Wiatr od połonin

Grażyna Myślińska

publikacja 16.06.2018 06:00

Wetlina leży w kącie Polski. Najbardziej jak to możliwe, bo tuż przy granicy z Ukrainą i Słowacją. Powie ktoś, że jeszcze bardziej w kącie leży nieodległe Wołosate. Jeśli nawet w tej konkurencji przegrywa, to każde inne porównanie wygrywa.

Bronisław Moskot i jego żona Maria mają nieocenione zasługi przy budowie kościoła w Wetlinie. Bronisław Moskot i jego żona Maria mają nieocenione zasługi przy budowie kościoła w Wetlinie.

O Wetlinie słyszał chyba każdy Polak. A to za sprawą „Krajobrazów”, pięknej piosenki Trubadurów, napisanej przez Janusza Kondratowicza i Ryszarda Poznakowskiego. Po latach Poznakowski wspomina: ­

– W 1967 r. zadzwonił do mnie Janusz Kondratowicz, nieżyjący już świetny poeta, autor tekstów wielu przebojów, i mówi: „Słuchaj, Rysiek, byłem w Wetlinie, Bieszczady zwiedziłem całe, weszły we mnie, mam tekst, napisz do tego muzykę, podobno twoja rodzina pochodzi z Kresów, czujesz te klimaty”. Odpowiedziałem, że to prawda, ja wprawdzie urodzony tuż po wojnie w Grudziądzu, ale cała rodzina z Wołynia. Wyssałem z mlekiem matki ten folklor wschodniosłowiański.

Kondratowicz przysłał mi tekst. A ja wziąłem wtedy Piotrka Figla, nieżyjącego już kompozytora. Pojechaliśmy we dwóch samochodem, żeby zwiedzić Bieszczady. To była moja podróż życia, piękne tereny, dziewicza przyroda. Wróciłem do Warszawy pełen wrażeń. Do tego tekstu muzyka pisała mi się sama… Nagraliśmy ten utwór z Trubadurami w styczniu 1968 r. w studio Rytm dzięki Andrzejowi Korzyńskiemu. A wiatr od Wetliny mnie woła cały czas, albowiem wschodnie tereny naszego kraju są nadal dziewicze. Rzadko można spotkać taką głuszę, taką ciszę, gdzie tylko ptaki i zwierzyna. Rzadko można spotkać takie zapachy, takie zioła, jak na wschodnich terenach naszego kraju.

Świerki w obłoków patrzą lustro

Wetlina na początku maja jest zielona. W czasie majówki zapchana jest turystami. Objuczeni plecakami człapią poboczem drogi wojewódzkiej 893, niechętnie ustępując kolumnom samochodów z turystami zmotoryzowanymi, bo wieś jeszcze nie dorobiła się chodnika. Obsiadają bary, tłumnie gromadzą się przy położonym w centrum sklepie spożywczym. – Mamy z roku na rok więcej gości – zauważa Aleksy Wójcik, współwłaściciel sławnej nie tylko z jedzenia, ale i jazzowych koncertów gospody „W starym siole”. Otworzył ją w kwietniu 2002 r. w dwóch starych chatach przywiezionych do Wetliny ze Zmiennicy i Przeworska.

– Żona jest malarką – opowiada Aleksy. – A tu krajobrazy piękne i o każdej porze roku inne. Postanowiliśmy zamieszkać w Wetlinie. Utrzymywać się mieliśmy z niewielkiej kawiarenki, ale biznes ma swoje prawa. Z kawiarenki nie wyżywi się rodziny. Z gospody też nie było łatwo na początku. Z czasem było coraz lepiej. Gości więcej, z upływem lat widać też, że rośnie zamożność Polaków. Gdyby jeszcze ten napływ turystów był bardziej równomierny.

To samo mówi Andrzej Łukaszczuk, sołtys Wetliny od trzech kadencji. Sołtys jest emerytowanym dowódcą posterunku Straży Granicznej w Wetlinie, ratownikiem GOPR i właścicielem jednoosobowej firmy turystycznej. – Większość stałych mieszkańców Wetliny żyje z turystyki – mówi. – Ale sezon w Bieszczadach trwa krótko. Marzy nam się stacja narciarska. Wtedy mielibyśmy gości praktycznie przez cały rok. Na razie nie ma na to ani zgody władz parku narodowego, ani pieniędzy – dodaje.

