Żebrałam pod krzyżem

publikacja 23.03.2018 04:45

Z Beatą Grzyb o wytrwałości w proszeniu, byciu wybraną i o dwojgu dzieciach rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Beata Grzyb jest przewodniczką po sanktuarium o. Pio w San Giovanni Rotondo. Roman Koszowski /Foto Gość Beata Grzyb jest przewodniczką po sanktuarium o. Pio w San Giovanni Rotondo.

Barbara Gruszka-Zych: Przez większość życia o. Pio ogromnie cierpiał. Wszyscy uciekają od cierpienia, a on za nie dziękował.

Beata Grzyb: I dlatego zostawił nam przesłanie krzyża. Dziś mówi nam to samo co za życia, że cierpienie nie jest dla wszystkich. Pan Bóg wybiera tych, którym może je dać. A zatem cierpiący powinni czuć się wybrani. Ojciec Pio uważał, że to największa łaska, jaka nas może spotkać na ziemi, więc trzeba za nią dziękować.

Czy to niedobrze, że prosimy, aby odjęto nam cierpienie?

Bardzo często cierpienie jest pomocne dla naszego zbawienia, a przecież najważniejsze w życiu jest zbawienie. Czytałam kiedyś o jednym z braci, który pomagał o. Pio w sortowaniu listów, przychodzących do niego w tysiącach z całego świata. Ludzie prosili w nich, żeby wstawił się za nimi u Boga. Przyszły święty niektóre wyrzucał do kosza, wcale ich nie czytając. Towarzyszący mu kapucyn zaczął się zastanawiać, dlaczego wybiera te, a nie inne. W końcu o to zapytał. Usłyszał, że zawarte w nich prośby nie wymagają interwencji u Pana Boga, bo jeśliby miały się spełnić, to zanoszący je poszedłby w ciemność.

Jakie to mogły być prośby?

Ktoś mógł prosić o dobra materialne, ktoś inny o karierę czy powodzenie w jakiejś sprawie, przekonany, że wtedy będzie szczęśliwy. Ktoś może błagał Boga przez wstawiennictwo o. Pio: „Ściągnij mnie z krzyża, bo wiszę na nim tyle lat”. Temu o. Pio pewnie chciał powiedzieć: „A gdzie ty, biedaczyno, pójdziesz, jak Bóg zabierze ci krzyż?”. Może wtedy ten człowiek znalazłby się nad przepaścią? „Owoce cierpienia zawsze są dobre, jeśli jest ono przeżywane z Bogiem” – nauczał o. Pio. Każdy, kto niósł w życiu krzyż, pewnie podpisze się pod tymi słowami.

Pani by się podpisała?

Tak, na pewno. Dla mnie takim krzyżem było oczekiwanie na dar macierzyństwa. Po półtora roku starań lekarze stwierdzili definitywnie, że mało prawdopodobne, abyśmy zostali rodzicami. Przeżyłam szok, kiedy pewien specjalista, do którego pojechaliśmy na północ Włoch, widząc, skąd jesteśmy, powiedział: „W waszym przypadku nawet cud ojca Pio nie pomoże!”. Mimo to nie zrezygnowałam z modlitw do mojego świętego. To była długa droga czekania, męczarni, badań, którą zna wiele małżeństw. Wiele przeszłam, ale i wiele otrzymałam. W końcu poczuliśmy się z mężem, jakby Pan Bóg nas opuścił. Zadawaliśmy sobie pytania: „Dlaczego dotyka to właśnie nas? Dlaczego innym małżeństwom dane jest cieszyć się darem rodzicielstwa, a my musimy się tak strasznie męczyć? Dlaczego przeżywamy taką rozpacz i bezradność?”. Dzisiaj wiem, że owoce tego krzyża były dla mnie dobre.

Jakie one były?

Przekonałam się, że cierpienie może mieć wartość i że życie w trudach daje siłę. Odkryłam, że można wtedy stać się dla innych przykładem człowieka, który przebrnął przez kalwarię.

Wyprosiła Pani Wasze dzieci za wstawiennictwem o. Pio...

