Radość codzienności

publikacja 27.04.2018 04:45

O mocy modlitwy, nadziei płynącej z pewnego dzwonu i ufności mimo wszystko z Rafałem Szałajką rozmawia Agata Puścikowska.

Rafał Szałajko, aktor teatralny, filmowy i telewizyjny, absolwent PWST we Wrocławiu. Tomasz Urbanek /DDTVN/East News Rafał Szałajko, aktor teatralny, filmowy i telewizyjny, absolwent PWST we Wrocławiu.

Agata Puścikowska: W jednym z wywiadów Pańska żona Katarzyna powiedziała, że Pan świetnie gotuje, a nawet prowadzi dom. Jak wygląda podział obowiązków w domu aktora i dziennikarki, rodziców czworga dzieci?

Rafał Szałajko: O nie, to jakaś pomyłka. Dom prowadzi żona, choć ja rzeczywiście często gotuję. Ale gotuje również żona. U nas nie ma podziału ról na męskie i kobiece, każdy robi to, co jest akurat potrzebne. Żona ma zmysł organizacyjny, a ja się staram pomagać i nie wykręcam się od tzw. kobiecych obowiązków. Mężczyzna po prostu nie może nie uczestniczyć w życiu domowym, gdy ma czworo dzieci. (śmiech)

Ponoć rodziny wielodzietne są najbardziej partnerskie z możliwych, tzw. równouprawnienie to w nich zwyczajność.

Inaczej się nie da, inaczej nic nie będzie w dużej rodzinie działało. Nie mówi się o podziale obowiązków, tylko się działa, pracuje, dba o dom. Obalamy też stereotypy, bo moja żona pracuje i w domu, i zawodowo, a nadal w mentalności wielu mama wielodzietna jedynie „siedzi w domu” (swoją drogą – „posiedzieć” przy czworgu dzieciach to raczej się nie da). Zdecydowaliśmy się na powiększenie rodziny po 4 latach małżeństwa. Kasia nie chciała dłużej czekać, chciała być mamą, mimo że akurat wtedy jej kariera dziennikarska, telewizyjna nabrała rumieńców i doskonale się rozwijała. Czuliśmy jednak, że to dobry czas na rodzicielstwo. I tak to się potoczyło.

Potoczyło się tak, że obecnie mają Państwo czterech synów.

Najstarszy Józef ma obecnie dziewięć lat. Urodził się bez kłopotów, zdrowy. Cieszyliśmy się bardzo rodzicielstwem. Chyba myślałem, że tak to po prostu jest: chcieliśmy dziecka, mamy dziecko. I że taki stan się należy. Potem życie nauczyło mnie pokory i wiem już, że nic się nie należy. Życie to dar, łaska i błogosławieństwo. Nie zawsze otrzymuje się ten dar bez problemów. Przekonałem się o tym niebawem, bo już z drugim dzieckiem nie było tak prosto. Na Emila czekaliśmy długo, a gdy w końcu Kasia zaszła w ciążę, okazało się, że mały jest chory. W ciąży drżeliśmy o jego życie, potem walczyliśmy o jego zdrowie. Musieliśmy przetrwać miesiąc szpitalnego, trudnego leczenia. Na szczęście, dzięki dobrej diagnostyce i wspaniałemu lekarzowi, po dwóch latach syn był całkowicie zdrowy. Zdążyliśmy zapomnieć o jego chorobie.

Szybko urodziły się bliźniaki…

Tak. Podwójna wielka radość, podwójne wielkie zmęczenie. Kto nie miał bliźniąt – ten nie zrozumie. (śmiech) A kiedy chłopcy mieli 2,5 roku, a my wychodziliśmy z najtrudniejszego (wydawało się nam) okresu – wyprowadzania z pieluch, niewyspania, kiedy miało być już „łatwiej” – przyszła nagle choroba Wilhelma. Jednego z bliźniąt. Choroba przyszła jak złodziej, porankiem, w poniedziałek. I zawalił nam się cały świat. Z perspektywy strasznej choroby onkologicznej wcześniejsze „trudne” chwile wydawały się niemal wspaniałe. Bo przyszedł czas próby i autentycznej walki o życie.

Pamiętam zdjęcie Wilusia krążące w sieci. Na małym rowerku biegowym jechał na… chemię.

Już z tego rowerka wyrósł! Co jest pewnym symbolem i wielką radością. Cieszymy się jego powrotem do zdrowia. Syn od niedawna jest w domu. W szpitalu spędził ponad 300 dni. Po ciężkim leczeniu nastąpiła całkowita, stuprocentowa remisja. Onkologicznie Wilek jest zdrowy, choć zmagamy się z brakiem odporności. To był dla nas trudny czas, choć nie byliśmy sami. Ktoś powiedział, że czas choroby syna to były nasze „wspaniałe rekolekcje”. Więc czas „rekolekcyjny” się zakończył.

Pan też traktuje te 300 dni jak rekolekcje?

Sam nie chcę tego tak nazywać. Mam ogromną pokorę wobec całej tej historii. Powiem jedynie, że w bardzo dramatycznym dla nas okresie, gdy nie wiadomo było, co się wydarzy, a syn był w bardzo złej formie, jakoś po pierwszej chemii i po pierwszym rodzicielskim buncie, podjęliśmy decyzję, że… godzimy się oboje na tę chorobę. Przyjęliśmy ją z Panem Bogiem, myśląc, że widocznie tak ma być. Wiedzieliśmy też, że my mamy prawo prosić dobrego Ojca w niebie o pomoc. Od Niego mamy wręcz prawo żądać ratunku i prosić o kompletne wyleczenie Wilhelma. I od tego momentu wszystko zaczęło się prostować. Oczywiście, dużo rozmawialiśmy, pytaliśmy, dlaczego my, dlaczego nasz syn. Ale odpowiedzi nie znamy…

Wilhelm był otoczony modlitwą. Falą modlitwy.