Drugie marzenie sołtysa to reaktywacja na odcinku wetlińskim kolejki wąskotorowej. Miała równo 100 lat, kiedy upadła. Jeździ teraz na krótkim odcinku i jest atrakcją turystyczną. – Tory jeszcze są, gdyby kolejka mogła dojeżdżać jak kiedyś do Wetliny, to byłoby coś – wzdycha sołtys. Zaraz jednak podkreśla, że w Wetlinie sporo zmieniło się na lepsze: cała wieś jest skanalizowana, ma oczyszczalnię ścieków, postawiono nowe latarnie, udało się nawet zrobić kawałek chodnika. No i asfaltowa droga jest teraz w bardzo przyzwoitym stanie. Wkrótce staną przy niej nowe wiaty przystankowe. Andrzej Łukaszczyk dodaje, że w Wetlinie mieszka wielu ludzi z fantazją. Dzięki nim we wsi odbywają się zabawne imprezy: parodystyczny pochód pierwszomajowy, konkurs picia piwa ze słoików przed sklepem, potańcówki, ogniska.

Do ludzi z fantazją i pasją należą państwo Dobrowolscy, mieszkańcy prestiżowego wetlińskiego Manhattanu. Przyjechali tu po raz pierwszy w 1986 r., ona psycholog, on dyrektor w korporacji. Pani Ewa, „od zawsze” związana z górami, myślała, że może kiedyś, na emeryturze, w Wetlinie zamieszkają. Zaczęli od wakacji, a później wszystko nabrało tempa. Mąż doszedł do wniosku, że pracując w korporacji, na pewno nie doczeka emerytury. W rodzinie pani Ewy były tradycje prowadzenia pensjonatów. Dzisiaj państwo Dobrowolscy mają stylowy pensjonat Łuka. Prowadzi go pani Ewa, mąż zajął się wyrobem wędzonych wędlin. Recepturę odziedziczył po dziadkach z Kresów. Doświadczenie korporacyjne bardzo się przy uruchamianiu wędzarni przydało. Wyroby mają swój znak towarowy, a wędzarnia wszelkie atesty.

Pani Ewa angażuje się w działalność społeczną. Prowadzi parafialny chór („właściwie to zespół parafialny – uściśla – bo to tylko 10 osób”). Cieszy się z tego, że życie kulturalne w Wetlinie ma się dobrze. Szczególnie bliski jest jej Międzynarodowy Ekumeniczny Festiwal Kolęd i Pastorałek. Biorą w nim udział zespoły z Polski, Ukrainy, Słowacji, a nawet z Mołdawii. – Wielka w tym zasługa Haliny Rachwalskiej z Cisnej – podkreśla pani Ewa. – Ona jest organizatorką, ale bez życzliwości pani wójt oraz o. Amadeusza, który w Domu Franciszkańskim zapewnił nocleg uczestnikom, zorganizowanie tak dużej imprezy nie byłoby możliwe. A jest fantastyczna, dwa zimowe dni wypełnione pięknym śpiewem.

Przyszłość przeszłości nie pamięta?

Do końca wojny Wetlina nazywała się Wetłyna (od wierzby), miała ponad 1000 mieszkańców, prawie wyłącznie Ukraińców, ciągnęła się przez 7 km i miała jedną z największych w Karpatach cerkiew. Pola uprawne ciągnęły się aż pod połoninę. Latem 1946 r. wnętrze cerkwi zostało spalone przez żołnierzy LWP. Cztery lata później mury świątyni zostały wysadzone przez żołnierzy WOP. Z ruin zachowała się tylko część muru kopuły, która posłużyła do wykonania kapliczki poświęconej Bogurodzicy. Jedyna ocalała ikona znajduje się w muzeum w Sanoku. W 1947 r., po akcji „Wisła”, wieś została całkowicie wysiedlona, domy spłonęły. Na długie lata zostało tu tylko wojsko, robotnicy leśni i leśnicy oraz więźniowie wykorzystywani do ciężkich prac. Pod koniec lat 50. Wetlina zaczęła się zaludniać nowymi osadnikami.

Bronisław Moskot był jednym z pierwszych. Przyjechał 11 stycznia 1959 r. Pociągiem do Zagórza. Stamtąd pocztowym lublinem dotarli do Baligrodu. – W Baligrodzie wziąłem walizkę na kijek i piechotą poszliśmy do Kalnicy (30 km) – wspomina. – Doszliśmy nad ranem. I wreszcie położyliśmy się spać w baraku dla robotników cegielni, która była tam, gdzie dziś stoi nowy kościół – opowiada. Dostał 2 koce, a w baraku w nocy zupa zamarzała w garnku. Znalazł pracę przy wycince drzew. Wtedy jeszcze nie wiedział, że zostanie tu na stałe. W 1963 r. pan Bronisław ożenił się i zamieszkał z żoną pod Wetliną (dzisiaj jest tam rezerwat przyrody). – To była całkiem inna wieś niż teraz – wspomina. – Były na przykład tylko 3 samochody: wojska, leśnictwa i jeden prywatny – dodaje.

