Może usłyszę to echo?

Bogdan Gancarz

publikacja 04.04.2018 04:45

– Codziennie, a szczególnie w Wielkanoc, dziękuję Bogu, że w trudnych momentach, po stracie bliskich osób, stawiał na mojej drodze ludzi, którzy mnie wspierali. To symbol zwycięstwa życia nad śmiercią – mówi prof. Józefa Brygowa.

– Jestem przekonana, że to Matka Boża uratowała mi życie podczas rzezi. Przypomina mi o tym  m.in. ten mały ryngraf  z Jej wizerunkiem. Miał  go na piersi por. Kazimierz Schaller, brat mojej dobrodziejki, w chwili, gdy poległ w 1919 r. w walce z Ukraińcami – mówi prof. Brygowa. Bogdan Gancarz /foto gość – Jestem przekonana, że to Matka Boża uratowała mi życie podczas rzezi. Przypomina mi o tym m.in. ten mały ryngraf z Jej wizerunkiem. Miał go na piersi por. Kazimierz Schaller, brat mojej dobrodziejki, w chwili, gdy poległ w 1919 r. w walce z Ukraińcami – mówi prof. Brygowa.

Niedawno skończyła 80 lat. Jako kilkuletnie dziecko w 1944 r. cudem ocalała z rzezi Polaków na Podolu, a tym, co zawsze dawało jej ukojenie w tragicznych chwilach i uskrzydlało w radosnych, był śpiew.

Moje dzieciństwo to strach

Prof. Józefa Brygowa, wieloletnia nauczycielka, mieszka na krakowskich Klinach od 17 lat. Przyjechała tu po nagłej śmierci ukochanego syna Andrzeja, aktora Teatru im. Słowackiego, by być bliżej jego grobu i zająć się wraz z owdowiałą synową wychowaniem wnuczki. Od razu włączyła się też w działalność wspólnoty parafialnej św. Rafała Kalinowskiego. Spoglądając na tę siwowłosą panią o szlachetnych rysach i pogodnym spojrzeniu, trudno się domyślić, że przeżyła wiele tragicznych chwil.

– Codziennie, a szczególnie w Wielkanoc, dziękuję Bogu, że w trudnych momentach, po stracie bliskich osób, stawiał na mej drodze ludzi, którzy mnie wspierali. To symbol zwycięstwa życia nad śmiercią – mówi prof. Brygowa. – Moje dzieciństwo to paniczny strach, a młodość to ciągły smutek i żal z powodu osierocenia. Jednak starszy wiek – choć też niełaskawy, ze względu na doskwierającą czasem samotność – rozświetla obcowanie z bliskimi – dodaje.

Przez kilkadziesiąt lat nie była w stanie opowiadać o tym, co przeżyła w przedwiośniu 1944 roku. 6-letnia Józia mieszkała wówczas z rodzicami – Władysławem i Anielą Jamrozikami – oraz nieco starszym bratem Stasiem we wsi Palikrowy na Podolu, niedaleko słynnego klasztoru dominikanów w Podkamieniu. Najstarsza siostra Maria i brat Janek zostali wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec. W 1943 i 1944 r. do Palikrów zaczęły dochodzić wieści o mordach dokonywanych na Polakach przez nacjonalistów ukraińskich.

– Razem z bratem odczuwaliśmy niepokój, jaki panował w domu. Mężczyźni spotykali się i organizowali wartę. Pamiętam straszną wieść o zamordowaniu całej rodziny naszego dalszego sąsiada, Piotra – mówi prof. Brygowa.

Maryja została moją mamą

12 marca 1944 r. okolice Palikrów i Podkamienia zostały otoczone przez nacjonalistów ukraińskich. Kilkuset mieszkańców wsi zagnano na łąkę nad rzeką. Tam oddzielono Ukraińców od Polaków. Polacy, w tym rodzina Jamrozików, ustawieni w kilku rzędach, byli rozstrzeliwani z karabinów maszynowych. – Siedziałam na plecach mamy przewiązana chustą i wszystko widziałam – wspomina mieszkanka Klinów.

