Telefon rodzicielskiej pomocy

Agata Puścikowska

publikacja 27.05.2018 06:00

Dzwoni od pięciu lat. Bywa, że kilka razy dziennie. Dzięki niemu wiele rodzin odzyskało spokój i… dzieci.

Telefon rodzicielskiej pomocy canstockphoto; montaż studio gn

Witam na bezpłatnej infolinii dla rodziców zagrożonych odebraniem dzieci lub rodziców, którym dzieci odebrano – takie słowa podczas swojego dyżuru Marzena Kąkała wypowiada kilka razy. Dyżur trwa dwie godziny, cztery dni w tygodniu. Dzwonią rodzice z całej Polski. Zszokowani. Nie sądzili, że kiedykolwiek będą musieli wykręcić numer Telefonu Wsparcia Rodziców.

Początki

Telefon Wsparcia Rodziców, działający przy Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, świętuje pięciolecie działania. To czas wielkiej pracy, wysiłku, ale też czas łez, długich rozmów, nieprzespanych nocy. I na szczęście również czas radości i poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Przez pięć lat bowiem udało się pomóc 1188 rodzinom. Dzięki pracy zespołu skupionego przy fundacji udało się uchronić część dzieci przed pójściem do domu dziecka. Udało się też pomóc wielu rodzinom w odzyskaniu dzieci z placówek wychowawczych.

– Ponad pięć lat temu zaczęliśmy protestować przeciwko tzw. ustawie przemocowej, która pozwalała na zbyt mocną ingerencję w rodzinę. W tym na odbieranie dzieci rodzicom z naprawdę błahych powodów – opowiada Karolina Elbanowska. – Od początku wiedzieliśmy, czym wprowadzone przepisy mogą zaowocować, i niestety nasze przypuszczenia szybko się ziściły. Zaczęli do nas dzwonić zrozpaczeni rodzice, którym zabrano dzieci. Co nas mocno przestraszyło, powody były najczęściej niewspółmierne do podejmowanych przez państwo środków. Dlatego trzeba było działać.

Najpierw pomagali sami: Karolina i Tomasz Elbanowscy. Ale szybko okazało się, że skala problemu jest duża, i małżeństwo musiało zorganizować szerzej zakrojoną pomoc. Powstał więc Telefon Wsparcia Rodziców, będący bodaj jedyną instytucją, która społecznie pomaga rodzinom zagrożonym przez urzędniczy upór, niezrozumienie czy znieczulicę sądów.

Linię obsługuje Marzena Kąkała, koordynatorka pomocy. – Dyżur pełnię codziennie, od godz. 10 do 12. Rozmawiam z rodzicami z całej Polski, ale na tym moja praca się nie kończy. Czekam na akta sprawy, weryfikuję zgłoszenie. Potem wspólnie wybieramy kroki, które należy podjąć – opowiada pani Marzena.

Z jakimi trudnościami dzwonią rodzice? Historii jest wiele i są one bardzo różne. Wspólnym mianownikiem jest jednak często niezrozumienie urzędnicze, brak chęci realnej pomocy rodzinie i tzw. dobre chęci, którymi wybrukowane są domy dziecka. – Gdybym nie była w sprawę zaangażowana i nie znała konkretnych historii i ludzi, nie uwierzyłabym, że można np. ograniczyć prawa rodzicielskie za to, że dziecko nie radzi sobie w szkole, bo ma niezdiagnozowane ADHD, a szkoła „załatwia sprawę”, nasyłając kuratora – mówi Karolina Elbanowska. – A to niejedyny absurdalny przykład. Choroba samotnej matki, konflikt w rodzinie, złośliwa sąsiadka – wszystko to może być czynnikiem, który powoduje, że zwyczajna rodzina otrzymuje łatkę „patologicznej”, a dzieci trafiają do rodziny zastępczej.

Bo jak twierdzi Marzena Kąkała, po pomoc nie dzwonią rodziny autentycznie dysfunkcyjne. Dzwonią pielęgniarki, nauczycielki, rodzice wykształceni i świadomi tego, co się może stać, jeśli nie zareagują.

