To chyba było nasze pożegnanie

Agnieszka Otłowska

publikacja 27.03.2018 04:45

Chwilę przed tragiczną śmiercią Mariusza powiedzieli sobie „dziękuję” za dotychczasowe wspólne życie.

– Moim pragnieniem jest, aby Mariusz żył w naszych sercach, zwłaszcza w sercach dzieci – mówi Jola Mędoń. Agnieszka Otłowska /Foto Gość – Moim pragnieniem jest, aby Mariusz żył w naszych sercach, zwłaszcza w sercach dzieci – mówi Jola Mędoń.

Mariusz Mędoń z Modlina zginął prawie dwa lata temu. Był żołnierzem zawodowym. Na pielgrzymkę do Czerwińska, w intencji budującego się kościoła w swojej parafii, poszedł z żoną Jolą. To było ich podziękowanie za wspólne lata małżeństwa. Ta ostatnia droga staje się świadectwem jego żony i dzieci.

Chcieli dziękować...

Już na początku znajomości rozłąka była ich towarzyszem. Jola mieszkała w Katowicach, a Mariusz studiował w Jeleniej Górze. – Ta odległość nie była przeszkodą w naszej miłości, ale jeszcze mocniej nas scalała i przygotowywała. Była nam od samego początku do czegoś potrzebna – mówi Jola Mędoń. Zamieszkali w Modlinie. Na świat przyszły dzieci. Po trzecim synu Jola bardzo zachorowała. – Wtedy tak bardzo zaczęliśmy szukać Boga. Podczas mojej choroby często wołaliśmy razem: „Panie Boże, jeśli jesteś Bogiem bliskim, to nam pomóż!” – wspomina kobieta. Dowiedzieli się o wspólnocie Odnowy w Duchu Świętym. Zaczęli chodzić na spotkania. – Tam spotkaliśmy żywego i prawdziwego Boga. Dzięki wspólnocie zaczęliśmy wyjeżdżać w każde wakacje na rekolekcje małżeńskie – opowiada. Postanowili wyruszyć na pielgrzymkę do Czerwińska, która odbywała się w intencji budowy kościoła w Modlinie-Twierdzy. – Chcieliśmy między innymi podziękować za naszą kolejną rocznicę ślubu, którą przeżywalibyśmy 6 lipca, za dzieci, nową pracę Mariusza, nowe mieszkanie – wylicza Jola.

Powrót bez taty

Był 17 czerwca 2016 roku. Dzień urodzin Mariusza, a zarazem moment wyjścia pielgrzymki. Tego dnia Mariusz nie czuł się najlepiej. – Na chwilę przed wyjściem leżał na łóżku w sypialni i powtarzał mi, że musi chwilę odetchnąć, bo opuściły go siły fizyczne – wspomina wdowa. A jednak wyruszyli. – Najpiękniejszym momentem tej pielgrzymki była dla mnie chwila, kiedy objęliśmy się i wypowiedzieliśmy słowa: „dziękuję, że jesteś przy mnie”. Myślę, że to było nasze pożegnanie – wspomina Jola.

Szli razem na końcu grupy pielgrzymkowej. Mariusz ją zabezpieczał. – On chciał wszystkich chronić, zawsze był na służbie. Nie robił nic połowicznie, ale zawsze na sto procent – przyznaje kobieta. W trakcie drogi Jola postanowiła przejść nieco do środka grupy. W pewnym momencie wszyscy usłyszeli huk. – Ktoś krzyknął: „Stójcie! Ktoś z naszych został potrącony!”.

Stanęłam jak sparaliżowana. Nie miałam odwagi odwrócić się i spojrzeć do tyłu. Bałam się, że to może być mój mąż – wspomina Jola. To był Mariusz. – Podbiegłam do niego, lecz nie potrafiłam mu pomóc, mimo że z zawodu jestem pielęgniarką. Byłam bezsilna. Pamiętam, jak złapałam go za rękę i nieustannie powtarzałam: „Musisz dla nas żyć, słyszysz?!”. Najdłuższy moment to było oczekiwanie na karetkę, a najgorszy, gdy nie pozwolili mi z nim jechać. Wtedy dotarło do mnie, że już tamtej nocy rozpoczęła się moja droga krzyżowa – opowiada. W szpitalu dowiedziała się, że Mariusz nie żyje. Wołała do Boga: „Dlaczego?! Wiesz, że mamy trójkę dzieci, szliśmy za Tobą, więc czemu?!”.

– Najtrudniejszy był powrót do domu i powiedzenie tego dzieciom. Chciałam to zrobić sama, choć przyjaciele deklarowali pomoc. Najpierw przekazałam tę wiadomość najstarszemu synowi. Zaczął mnie pytać: „Teraz? Kiedy złapałem z nim najlepsze relacje?” – wspomina. Szymon powiedział o tym, co się wydarzyło, młodszym braciom. – Nie mogłam patrzeć na ich twarze. Najmłodszy syn Krzyś zaczął mnie pytać: „Czemu nie obroniłaś taty? Czemu nie złapałaś go za rękę?”. Wiedziałam, że to kolejny krzyż, z którym muszę się zmierzyć. Przyszło mi do głowy, aby wspólnie przyklęknąć do modlitwy. Poprosiłam ich wtedy, abyśmy przebaczyli kierowcy. Wiedziałam, że musimy to zrobić, bo inaczej będzie w nich narastać złość, której nic nie uleczy – wyznaje Jola.

Idę razem z Jezusem

Było jej trudno zaakceptować to, co się stało. Modliła się, chociaż przez gardło przechodziły jej tylko słowa: „Jezu, ufam Tobie” i „Matko Bolesna, bądź przy mnie”. – To były dwie modlitwy, których się złapałam. Tej soboty, gdy wszystko się wydarzyło, przyjechali do mnie rodzice, rodzeństwo. Postanowiliśmy pójść na wieczorną Mszę św. Pamiętam, że swoje pierwsze kroki skierowałam pod krzyż. Stanęłam pod nim, złapałam się go mocno i zaczęłam płakać, pytać Jezusa: „Czemu?” – mówi wzruszona Jola. Od tamtej chwili czuła, że to przytulenie było dla niej największym lekarstwem. Pomogło jej ruszyć do przodu. Jak przeżywa Wielki Post? – Dzisiaj lepiej rozumiem piątkowe Drogi Krzyżowe, bo wiem, że już nie idę sama, ale razem z Jezusem, który zabiera ode mnie ciężary i ból. Przez te 20 miesięcy od śmierci męża pokazał mi, że jest Bogiem wiernym i cały czas jest ze mną w mojej męce. Mogę śmiało powiedzieć, że u mnie Niedziela Zmartwychwstania już się zaczęła – mówi Jola.

TAGI: