Zielone światło

Joanna Juroszek

publikacja 07.04.2018 04:45

Pamiętam, że to był bardzo słoneczny dzień. Pamiętam przygotowanie koszyczka i jazdę rowerem do dziadka na cmentarz. To były jego urodziny. Pamiętam też światło w kościele od zapalonych świec. Tylko tyle i nic więcej. 1999 rok. 3 kwietnia. Wielka Sobota.

– W Niedzielę Zmartwychwstania czuję nadzieję, pełnię, promienie słońca – mówi Ania. Mirosław Rzepka /Foto Gość – W Niedzielę Zmartwychwstania czuję nadzieję, pełnię, promienie słońca – mówi Ania.

Wypadek znam tylko z opowiadań mojej mamy. Niecały miesiąc spędziłam w śpiączce. Obudziłam się i czułam ogromny ból. Dla mnie było to coś normalnego – jest ból i tak musi już być – mówi Ania z Imielina.

Wybuch jak na wojnie

Jej życie diametralnie zmieniło się 19 lat temu. W nią, jej ojca i brata, wracających z liturgii wielkosobotniej, na oczach mamy wjechał samochód prowadzony przez pijanego kierowcę. Tata Ani zmarł po miesiącu w szpitalu, Ania porusza się na wózku, brat jest w pełni zdrowy. – Szliśmy po chodniku: mama pod rękę z tatą, a ja z bratem Stasiem przed nimi. Ja miałam 17 lat, Staś – 9. Samochód uderzył w tatę, wyrwał go mamie spod ręki i wyrzucił w powietrze. Stasia wrzucił w bramę, na szczęście była otwarta, boby się na niej zabił, a mnie wziął na maskę, przewiózł jakieś 100 m i wrzucił do rowu. Mamie nic się nie stało. Ona pamięta tylko ogromny wybuch. Do dziś wspomina, że myślała, że to jakaś wojna idzie – opowiada spokojnym głosem.

– Wielka Sobota zawsze będzie się nam kojarzyć z wypadkiem. Niezależnie, czy przypadnie 3 kwietnia, czy w marcu. Ale nie mamy bólu ani pretensji do Pana Boga. Nie wiem, skąd przyszedł ten spokój. To chyba Pan Bóg tak zadziałał. Oczywiście, są pytania: dlaczego ja, dlaczego tak się stało, ale nie mam w sobie nienawiści ani buntu. Cierpienie jednoczy rodzinę. Ogromnie. Olbrzymim świadectwem jest dla mnie mama. Przeszliśmy przez to wszystko bez ani jednej konsultacji z psychologiem. Proponowali mi, ale powiedziałam: „Absolutnie, moim psychologiem jest rodzina i Pan Bóg” – dodaje.

Ta rodzina ciągle się powiększa. Ania jest szczęśliwą pięciokrotną ciocią, od czasu do czasu przyjmującą na noc całą piątkę. Na ścianie w ich rodzinnym domu wisi nawet sympatyczny regulamin noclegu napisany przez dzieci jej braci. – Ostatnio na modlitwie uwielbienia bardzo lubię modlić się Litanią do Pięciu Ran Pana Jezusa. I jak wypowiadam słowa: „Jezu, uwielbiam Cię w Twoich przenajświętszych ranach”, to staram się nie skupiać na swoim bólu, ale na tym, co przeszedł Pan Jezus. Wcześniej nigdy tego nie analizowałam. A przecież Jezus był człowiekiem, którego na ziemi bolało. Tak jak nas. Kiedy modlę się tą litanią, na myśl przychodzą mi wszystkie moje operacje. Tych najgorszych było pięć. Wiem, że przeszłam je tylko dzięki Jezusowi – mówi Ania.

– „Cierpienie nie uszlachetnia” – napisał ks. Tischner. Cierpienie niszczy. Tischner powiedział, że uszlachetnia miłość. I rzeczywiście tak jest. Jeśli w cierpieniu trzymasz się Boga, to ono cię nie zniszczy. Kiedy nie ma Boga, cierpienie fizyczne cię zmiażdży. A Zmartwychwstanie? – Po ludzku to coś niewytłumaczalnego. Ale w Niedzielę Zmartwychwstania czuję nadzieję, pełnię, promienie słońca i to, że coś nowego może się wydarzyć – odpowiada.