To prawda. Fala modlitwy była ogromna. A my zostaliśmy otoczeni opieką i wsparciem dobrych ludzi. Przychodzili do mnie, niby przypadkiem, i realnie pomagali, wspierali. Ale to nie były przypadki, bo nie przypadki kierują ludźmi: to były spotkania opatrznościowe. Bez pomocy i modlitwy wielu osób nie poradzilibyśmy sobie. W naszej sytuacji opatrznościowe okazało się i to, że byliśmy już wcześniej otoczeni ludźmi podobnie do nas czującymi i myślącymi, wierzącymi. Nasi przyjaciele, związani z chrześcijańskimi przedszkolami i szkołami naszych synów, pomagali modlitwą, również charyzmatyczną, ale i konkretami typu przywiezienie obiadu, pomoc w codziennych sprawach.

Pierwszym odruchem ludzi, gdy się dowiadują o ciężkiej chorobie dziecka, jest oferta pomocy finansowej. Tej jednak nie potrzebowaliśmy, bo nie musieliśmy zbierać na nierefundowane, drogie leki, nie zrezygnowaliśmy też z pracy zawodowej (tu ukłon w stronę pracodawców Kasi w telewizji Puls, którzy umożliwiali jej łączenie spraw zawodowych i z czuwaniem przy chorym synu). Daliśmy więc wyraźny komunikat, że radzimy sobie finansowo, ale prosimy o modlitwę, zamawianie Mszy św. za Wilhelma. Modliły się zakony, męskie i żeńskie, cała niemal Europa, Afryka. „Odpaliliśmy” wszystkie kontakty i możliwości, które były na naszej drodze. Wiedzieliśmy, mieliśmy świadomość, że to jest do przemodlenia, że jeśli będziemy się ufnie modlić, to damy radę. Modlitwa też dawała siłę, by absolutnie traumatyczny czas choroby i cierpienia własnego dziecka przetrwać.

Było więcej lęku czy nadziei?

Nadziei. Wiele lat temu określiliśmy się jako osoby wierzące, żyjące wiarą i w Kościele. Podjęliśmy decyzję o sakramentalnym małżeństwie, o dzieciach. Zdaję sobie sprawę, że także to jest łaska, być może wymodlona na różańcu mojej mamy. Chrześcijanin musi mieć nadzieję. Jakoś też w życiu dźwięczy mi głos Jana Pawła II: „nie lękajcie się”. Jan Paweł II jest również opiekunem naszej rodziny, a w czasie choroby Wilhelma był blisko z nami. Ktoś ze znajomych (nie mam pojęcia kto) przyniósł nawet synkowi relikwie papieża. Ojciec Święty gdzieś przy nas jest i błogosławi naszej rodzinie.

Gdy dziecko szczęśliwie kończy leczenie onkologiczne i wychodzi z Centrum Zdrowia Dziecka, rodzice mogą uderzyć w specjalny dzwon. Jakie to uczucie – ogłosić światu: „zwycięstwo!”?

Przez całe leczenie każdy rodzic zerka na ten dzwon i marzy o tym momencie. Ale gdy miałem w niego uderzyć, czułem tremę, i to z kilku względów. Po pierwsze, gdzieś tam z tyłu głowy plączą się myśli o wznowieniu choroby. A po drugie, ma się świadomość, że radosny dźwięk dzwonu dociera także do sal, w których nie ma już nadziei… Podczas choroby syna przeżyliśmy cztery odejścia znajomych dzieci. W szpitalu śmierć nie czeka, przychodzi między obiadem a kolacją, nie wybiera. Szpital to zamknięty świat, który kojarzy mi się z wierszem Białoszewskiego „Nadaję z mrówkowca”. Pomyślmy czasem o ludziach, dzieciach zamkniętych w szpitalnych salach… Choroba to wielka próba człowieczeństwa. I dla pacjentów, i dla rodziny. To wielka sztuka – przejść przez to. A już gdy dotyka to dzieci, powala i rozwala nawet tych o najtwardszym sercu. Wracając do szpitalnego dzwonu: uderzaliśmy w niego, żeby również dać nadzieję innym rodzicom. Wiele dzieci przecież ze szpitala wychodzi zdrowych. I nigdy już na oddział nie wraca.

Ta sytuacja wzmocniła Państwa rodzinę?

Z pewnością doceniliśmy codzienność, takie zwykłe zmęczenie, sprawy, rutynę. Nawet codzienne zmagania, proza codziennego wstawania, brak snu, są błogosławieństwem. To, co przeszliśmy, pozwoliło mi docenić i pokochać każdą chwilę, każdy zwyczajny dzień. Naszą inspiracją jest św. Josemaría Escrivá, który uczył o tym, jak bardzo błogosławiona jest prostota codzienności. Czasem dopiero się do tego dochodzi, gdy się ją na jakiś czas utraci. To, co przeżyłem, daje mi pewność, że każde życie trzeba błogosławić, bo jest darem. I codzienność jest wielkim darem. Teraz celebrujemy codzienność, dziękujemy za nią i cieszymy się nią. W świecie miejskim, szybkim, pędzącym, w stresie i pośpiechu trudno to czasem zauważyć. Ale nie odbierajmy sobie radości. Radości z codzienności.