– Są przerażeni, chcą działać, ale najczęściej po raz pierwszy mają do czynienia z sądem, pomocą społeczną etc. Nie wiedzą, jak poruszać się w gąszczu przepisów, a w miejscu zamieszkania nie mogą liczyć na profesjonalną pomoc. Paradoks polega na tym, że nawet gdy decydują się na wynajęcie prawnika, nie zawsze jest on w stanie pomóc, bo mówimy o sytuacjach i sprawach wymagających doświadczenia i przygotowania w specyficznej gałęzi prawa rodzinnego – uważa pani Marzena.

Działanie

Gdy rodzice decydują się prosić o pomoc przedstawicieli fundacji, ta zaleca konstruktywną współpracę z opieką społeczną, pracownikiem socjalnym, szkołą. Celem jest jak najszybsze i sensowne rozwiązanie problemu, tak by rodzina wróciła do równowagi, a w sytuacji gdy dziecko jest już zabrane do pieczy zastępczej, żeby szybko wróciło do matki i ojca. Jeśli jednak doszło już do odebrania dzieci, a rodzice mają ograniczone prawa rodzicielskie, sytuacja bardzo się komplikuje, m.in. ze względu na opieszałość sądów.

W tym czasie ważne jest uświadomienie pracowników oświaty, służby zdrowia, że ograniczenie praw rodzicielskich poprzez umieszczenie dzieci w rodzinie zastępczej bądź w domu dziecka nie wyklucza rodziców z życia potomstwa. – Rodzicom przysługuje możliwość udziału w zebraniach szkolnych, mają prawo do kontaktu z nauczycielami, powinni mieć dostęp do wiedzy o zdrowiu dziecka. Chyba że sąd wyraźnie tego zakaże. Ale akurat do nas nie trafiają takie sprawy – opowiada M. Kąkała.

Warto dodać, że nadal zakładanie tzw. Niebieskich Kart odbywa się czasem na podstawie przypuszczeń, bez weryfikacji doniesień. Rodzice nie muszą być o tym fakcie informowani, nie mają prawa wglądu w akta sprawy. Fundacja Rzecznik Praw Rodziców od lat wytrwale zabiega o zmianę tych krzywdzących przepisów.

Dla dobra dziecka?

Droga powrotna dzieci do rodzinnego domu jest długa i trudna. Zdarza się, że o pomoc proszą fundację nie tylko rodzice, ale np. asystenci rodzin, pracownicy ośrodków pomocy społecznej, gdy widzą, że odebranie ich podopiecznym dzieci było bezsensowne.

Według twórców telefonu aż 80 proc. sytuacji, z którymi zgłaszają się do nich rodzice, to historie z kategorii nieprawdopodobnych: te rodziny w żaden sposób nie zasłużyły na odebranie dzieci czy ograniczenie praw rodzicielskich. – Brutalna prawda jest taka, że rodziny, które autentycznie krzywdzą swoje dzieci, rzadko reagują i szukają ratunku – mówi Kąkała. – Bo czy naprawdę trzeba ograniczać rodzicom prawa, jeśli dziecko cierpi na fobię szkolną, jeśli matka ma depresję lub rodzice są podejrzani o… nad­opiekuńczość? A to są, choć brzmią nieprawdopodobnie, również przyczyny interwencji urzędniczej.

Gdy rodzina dzwoni na Telefon Wsparcia i prosi o pomoc, w zależności od konkretnej sytuacji jest prowadzona przez fundację. Jeśli trzeba, organizacja pomaga pisać pisma do sądu, uczestniczy w sprawach sądowych, nawiązuje współpracę z asystentem rodziny, rozmawia z kuratorem. I monitoruje działania tak, by sprawa nie ciągnęła się w nieskończoność.

Pracownicy Telefonu Wsparcia twierdzą, że dzięki takiej współpracy udało się rozwiązać pozytywnie dla rodzin nawet 80 proc. interwencji dotyczących groźby odebrania dzieci. W przypadku gdy dzieci już z domu zabrano, udało się skutecznie pomóc 40 proc. zgłaszających się o pomoc. Wśród tych ostatnich jest m.in rodzina pani Agnieszki.