W niebie na beatyfikacji

W kwietniu 1999 r. jej brat Staszek wyszedł ze szpitala po 3 tygodniach. Miał zewnętrzne otarcia, obicia i wstrząs mózgu. Ojciec rodziny, Józef, miał obrażenia wewnętrzne oraz otwarte złamanie nogi. Przeszedł dwie operacje, po drugiej z nich zmarł. Nie był w śpiączce, jednak nie do końca zdawał sobie sprawę ze skali wypadku, jaki dotknął jego rodzinę. – Miał bardzo duże nabożeństwo do Anioła Stróża – wspomina jego żona Helena. – Od razu po wypadku modlił się do niego. – Mój tata dał wielkie świadectwo swoim życiem – ocenia Ania. – W szpitalu podszedł do niego lekarz, który schodził z dyżuru. Był w „cywilnym” ubraniu, a w rękach trzymał kluczyki z auta. Tata, widząc te kluczyki, stwierdził, że to ten człowiek. Wyciągnął do niego rękę i powiedział, że mu wybacza – opowiada. – Ja też wybaczyłam.

– Miesiąc przebywałam na OIOM-ie, potem przewieźli mnie na ortopedię piętro wyżej i tam byłam kolejny miesiąc. Potem przewieziono mnie na rehabilitację do Rept w Tarnowskich Górach. Co było dla mnie wielkim szokiem? Kiedy jechałam na leżąco karetką, pamiętam, że w oknie widziałam światło, które bardzo mnie raziło. Widziałam też zielone łąki. Był już przecież maj. Kiedy wychodziłam z domu w kwietniu, na dworze było jeszcze szaro. Tę zieleń pamiętam do dziś – opowiada po latach.

– W Reptach zaczęła się rehabilitacja po wypadku. Pionizacja. Pamiętam, że pierwszy raz na łóżku posadzili mnie jeszcze w szpitalu w Sosnowcu. Miałam założony specjalny gorset. Rehabilitant posadził mnie na łóżku, pamiętam ból w głowie, zawroty. A jak się odwróciłam, to zobaczyłam przypięty do ściany obrazek o. Pio. Zaczepiła go tam moja mama – wspomina, dodając, że wstawiennictwu tego świętego zawdzięcza swoje życie.

– Moja mama już na OIOM-ie poprosiła siostry, żeby pod plecy do łóżka dały mi obrazek o. Pio – mówi dalej. – Lekarz po wypadku powiedział mamie, że będę ruszać tylko rękami, że będzie cewnik, pampers. Mam złamane 4 kręgi kręgosłupa, uszkodzony rdzeń kręgowy. Mama łącznie z całą rodziną non stop modliła się koronką do o. Pio. Naprawdę to było ogromne pogotowie modlitewne. Do dziś Ania i jej bliscy modlą się za wstawiennictwem św. o. Pio. Odwiedzili go nawet w San Giovanni Rotondo. Często też w czasie wizyt u różnych lekarzy słyszy: „To, jak pani dziś funkcjonuje, jest cudem”.

Jej tata Józef zmarł niecały miesiąc po wypadku, wieczorem 1 maja. „Dej mi dwa złote na telewizor, bo w niedziela rano byda chcioł patrzeć na transmisja z beatyfikacji” – powiedział przed śmiercią swojej żonie Helenie. – No i już ta beatyfikacja obejrzoł w niebie… – dodaje spokojnie jego małżonka.

W Rzymie na beatyfikacji o. Pio była pewna salezjanka, znajoma rodziny. Ani przywiozła wtedy medalik z wizerunkiem dopiero co błogosławionego stygmatyka. – Popatrz, jaki jest już zniszczony, wisi na mojej szyi od tego 1999 r. – pokazuje.