Jeszcze podczas uczestnictwa we Mszy św. kanonizacyjnej o. Pio czuliśmy się z mężem smutni i niewysłuchani. Cztery dni później, w czwartek 20 czerwca 2002 r., dowiedziałam się, że oczekujemy dziecka. Najpierw urodził się Franciszek, potem Pan Bóg obdarzył nas Klarą. Dziś Franciszek ma już 15 lat, a Klara 12,5 roku. Zdarza się, że opowiadam o tym wstawiennictwie o. Pio w naszym życiu małżeństwom, które przyjeżdżają do San Giovanni Rotondo z podobnym problemem. Pocieszam ich, żeby nie myśleli, że zostali sami i nie warto już prosić. Czasami orientuję się, że małżonkowie nie widzą treści swojego krzyża. Bo każdy krzyż ma swoją treść.

Jaka była treść Pani krzyża?

Nie rozpoznałam jej od razu. Przez pewien czas żyłam bez żadnej treści, bo prawdę o niej zasłaniał mi mój egoizm. Byłam rozczarowana, że plany na życie nie układają się po mojej myśli. Każdy z nas uważa, że najlepiej będzie, kiedy jego planiki się spełnią. Układamy je według własnych wyobrażeń, nie zastanawiając się, jaka jest wola Boża. A ona często bywa inna.

Jakie Pani miała plany?

25 lat temu zamieszkałam we Włoszech, w San Giovanni Rotondo, bo stąd pochodzi mój mąż Giuseppe. Po ślubie, jak każde małżeństwo, marzyliśmy o dzieciach. Marzenia jednak się nie spełniały.

Na szczęście mieszka Pani w wyjątkowym miejscu, u boku o. Pio.

Poznałam go dopiero przez moją drogę krzyżową. Czytałam o nim jeszcze w Polsce, ale dopiero tu, po lekturze książki „Cuda ojca Pio”, poszłam do krypty przed jego grób modlić się o cud. Wtedy jeszcze nie pracowałam w sanktuarium, ale rozpaczliwie poszukiwałam zatrudnienia.

Jak o. Pio dał znać, że działa w Pani życiu?

Co jakiś czas przychodził do mnie we śnie. Zaczęłam się zastanawiać, co chce mi przez to powiedzieć. Raz usłyszałam od niego: „Ty, moja droga, to musisz jeszcze dobrze pocierpieć”. Spoglądał na mnie poważnym wzrokiem.

Gdybym usłyszała takie słowa, pewnie obudziłabym się zlana zimnym potem.

Przebudziłam się wtedy wystraszona i niepewna, bo nie usłyszałam tego, co chciałam. Ale pamiętam, że te słowa dały mi dużą nadzieję. Gdzieś w głębi serca czułam jego opiekę. Poczułam, że moje modlitwy są słyszane i że jeśli faktycznie muszę cierpieć, to po to, żeby coś zrozumieć. Uznałam, że jest mi potrzebne oczyszczenie. Może wtedy pojęłam treść naszego krzyża. Zaczęłam zastanawiać się nad sobą – jakim jestem człowiekiem, co sobą reprezentuję, ile mam w sobie pokory. Myślałam o tym, jak mnie widzi Pan Bóg.

Jest tyle strasznych grzechów, a Pani na pierwszym miejscu stawia pychę.

Bo ona jest najgorsza. Ojciec Pio często wytykał grzesznikom pychę. Dlaczego ktoś nie spowiada się latami? Bo jest pyszny, wydaje mu się, że jest samowystarczalny, i nie chce wołać o pomoc do Boga. Już sam sakrament spowiedzi to ogromny akt pokory.

Różnie się nam te spowiedzi udają. Czasem lepiej, czasem gorzej. Nie każdy trafia na o. Pio...

Najważniejsze, żeby się odbić od dna. Jeżeli jest w nas prawdziwa wola, by się zbliżyć do Boga, to nie musimy się martwić, na jakiego spowiednika trafimy.

Czy po tym wyrazistym śnie stało się dla Pani jasne, że musi Pani odkryć prawdę o sobie?

To wszystko nie działo się z dnia na dzień, ale w ciągu jakiegoś czasu. Zmieniałam się pod wpływem modlitwy i wielu wyrzeczeń, jakie sobie dobrowolnie narzucałam. Wybierałam na post określone dni i wtedy żyłam o chlebie i wodzie. Odkrywałam moc modlitwy serca, pełnego zawierzenia, że w tej trudnej próbie nie jestem sama. Wspólne trwanie z mężem na modlitwie sprawiło, że dane mi było poznać, jaką łaskę wytrwałości otrzymaliśmy, podczas gdy inne małżeństwa z podobnymi problemami buntowały się, nie mogąc przetrwać danej im próby. Poznając prawdę o sobie, dowiedziałam się, że stale trzeba się uczyć nieść swoje cierpienie z godnością. Pan Jezus powiedział: „Jeżeli chcesz mnie naśladować, to bierz swój krzyż”.