Historia pani Agnieszki

Pani Agnieszka pochodzi z rodziny dysfunkcyjnej, z poważnymi problemami alkoholowymi. Jako kilkulatka trafiła do domu dziecka. Zmieniała ośrodki, uciekała. Życie jej nie oszczędzało. W wieku 18 lat musiała „iść na swoje”, bez przygotowania do samodzielnego życia. Próbowała stworzyć szczęśliwy związek, ale kolejni mężczyźni stosowali wobec niej przemoc. W 2014 r. musiała uciec od partnera z trojgiem małych dzieci. Była bez środków do życia. Dzieci chorowały, a pomoc ze strony opieki społecznej nie docierała na czas. Pani Agnieszka stoczyła prawdziwą walkę o przetrwanie, dzielnie opiekując się dziećmi. Gdy MOPS nie dał jej pieniędzy na opał, paliła meblami. Jednocześnie słała rozpaczliwe apele o pomoc. Gdy wreszcie pracownik socjalny zjawił się w mieszkaniu wyczerpanej psychicznie kobiety, nakłonił panią Agnieszkę do zgłoszenia się do… szpitala psychiatrycznego i obiecał zapewnić dzieciom opiekę na czas leczenia. Matka uległa, zgłosiła się na leczenie. Ordynator szpitala nie widział jednak wskazań do hospitalizacji. Uznał, że mamie potrzebna jest pomoc socjalna i ewentualnie psychologiczna.

W tym samym czasie odbyła się sprawa w sądzie rodzinnym bez udziału matki. Nie zaproponowano nadzoru kuratorskiego czy opieki asystenta rodziny, pod których okiem dzieci mogłyby przebywać w domu z mamą. Maluchy zostały rozdzielone. Przez dwa tygodnie nie dopuszczono matki do kontaktu z nimi. Pani Agnieszka nie rozumiała, co się stało i dlaczego dzieci nie mogą do niej wrócić. Czuła się oszukana przez urzędnika MOPS. Długie miesiące trwała walka matki o dzieci, o lepsze warunki dla nich (trafiły najpierw do fatalnej rodziny zastępczej). Matka też dwoiła się i troiła, by udowodnić sądowi rodzinnemu, że nie jest dysfunkcyjna, że potrafi dbać o dzieci. Pracowała, wynajęła duże mieszkanie. Jednak dzieci do niej nie wracały i pozostały w rodzinnym domu dziecka, mimo że pani Agnieszce nigdy nie postawiono zarzutu niewłaściwego wychowywania dzieci.

Bezradna wobec sądu i urzędników, zgłosiła się do Fundacji Rzecznik Praw Rodziców. Interwencja organizacji sprawiła, że mogła przywozić dzieci do domu na weekendy. Dzieci po „urlopowaniu” nie chciały wracać do rodzinnego domu dziecka, zwłaszcza najstarsza dziewczynka. Opinia psychologa wskazywała na konieczność powrotu dzieci do domu w trybie natychmiastowym. Mama wzorcowo współpracowała z lokalnym ­MOPS-em, asystentem, o którego sama poprosiła, z pracownikami PCPR. Trzech urzędników bardzo pomogło jej w dalszych staraniach. Wywiady środowiskowe kuratora i pracownika socjalnego był pełne dobrych opinii. Mimo to sąd rodzinny nadal twierdził, że pani Agnieszka nie poczyniła żadnych kroków w kierunku odzyskania dzieci. Fundacja Rzecznik Praw Rodziców zaangażowała się więc w postępowanie sądowe: uczestniczyła w sprawie i przedstawiała stan faktyczny na temat rodziny. Pomogła mec. Monika Pochopień-Mikołajczyk, która zajęła się sprawą pani Agnieszki. Złożyła apelację do sądu okręgowego od niekorzystnej decyzji sądu rejonowego.

W końcu sąd okręgowy przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia. Tym razem sprawą zajęła się inna sędzia. Świadkowie opowiadali o kochającej matce, która została potraktowana jak przestępca, a której dzieci cierpią z powodu urzędniczej znieczulicy. Sędzia była wstrząśnięta historią dzieci odebranych z powodu załamania nerwowego matki i na skutek problemów finansowych. Sprawa trwała dwie godziny. Dzieci wróciły do pani Agnieszki. Sędzia stwierdziła też, że nie powinny ogóle trafić do rodzinnego domu dziecka, bo w żadnym momencie nie było przesłanek, aby odbierać dzieci matce…

Dobrze, że Telefon Wsparcia Rodziców pięć lat temu powstał. Pytanie jednak brzmi: dlaczego taka instytucja nadal musi istnieć?