Rower taty

– W szpitalu wiadomość o śmierci taty wyparłam ze swojej świadomości. Podobnie było też w Reptach. Jego śmierć dotarła do mnie dopiero, kiedy końcem lipca wróciłam do domu. Wjechaliśmy na podwórko. O garaż stał oparty zielony rower taty. Tata pracował na kolei w Katowicach, gdzie dojeżdżał pociągiem, a w Imielinie na dworzec – rowerem. I wtedy popłynęły moje pierwsze łzy za tatą – mówi Ania. Co czekało na nią w domu? Kochający ją mama, trzech braci i… uciążliwa codzienna rehabilitacja.

– Na mojego rehabilitanta nie mogłam już patrzeć, był u mnie codziennie, nawet w niedzielę, wracając z kościoła, musiałam ćwiczyć. Ale Przemek nauczył mnie stać na nogach. Mówił: „Póki działa pamięć ruchowa mięśni, trzeba im przypomnieć, jak się stoi” – wspomina. Udało się, nogi w końcu zaskoczyły. Dziś, nie bez trudu, Ania może chodzić. Jednak na własnych nogach pokonuje tylko małe odcinki drogi. W reszcie pomaga jej wózek. Do dziś także ma rehabilitację.

– Teraz moim największym problemem jest drętwienie w nogach, które czuję 24 godziny na dobę. Nie czuję go jedynie, kiedy śpię. Jestem z życiem pogodzona, nie mam do Pana Boga pretensji o to, że siedzę na wózku. Tylko te „mrówki”, na to nic nie pomaga – mówi łamiącym się głosem, dodając, że największy ból jest rano, po nocnym bezruchu. – Żeby się ogarnąć, pierwsze, co robię, to zerkam na moją szafkę przy łóżku, obklejoną różnymi cytatami z Pisma Świętego i nie tylko… Ania po wypadku już we wrześniu wróciła do szkoły. Naukę rozpoczęła w Reptach, w szkole z internatem i rehabilitacją.

Skończyła też studia, ma prawo jazdy, pracuje. – W liceum przydzielono mi pokój z taką Asią z Częstochowy, która była już jakieś dwa lata po wypadku. Była dla mnie dużą mobilizacją. Asia była samodzielna, a do mnie musiały przychodzić pielęgniarki. Ubierały mnie rano, wieczorem kładły do łóżka. I mnie to zawsze wkurzało, bo wszyscy do nocy mogli sobie urzędować, a Ania z powodu „piguł” musiała wcześnie iść do łóżka. I to była wielka motywacja, żeby się ogarnąć… – śmieje się.

– Rok później byłam już całkowicie samodzielna. W maju ubiegłego roku Ania uczestniczyła w specjalnej pielgrzymce pociągiem z Katowic do Lourdes. To była jej trzecia wizyty u Maryi, Uzdrowienia Chorych. – Wchodząc do cudownego źródełka, tym razem nie skupiałam się na swoim bólu fizycznym, ale na wnętrzu. Fakt, prosiłam też Maryję: „Weź to moje drętwienie”, ale bardziej zależało mi na nawróceniu. I rzeczywiście bardzo dużo mi to dało – przyznaje.

Kiedy leżała na OIOM-ie, o tragedii jej rodziny dowiedział się ówczesny arcybiskup katowicki Damian Zimoń. „Rodzicom Anny, która uległa wypadkowi samochodowemu przesyłam tę książkę, aby w niej znaleźli światło i moc do przetrwania. Pomodlę się o zdrowie Waszej Córki” – napisał w ofiarowanej im książce pod tytułem „W Jego ranach jest nasze zbawienie”. Arcybiskup senior kontakt z Anią ma do dziś. „Ania, co ty robisz, jak masz doła?” – zapytał ją jakiś czas temu. – „Zamykam się w pokoju, żeby nie męczyć innych, i krzyczę Panu Bogu” – odpowiedziała. – „Jak będziesz miała niż, to zadzwoń do mnie, bo być może ja będę miał wtedy wyż – i się zrównamy” – stwierdził abp Damian.