmy. Bywało przecież, że ktoś „od nas” opowiadał sąsiadom, czy nawet rodzinie, i… znikał.

Kiedyś pani Alfreda pojechała do siostry w odwiedziny. – Wspominaliśmy, rozmawialiśmy. A mąż siostry opowiadał i opowiadał, i opowiadał… I jakby przestać nie mógł. Mówił o straszliwych zbrodniach, na młodych kobietach, na dzieciach. Mówił o tym, co widział, jakby wszystko chciał z siebie wyrzucić. Bardzo też płakał, jakby chciał wypłakać z siebie wszystko. A ja słuchałam…

Potem, również z tego słuchania, powstał pamiętnik opisujący czasy wojny, trud robót przymusowych, ale i losy rodziny na Wołyniu. Również o pięknym dzieciństwie jest tam wiele stron.

Miała 15 lat, gdy wybuchła wojna. Przedwojenne czasy wspomina jako sielskie, anielskie. – Mieszkaliśmy w wiosce niedaleko Kowla. Niczego nam, dzieciom, nie brakowało. Ziemia była żyzna, ojciec pracowity. Miałam dobre dzieciństwo. U nas ludzie pilnowali, żeby dzieci do szkoły chodziły, uczyły się. Ja uwielbiałam książki, szczególnie historyczne. Zresztą czytam wciąż, do dziś, choć mam już 93 lata i oczy już nie te same…

O wołyńskim życiu, wojennej tułaczce i wołyńskim dramacie bliskich musiała sama napisać. Czuła, że powinna ocalić od zapomnienia i dobre historie, i trudne. Tak, jak potrafiła. Kiedyś po prostu wzięła zeszyt, ot, taki szkolny, od wnuków. Wzięła też długopis i pismem równiutkim, eleganckim wręcz, kaligrafowała: historie o mordowaniu dzieci i gwałceniu kobiet, paleniu domostw i tułaczce. Ale kaligrafowała też piękne opisy kraju lat dziecinnych, przyrody, miejsc. Piękna minionego, które już nie wróci. – Pisałam, pisałam. Pewnie gdybym to spisała od razu po wojnie, byłoby pełniejsze. To nie trwało raz-dwa, bo wiadomo, jakie jest życie na wsi: dużo pracy, dużo spraw codziennych. Ale pisałam do skutku. Jak coś sobie przypomniałam, to dopisywałam jeszcze i jeszcze.

Pierwszy pamiętnik, w starym zeszycie, już się niszczył, zacierał. Jeden z wnuków poprosił panią Alfredę, żeby mu go dała. Na pamiątkę rodzinną. – Pomyślałam, że dam. Dlaczego mam nie dać. Ale najpierw wszystko przepisałam do nowego zeszytu. Ten tutaj to właśnie nowy zeszyt i stare historie.

Gruby brulion nie jest zapisany do końca. Są jeszcze wolne kartki, które czasem pani Alfreda uzupełnia, gdy coś jej się przypomni albo… przyśni. Pamięć wraca w snach. 93-latka pisze też wiersze. – Te moje poezje, sławiące mój piękny Wołyń, po prostu wychodziły z serca, spod palców. Żeby ktoś kiedyś przeczytał i wiedział. Żeby ludzie pamiętali, gdy nas, świadków, zabraknie. Tylko czy ktoś nas, starych, chce jeszcze słuchać?

Roboty przymusowe

Niedługo po wybuchu wojny pani Alfreda musiała jechać na roboty przymusowe do Niemiec. – Siostry były małe, ojciec pracował, żeby rodzinę wyżywić. Czasy były już niepewne i ciężkie. Musiałam jechać, to pojechałam… Miałam, o ile dobrze pamiętam, szesnaście lat.

Pani Alfreda wspomina, że na robotach wszyscy byli pokrzywdzeni: i robotnice z Polski, Rosji, Ukrainy, i te Niemki, które ich pilnowały.