Z samochodami wiąże się wydarzenie, które daje pojęcie o codziennym życiu w Wetlinie początku lat 60. Zimą 1964 r. Moskotom urodziła się córka. Chcieli ją ochrzcić, parafia była w odległej o 20 km Cisnej. – Mróz był taki, że ksiądz powiedział, żeby nie wozić niemowlaka, tylko ochrzcić w domu – opowiada Bronisław Moskot.

– W sobotę przywieźliśmy księdza tym jedynym prywatnym samochodem. Odbyły się chrzciny. Samochód się zepsuł. Nie szło naprawić. Noc się zrobiła, ksiądz zaczął się niecierpliwić, bo w niedzielę musiał odprawić Mszę w Cisnej. Poszedłem prosić wojsko albo leśnictwo, żeby odwieźli księdza na parafię. Żadnego samochodu nie było. Chodziłem więc między leśnictwem a strażnicą, 2 km w jedną stronę, w nadziei, że samochód się pojawi. W domu się niepokoili. Komórek nie było, żeby powiadomić, jaka sytuacja.

Dochodziła północ, gdy brat żony zdecydował, że odwiozą księdza saniami zaprzężonymi w konie. Opatulili go jak mogli, bo był tęgi mróz i śnieżyca. Mijali mnie na drodze, więc dałem księdzu swój kożuch, żeby nie przemarzł, a sam w marynarce wróciłem do domu.

Sąsiadami Moskotów było wtedy bezdzietne małżeństwo Ukraińców. Oboje po wyrokach za udział w oddziale UPA. – To byli dobrzy ludzie – wspomina pan Bronisław. – On był stolarzem, ona opiekowała się naszymi dziećmi. Jak je pięknie utulała. Brała zapłakane, oddawała spokojne, śpiące.

W Wetlinie długo nie było kościoła. Nabożeństwa odprawiano w prywatnych domach. Sytuacja uległa zmianie latem 1973 r. za sprawą Bronisława Moskota i ks. Antoniego Kołodzieja, proboszcza z Cisnej. Moskot dostał pismo, że w związku z wielką akcją harcerską „Bieszczady 40” nieprzydatne obiekty można oddać harcerzom. Pomyślał, że ma do dyspozycji szopę, która nadawałaby się na kaplicę. Uzgodnił jeszcze z sąsiadem Ukraińcem, czy polski kościół może stanąć na miejscu zburzonej cerkwi i cmentarza. Wtedy, zgodnie z zezwoleniem, sprzedał szopę osobie prywatnej, czyli ks. Kołodziejowi, którego partyjni urzędnicy z widzenia nie znali, bo nie brali udziału w nabożeństwach.

W nocy z 27 na 28 lipca do szopy został przymocowany krzyż, a rankiem ks. Kołodziej odprawił tam pierwszą Mszę św. Władze dostały szału. Usiłowały zniszczyć kaplicę za pomocą spychacza. Przez kilka dni i nocy w sierpniu 1973 r. mieszkańcy pilnowali jej i nie dopuścili do zburzenia. W roku 1979 bez zezwolenia wybudowano w tym miejscu pierwszy drewniany kościół. Ordynariusz diecezji przemyskiej abp Ignacy Tokarczuk poświęcił kościół i powierzył go franciszkanom oraz erygował obejmującą Wetlinę, Smerek, Kalnicę i Strzebowiska parafię pw. Miłosierdzia Bożego.

Bronisław Moskot otrzymał w tym czasie trzy razy dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Wiele razy wzywany był na przesłuchania przez SB. Przetrwał wszystko.

Wetlina odrodziła się na nowo z nowymi ludźmi, którzy przyjechali z całej Polski. Długo nie mogli zapuścić tu korzeni. Gdy ktoś z mieszkańców umierał, rodzina odwoziła ciało do rodzinnej miejscowości. – Otworzyliśmy cmentarz i mieliśmy wielki kłopot, bo nikt nie chciał być na nim pochowany jako pierwszy – opowiada o. Amadeusz, proboszcz parafii w Wetlinie. – I przyszedł moment przełomowy. Znak, że nowi osadnicy czują, że to jest ich miejsce.