Rozstrzeliwanie trwało cały dzień. Mała Józia zapamiętała przede wszystkim jęki i płacz. – Wieczorem doszli do naszego szeregu. Rodzice milczeli. Huk wystrzałów słychać było coraz bliżej. Nie pamiętam, co się stało, ale gdy się ocknęłam, leżałam na ziemi, przykryta moją mamą. Obok leżał ojciec i strasznie jęczał. Zaczęłam się modlić „Pod Twoją obronę...” i „Aniele Boży...”. Zbliżył się jeden z bandytów i strzelił do ojca. Krew wypłynęła mu z ucha i już się nie odezwał – mówi cicho prof. Brygowa. – Nie rozumiałam, że mama nie żyje. Bardzo się bałam i wołałam: „Mamo, wstań!”, szarpiąc ją za rękę. A ona leżała niema na wznak z otwartymi ustami i rozłożonymi rękami – dodaje.

Napastnicy chodzili potem po miejscu kaźni, dobijając rannych. Jeden z nich chciał strzelić do udającej nieżywą Józi. – Prosiłam wtedy Matkę Bożą, by mnie ratowała i została moją mamą – opowiada pani Józefa. Drugi z mężczyzn odwiódł pierwszego od złego zamiaru, mówiąc, że szkoda naboju, bo „ta mała i tak nie żyje”. – Jestem pewna, że to Matka Boża mnie uratowała i prowadziła przez dalsze biedne życie – przekonuje prof. Brygowa.

W nocy strzały i jęki ucichły, widać było tylko łunę od palonych polskich domów. Słaniającą się Józię zobaczyła sąsiadka. Mimo że sama była ranna, zabrała ją wraz z braciszkiem Stasiem (on również wydostał się spod trupów) do pewnej Ukrainki, która ukryła ich wszystkich. Nie wydała ich, mimo że napastnicy dwukrotnie przeszukiwali obejście, a nawet ją postrzelili. Dzieci wróciły potem do zniszczonego domu i tu znów cudem ocalały – choć banderowcy przeszukiwali zabudowania – ukryte w rogu częściowo zalanej wodą piwnicy.

Po kilku dniach na ten teren wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. Błąkające się po okolicy sieroty zostały wywiezione na Wołyń. Tam Józia i jej brat zostali rozdzieleni. Później dziewczynkę odnalazła żona wujka i w 1945 r. przewiozła na tereny powojennej Polski. Trafiła do gospodyni, gdzie doskwierały jej głód i chłód. W końcu uciekła w obdartej sukience do sióstr szarytek w Moszczanach w Jarosławskiem. – Przełożona klasztoru s. Klementyna Dzieduszycka, ze znanego rodu hrabiowskiego, była wspaniałą kobietą o wielkiej klasie. Pragnęłam ją naśladować, jeśli idzie o maniery, zasady i mądrość życiową. Była dla mnie jak druga matka – zaznacza nauczycielka.

Nie daję rękojmi...

Po ukończeniu podstawówki Józia została zawieziona przez siostry do Przemyśla, gdzie uczyła się dalej w szkole odzieżowej. Zapisała się również do szkoły muzycznej, ucząc się gry na fortepianie i wiolonczeli. Tu na jej drodze znów stanęła osoba opatrznościowa – nauczycielka gry na fortepianie dr Maria Schaller. – Odegrała wielką rolę w moim życiu. Cały czas czuwała nade mną, wspierając w wyborach życiowych. Była osobą o szerokich horyzontach myślowych i kulturalnych, doktorem filologii polskiej. Opiekowała się mną i traktowała mnie jak córkę. Cały czas noszę krzyżyk, który dostałam od niej – mówi prof. Brygowa.

Starsza o 15 lat siostra Maria, wywieziona na roboty do Niemiec, gdzie zmarł także brat Janek, odnalazła Józię dopiero, gdy ta miała 21 lat. Wcześniej szukała śladu rodziców i dopiero od spotkanej przypadkowo koleżanki dowiedziała się, że nie żyją, a Józia jest w Przemyślu.