I nie powinno się żalić, narzekać?

Kiedy ktoś dźwiga krzyż i w prawdziwej modlitwie serca jest złączony z Panem Bogiem, to daje mu siłę. Jeśli na tej codziennej kalwarii życiowej jesteśmy w stanie prowadzić jakikolwiek dialog duchowy, to nie jest źle. Często zdarza mi się usłyszeć od ludzi, których cierpienia minęły, że tęsknią do czasu, kiedy nieśli krzyż. Wspominają, że czuli wtedy ogromną bliskość Pana Boga, której teraz są pozbawieni.

Chyba Pani nie tęskni za czasem, kiedy prosiła o dzieci?

Tamte lata zostawiły mi wielką naukę, do której staram się powracać. To prawda o bliskości Bożej miłości przy każdym cierpiącym i zrezygnowanym. Tkwiłam wtedy pod krzyżem na chórze starego kościółka, gdzie kiedyś siadywał o. Pio, i żebrałam o zlitowanie. Czy można tęsknić za takim czasem? Tak, ponieważ w tym byciu żebrakiem jest wielka wartość człowieka czującego bliskość Boga. Nigdy nie możemy zapominać o tym, jak kiedyś byliśmy żebrakami łask. Tylko wtedy ustrzeżemy się przed ponowną pokusą układania naszych marnych planów według własnych pomysłów. Musimy pamiętać o nauce krzyża, którą trzeba stale wprowadzać w życie. Inaczej może nas ponieść takim nurtem, że zatęsknimy za czasem, kiedy żebraliśmy o łaski, nie pojmując, że nędza, w której tkwimy, jest słodka. Teraz czasem jako przewodniczka daję pielgrzymom jakieś drobne wskazówki dotyczące życia. Nie jest łatwo mówić innym o krzyżu, którego niesienie samemu się zakończyło, podczas gdy oni jeszcze go niosą. Zdarza się, że wtedy słuchają tylko jednym uchem.

Opowiadając im o sobie, odwołuje się Pani do życia straszliwie umęczonego o. Pio.

Bardziej niż cierpienie fizyczne podziwiam ogromną pokorę świętego w jego znoszeniu. Kiedy patrzymy na mękę, której doświadczał, to można mu się pokłonić do ziemi. Za to, że to wszystko z pokorą przyjmował.

W San Giovanni Rotondo stale dzieją się cuda. Ale nie wszyscy modlący się tu zostają wysłuchani.

Może lepiej powiedzieć: nie zawsze zostają wysłuchani tak, jak by tego chcieli. Kiedyś do szpitala Dom Ulgi w Cierpieniu, założonego przez o. Pio, przyjechała z mamą trzydziestoparoletnia Żanetka z Polski. Nikt w kraju nie chciał podjąć się u niej operacji guza mózgu. Byłam jej tłumaczką i towarzyszyłam jej w szpitalu podczas badań. Niestety, po tygodniu neurolodzy stwierdzili, że też nie będą jej operować. Przekazali tę informację mnie, a ja musiałam to powiedzieć Żanetce. Nie mogłam powstrzymać łez, ale o dziwo chora przyjęła wiadomość ze spokojem. Ze spokojem żegnała się z o. Pio, kupowała z niezrozumiałą dla nas radością drobne pamiątki dla znajomych – figurkę o. Pio, różance. Na pożegnanie, kiedy podjechała busem pod biuro pielgrzyma razem z towarzyszącą jej rodziną, wybiegłam z obrazem o. Pio, życząc, by święty ją prowadził.

Wyzdrowiała?

Nie, ale dostała łaskę wewnętrznego pokoju. Po kilku miesiącach otrzymaliśmy od jej mamy wzruszający list opisujący, jak godnie i mężnie odeszła z tego świata. Kiedy czytaliśmy go w naszym biurze, wszyscy płakali. Bo pokój wewnętrzny i oczyszczenie to większy cud od wyzdrowienia.

TAGI: