P.S. Kocham Cię...

Agnieszka Małecka

publikacja 06.04.2018 04:45

Mała „wojowniczka” z Mławy walczyła z chorobą, rozmawiała ze swoim aniołem stróżem i poruszyła wiele ludzkich serc.

Pani Wioletta z synem Dominikiem pokazuje jedno z ulubionych zdjęć Igi. Agnieszka Małecka /Foto Gość Pani Wioletta z synem Dominikiem pokazuje jedno z ulubionych zdjęć Igi.

Igusia zawsze pisała do mnie liściki i robiła laurki. Niektóre dawała mi od razu, a inne chowała w różne miejsca, na przykład w książki. Niedawno porządkowałam różne rzeczy i w starym etui od telefonu, które miałam wyrzucić, znalazłam jej liścik: „Kochana Mamusiu, Myszko, Liszko...”. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam koleżance, a ona odpisała: „Czy ty nie uważasz, że ona się z tobą kontaktuje?” – opowiada Wioletta Rudnicka, mama Igi z Mławy.

12-letnia dziewczynka zmarła w styczniu. Chorowała na glejaka IV stopnia. Z taką formą nowotworu żyje się krótko. Iga była wyjątkiem, który budził zdziwienie samych lekarzy. Jej walka trwała trzy lata. – Nie wiem, czy to był tak straszny czas, bo my wtedy też byliśmy... szczęśliwi – zapewnia pani Wioletta.

Skąd ta siła?

W jadalni w domu Wioletty i Marcina Rudnickich oraz dziadków dziewczynki na ścianie króluje piękny portret Igi, na komodzie jej duże zdjęcie. Zdjęcia córki są też na parapecie. W albumach. W telefonie komórkowym pani Wioletty. – W ubiegłe wakacje zrobiłam ich 7 tysięcy – mówi. Trudno w nich znaleźć takie, na którym Iga byłaby smutna albo zła. Niemal na każdym łagodnie się uśmiecha.

Na oddziale onkologicznym w warszawskim Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie spędzała długie miesiące, nazywano ją „Słoneczkiem”. – Nigdy się nie skarżyła, nie buntowała. Nigdy nie usłyszałam: „dlaczego”, „po co”? – mówi jej mama.

Iga zachorowała nagle w sierpniu 2014 roku. Ośmiogodzinna operacja w Warszawie i wycięcie guza mózgu uratowało jej wtedy życie. Potem były chemioterapie, kolejna wielogodzinna operacja, różne badania, codzienne pobierania krwi z jednej i tej samej, jeszcze w miarę mocnej żyły i wiele innych ingerencji medycznych. Skutkiem koniecznych, ale i wyniszczających terapii były przykurcze, niedowłady części ciała, uaktywnił się też gronkowiec. To był czas ciągłych wahnięć, raz w stronę polepszenia stanu, raz – ku chorobie, ze wszystkimi jej konsekwencjami.

– Igusia kochała swoje włosy. Były gęste i długie. Niestety, gdy zaczynały odrastać po jednej chemii, przychodziła kolejna i włosy znów wypadały. Ona pogodziła się z tym, że jest łysa. Przechodziła bardzo inwazyjne leczenie. Gdy wracała do domu, nie miała siły wejść po schodach. Dochodziła do siebie przez kilka dni. A gdy czuła się już na tyle dobrze, że mogła wstać z łóżka, przychodziły spadki wyników – opowiada mama.

Gdy balansuje się na takiej huśtawce samopoczucia, można oszaleć. Można czuć się nieszczęśliwym. Można stać się egoistycznym. To nie był przypadek Igi. – Gdy był obchód i pani doktor pytała ją, jak się czuje, Igusia odpowiadała, że dobrze. Tak, jakby nie chciała sprawiać sobą problemu – wspomina pani Wioletta. Dziewczynka mówiła też rzeczy, które jej rodziców zaskakiwały. Na przykład wtedy, gdy pielęgniarka miała trudności z wkłuciem centralnym. Przeprosiła Igę, że sprawiła jej ból. – Pan Bóg dla mnie wybrał taką drogę cierpienia – odpowiedziała Iga.

– Ksiądz Jacek Bazarnik, kapelan kaplicy w Centrum Zdrowia Dziecka, wspaniały człowiek, który zawsze nas pocieszał, czasem pytał mnie, czy ona powtarza moje słowa. Ale nie. To były słowa Igusi, chociaż nie wiem, skąd jej się to brało – mówi pani Wioletta.

– Mamo, opowiedz o tym aniele – wtrąca Dominik, młodszy brat Igi. – Któregoś dnia Igusia budzi się i mówi: „Mamusiu, śnił mi się Anioł Stróż”. „Jaki Anioł Stróż?” „No mój Anioł Stróż!” „A skąd wiesz, że to był on?” „Bo mówił do mnie po imieniu”. „A jak wyglądał?” „Był złocisty, ładny, przejrzysty i siedział, głaskał mnie po buzi i mówił, że Pan Jezus mnie kocha”. „A to był mężczyzna czy to była kobieta?” „To był Anioł Stróż!” – wspomina pani Wioletta. Iga miała też poczucie humoru, bo już następnego dnia oświadczyła, że miała sen, a śniła jej się reklama szamponu Nizoral...

– W sali leżało po troje dzieci, obok przebywali rodzice. Każdego dnia, gdy przychodziła godz. 15 lub 16, Igusia wyjmowała różaniec i nie zważając na innych, modliła się na nim – opowiada pani Wioletta. Pod poduszkę w szpitalu dziewczynka kładła sobie relikwie – te maleńkie, w formie obrazków, oprawione na sztywno w laminat. Rodzice nie przywiązywali do nich aż takiej wagi. Zabierając Igę do domu, zapomnieli je wziąć. – Wieczorem była rozpacz, ale w końcu Iga powiedziała: „Może one chcą być z kimś innym, tylko żeby je uszanowali...”. Wtedy mąż wstał i powiedział „Godzina szczytu minęła, jadę”. I przywiózł je, a Iga powiedziała: „One jednak chciały być ze mną...”.

Poruszone ziemia i niebo

Przez 3 lata rodzina jeździła do Gietrzwałdu. W miejscu objawienia Matki Bożej odprawiono wiele Mszy św. za Igę. Jej rodzice przywozili setki obrazków z tego warmińskiego sanktuarium i zostawiali je przy kaplicy w Centrum Zdrowia Dziecka. Podobno rozeszły się po całym szpitalu. Gdy u Igi zdiagnozowano glejaka, jej mama zaczęła pisać odręcznie listy z prośbą o modlitwę i rozsyłać je do sanktuariów oraz zgromadzeń w Polsce. Zresztą nie tylko w kraju, bo taki list trafił też do San Giovanni Rotondo. Do każdego listu dołączała zdjęcie Igi. Wyliczyła, że wysłała ich 56. Chciała, żeby jak najwięcej osób się modliło. Niemal na wszystkie rodzina Rudnickich otrzymała odpowiedź.

Był też list do kardynałów: Dziwisza i Macharskiego, a nawet do o. Jamesa Manjackala, znanego charyzmatyka z Indii. – Po jakimś czasie dostałam list od o. Jamesa. Oczywiście po angielsku. Zrobiłam zdjęcie komórką i wysłałam koleżance, z prośbą „Błagam, przetłumacz...” – śmieje się pani Wioletta. Ten list Iga także chowała pod szpitalną poduszkę. Odpisał też kard. Macharski, informując, że odprawił Mszę św. za Igę i modlił się za jej rodzinę. Po śmierci kardynała pani Wioletta często prosiła, by wstawiał się za nimi. Igę odwiedził też biskup płocki Piotr Libera w czasie wizytacji mławskiej parafii na Wólce. Zaproponował to proboszcz ks. Janusz Cegłowski, a rodzina Rudnickich przyjęła z radością. W ostatniej chwili (wczesnym rankiem) wrócili z Igą z Warszawy i mogli przyjąć wyjątkowego gościa. Tamto spotkanie zrobiło na płockim biskupie wielkie wrażenie, skoro w Środę Popielcową, już po śmierci Igi, wspomniał o niej w homilii w płockiej katedrze.

Iga poruszała serca i przyciągała ludzi. Poruszyła środowisko mławskie; o jej walce z nowotworem ukazało się kilka artykułów w prasie, organizowano koncerty i akcje charytatywne, bo wydatki rodziny związane z jej chorobą rosły. Na profilu FB Igi, na którym rodzice opisywali jej walkę z nowotworem, można zobaczyć m.in. jej spotkanie z Robertem i Anną Lewandowskimi, którzy odwiedzali małych pacjentów warszawskiego Centrum Zdrowia Dziecka, film nagrany przez Małgorzatę Kożuchowską i ekipę „Rodzinki.pl” z pozdrowieniami dla Igi, i wreszcie spotkanie z Margaret, ulubioną wokalistką dziewczynki. Artystka odwiedziła ją dwukrotnie w szpitalu, m.in. w Wigilię. Pani Wioletcie powiedziała, że Iga chwyciła ją za serce.

Małej „wojowniczce” udało się ukończyć V klasę z czerwonym paskiem w Szkole Podstawowej nr 4. – Do Igusi przychodzili nauczyciele, którzy, łącznie z naszą dyrektor Joanną Wyszkowską, byli z nami od początku i nigdy nie zostawili nas samych – mówi pani Wioletta.

Będzie stała z boku...

Ostatnie tygodnie życia Igi były jak Droga Krzyżowa dla rodziny Rudnickich. – Na początku jej choroby modliliśmy się o cud uzdrowienia, później, żeby spełniła się wola Boża, a na końcu, by Pan Bóg ją zabrał. My sobie nie dawaliśmy rady z jej cierpieniem – wspomina pani Wioletta. Mówi, że bez wiary nie poradziłaby sobie. I już nie pyta: „dlaczego”, bo pewnie po tej stronie nie znajdzie odpowiedzi.

– Wszyscy się zastanawiają, dlaczego zwyrodnialcy żyją i świetnie się mają, a umierają niewinne dzieci. Nasz proboszcz ks. Janusz Cegłowski powiedział mi coś takiego: „Może Pan Bóg daje im szansę na poprawę?”. To takie proste prawdy, a człowiek szuka nie wiadomo gdzie – mówi mławianka. Do teraz znajduje listy pozostawione przez Igę. I czuje jej „działanie”.

Po śmierci córki otrzymali SMS od biskupa Piotra, w którym napisał: „Macie swojego człowieka w niebie”. Chyba coś w tym jest, uważa pani Wioletta. – Nie miałam pracy. Pomyślałam, że nie znajdę tu nic i zostaje mi firma koreańska, produkująca elektronikę. Zaczęłam Nowennę do św. Ekspedyta. Pojechałam też na cmentarz, na grób Igusi i powiedziałam: „Pomóż mi, bo chyba ten święty jest zajęty...”. Krótko potem dostałam dwie oferty pracy – opowiada mama Igi, która pracuje w przedszkolu. Żartuje, że dziś może powiedzieć: „Mam Igę i nie zawaham się jej użyć...”.

– Nie wiem, jakie będą te Święta Wielkanocne. Nie będzie łatwo, tym bardziej, że dokładnie rok temu w Wielką Sobotę wróciliśmy do domu po operacji. Ale wiem, że Dominik otrzyma komżę i będzie ministrantem. I wierzę, że Iga będzie gdzieś z boku stała i będzie się cieszyła.