– Jak one tego Hitlera nienawidziły! Strasznie na niego klęły. I też biedne były, bo ich mężowie na frontach, synowie na frontach, a one w strachu czekały. Co rusz któraś w czerni przychodziła, zapłakana. Tamte kobiety to też były ofiary wojny. Zresztą bywało, że pomagały nam, młodym. Mówiły: „Może i tam, daleko, ktoś się nad moim dzieckiem ulituje”…

Alfreda pamięta też prace, którą one, robotnice, musiały wykonywać. Najpierw było pakowanie prochu do niewielkich worków. – Odbywało się to w jakiejś starej kopalni czy składzie soli. Wszędzie walały się resztki soli. Więc my, robotnice, wkładałyśmy proch do worków i korzystając z nieuwagi pilnującej Niemki, dosypywałyśmy tej soli. Taki nasz sabotaż – pani Alfreda cicho się śmieje. – Ponoć taki proch już do niczego, bezużyteczny.

Nie bała się, że ktoś zobaczy, ktoś wyda? – Nie, tam naprawdę byłyśmy solidarne. Wiedziałyśmy, że nikt nie wyda. Zresztą robiłyśmy to dyskretnie, ot, schylić się po garść soli, wsypać, jakby się proch wsypywało. Nikt nie widział.

A może nie chciał widzieć?

Ratunki

Może ten wcale nie radosny wyjazd na przymusowe roboty z perspektywy czasu okazał się dla pani Alfredy ratunkiem? – Gdy byłam już na robotach, listy dochodziły do domu. Jakiś czas przynajmniej. I oni pisali. Na Wołyniu robiło się coraz groźniej. Bałam się o nich. Z drugiej strony miałam nadzieję, że przecież wszystkich tam znamy, że nie może się stać nic strasznego…

Jednak mijały miesiące i przychodziły coraz gorsze wieści. Pojedyncze napaści na Polaków, mordy i rozboje. – Zaczęłam się panicznie bać o rodzinę. Ale byłam bezsilna. Mogłam się jedynie za nich modlić.

To, co działo się później, pani Alfreda zna jedynie z opowieści.

Do ojca przyszedł dobry znajomy, Ukrainiec. Ostrzegł, by uciekali jak najszybciej i najdalej. – To był nasz przyjaciel, dobry człowiek. Ojciec najpierw pewnie wierzyć nie chciał, ale posłuchał. Wziął rodzinę, to, co się dało, zapakował na wóz, i wywiózł w bezpieczniejsze miejsce. Do skupiska Polaków, którzy organizowali obronę.

Gdy uciekali, wzięli ze sobą dobrą, dojną krowę. Ta jednak się spłoszyła i uciekła. Wróciła do domu. – I ten nasz przyjaciel, Ukrainiec, zabrał ją do siebie. Pilnował i doglądał, bo liczył, że… wrócimy i przynajmniej krowę będziemy mieć swoją. Nie wróciliśmy.

To, co wydarzyło się potem, pani Alfreda określa jako piekło. – Gdy żołnierze się biją, mężczyźni silni, to jeszcze. Ale palić dzieci? Mordować niewinnych? Dlaczego? Dlaczego tak…

Najbliższa rodzina pani Alfredy ocalała. Dostali się w głąb Rosji, a po wojnie przyjechali do Polski. Poginęli jednak (zabici w okrutny sposób) dalsi krewni. – We mnie to cały czas jest. Ten ból i strach. I pewnie zawsze już ze mną będzie. Ale postanowiłam opowiedzieć swoją historię. Żeby młodzi wiedzieli. I żeby pomyśleli, do czego prowadzi nienawiść.

Wdzięczność i wybaczenie

Pod koniec lat 90. pani Alfreda pojechała na Wołyń. – To był dla mnie dramatyczny widok. Z pięknych wiosek, prześlicznych domów nie zostało nic. Przecież spalili wtedy wszystko. I nic nie odbudowali… Na dawnych polach uprawnych – dzikie chaszcze i las. Jakby nie ta sama ziemia. Popatrzyłam, popłakałam i wróciłam z ciężkim sercem.

Pani Alfreda znalazła też dom Ukraińca, który uratował jej rodzinę. Chciała podziękować. – Ten pan już nie żył. Żył jego syn. Dziękowałam mu za ojca…

Pytana, czy wybaczyła tym wszystkim, którzy mordowali, pani Alfreda chwilę milczy. – Tak – odpowiada z namysłem. – Wybaczyć trzeba. Jesteśmy chrześcijanami. Ja wybaczyłam. Ale pamiętam i nie zapomnę, przez pamięć ofiar i pamięć naszej historii. Wybaczyć trzeba. Zapomnieć nigdy nie wolno.