– Siostra wróciła z mężem z Niemiec i osiedliła się w Katowicach. Mieli sześcioro dzieci – wspomina J. Brygowa. – Którejś niedzieli poszłam do cukierni na ciastka. Wpadła tam zdyszana koleżanka, mówiąc, że gospodyni, u której wynajmowałam pokój, szuka mnie, bo przyjechała moja rodzona siostra. Przekonywałam ją, że się pomyliła, bo siostra już dawno nie żyje i chodzi pewnie o siostrę przełożoną (Dzieduszycką). Pobiegłam więc na złamanie karku na spotkanie z uwielbianą zakonnicą i stanęłam w oniemieniu. Pomyślałam, że przede mną stoi... mama! Siostra była do niej wówczas łudząco podobna.

W 1960 r. Józia Jamrozik zaczęła naukę w Studium Nauczycielskim w Rzeszowie. W tym czasie na potańcówce poznała przyszłego męża, Stanisława Bryga. Wzięli ślub, a w 1961 r. doczekali się syna Andrzeja. Pani Józefa uczyła później języka polskiego w rzeszowskich szkołach podstawowych, a od 1974 r. w tamtejszym I LO im. Konarskiego, założonym w 1658 r., gdzie zasłużyła na tytuł profesora szkoły średniej. Była znana z nauki piękna słowa oraz przekazywania niekłamanej wiedzy o literaturze polskiej. – Zawsze byłam aktywnie związana z Kościołem. W moich aktach szkolnych znalazły się nawet zapiski, że „nie daję rękojmi wychowania uczniów w duchu socjalistycznym” – mówi.

Śpiewam sercem i duszą

Przez całe życie towarzyszył jej śpiew. – W Palikrowach śpiewaliśmy wiele. W maju zawsze pieśni maryjne przy kapliczce – wspomina. W Rzeszowie kontynuowała śpiewanie w chórach parafialnych, m.in. w chórze Emmanuel przy parafii św. Judy Tadeusza. Była prezesem tego zespołu. Za wieloletnią działalność nadano jej Złotą Odznakę Polskiego Związku Chórów i Orkiestr. Po przyjeździe do Krakowa zapragnęła i tutaj chwalić Boga śpiewem.

– Gdy 11 lat temu zaproponowała utworzenie chóru parafialnego, nikt, włącznie ze mną, nie wierzył, że to się uda. A jednak się udało i dziś nasz zespół, biorący czynny udział w niedzielnej liturgii oraz koncertujący także poza parafią, należy do najlepszych chórów parafialnych w archidiecezji. Jest w tym sporo zasługi pani Józefy – mówił ks. Jan Jarco, proboszcz parafii św. Rafała Kalinowskiego, w trakcie niedawnego uroczystego pożegnania prof. Brygowej ze śpiewem chóralnym. W kościelnych zespołach wokalnych prześpiewała w sumie 65 lat.

– Śpiewam sercem i duszą. Śpiew jest dla mnie formą modlitwy. Był zawsze moim ukojeniem w tragicznych chwilach życia i uskrzydleniem w chwilach radosnych, dawał ulgę w smutnym sieroctwie, u szarytek w Moszczanach, w szkołach przemyskich – mówi chórzystka z kilkudziesięcioletnim stażem.

Choć skończyła ze śpiewem chóralnym, nie ma zamiaru skończyć ze śpiewem w ogóle. – Śpiewałam mojemu synowi, potem wnuczce, teraz zaś pieśni dziecięce i patriotyczne słyszy ode mnie mój półtoraroczny prawnuk – mówi pani Józefa. Chciałaby jeszcze pojechać na Podole i zobaczyć łąkę, gdzie trwało rozstrzeliwanie i gdzie w zbiorowej mogile leżą jej rodzice. – Kto wie, może usłyszę echo tamtego śpiewu pieśni maryjnych spod wiejskiej kapliczki – zamyśla się prof. Brygowa.

TAGI: