Przed siebie i jeszcze dalej…

ks. Zbigniew Wielgosz

publikacja 15.07.2018 05:45

W pierwszą wakacyjną podróż, na spotkanie z niezwykłymi ludźmi i krajobrazami, zabieramy was na… pełne morze.

Wiatr w żagle dmie… Dawid Sobarnia /Stowarzyszenie Sądecki Elektryk Wiatr w żagle dmie…

Wiatr w żagle dmie…   Dawid Sobarnia /Stowarzyszenie Sądecki Elektryk Wiatr w żagle dmie…
Dawid Sobarnia z Tuchowa, który wygrał udział w Rejsie Niepodległości i popłynął z Kopenhagi do Stavanger, specjalnie dla „Gościa Tarnowskiego” snuje morskie opowieści. Na „Dar Młodzieży” zamustrował się w kopenhaskim porcie.

– Wielu Polaków nas witało i żegnało. Rodacy mogli wejść na pokład . Podeszła do mnie kobieta i powiedziała „O! Pan z Tuchowa!”. Okazało się, że pani pochodzi z mojego miasta. Na statku w Kopenhadze Mszę św. odprawiało dwóch redemptorystów, których spotkałem w Tuchowie – opowiada Dawid.

Fiordy? Nie jadły mi z ręki!

Tłumy witały żeglarzy także w norweskim Stavanger. Ludzie wiwatowali, śpiewali, zatańczyli krakowiaka, na który młodzi odpowiedzieli pokładowym polonezem. Uczestnicy rejsu mogli zwiedzić norweskie miasteczko. Nie spodziewali się, że mieszka i pracuje w nim aż tylu Polaków. Kapitan z załogą zorganizował młodym wycieczkę po norweskich fiordach.

– Byłem jednocześnie w górach i na morzu. U nas są albo góry, albo morze, a w Norwegii – wszystko naraz. Moja babcia, gdy jej o tym opowiedziałem, nie mogła uwierzyć. Niezwykłe widoki fiordów zapamiętam do końca życia, choć nie jadły mi z ręki – śmieje się żeglarz.

Druga wachta

Pierwszy dzień na pokładzie był organizacyjny. Laureaci konkursu razem z uczniami praktykantami techników morskich zostali podzieleni na wachty, które w odpowiednich godzinach wykonywały zlecone zadania na statku. – Pierwsza wachta miała dyżur od 24.00 do 4 rano. Druga od 4 do 8, trzecia od 8 do 12. Potem z koi w kubryku zrywała się pierwsza wachta, po niej znowu moja, czyli od 16 do 20. I tak na okrągło. Wachtowanie nie było łatwe. Budzono nas już o 3.30 na zbiórkę, więc spałem czasem ze trzy godziny, bo wieczorem trochę się integrowałem z grupą. Bosmanowy wchodził do kubryku i albo urządzał nam solowy koncert przez tubę, albo tłukł w patelnię. Nad każdą wachtą czuwał bosman, który krzyczał, krzyczał i… krzyczał. „Do roboty! Szybciej!”. Nad bosmanem był oficer, a wszyscy podlegaliśmy kapitanowi statku – śmieje się chłopak.

Morska robota

Nie uświadamiał sobie wcześniej, że na statku jest tyle pracy. Najciekawszym zajęciem było sterowanie fregatą. Każdy z uczestników rejsu miał zresztą okazję poznać morską robotę w różnych miejscach okrętu: w kuchni, pod pokładem i na pokładzie, a także na masztach. Dawid miło wspomina szorowanie waterwejsów, czyli rynny biegnącej wokół całego pokładu, do której dostawały się różne brudy. Szorować trzeba było też elementy z mosiądzu, których na statku jest mnóstwo. Wilgotne powietrze i słona woda bardzo szybko powodują utlenianie stopu, więc wszystko, co jest z mosiądzu, trzeba konserwować i polerować. Codziennie.

Młodzi szlifowali też poręcze na statku, lakierowali je, żeby pięknie wyglądały przy wejściu do portu. A trzeba było się pilnować, bo starszy bosman wciąż wypatrywał niedociągnięć. Czapka z daszkiem przekręcona do tyłu – kara. W klapkach na pokładzie – kara. Jaka? Na przykład 2 godziny dodatkowej pracy. – Kiedyś kolega wyszedł malować maszt i miał na szyi wiaderko z farbą. Wiatr zawiał, wiaderkiem potrząsnęło i nagle na pokład spadł deszczyk farby. Szybko zaczęliśmy ją ścierać, żeby starszy bosman nie zauważył, bobyśmy nieprędko zeszli z pokładu – wspomina żeglarz.

Wiatr w żagle dmie…   Dawid Sobarnia /Stowarzyszenie Sądecki Elektryk Wiatr w żagle dmie…
Kurczak z kołdunami

Poza tym on i pozostali nie rozstawali się ze szczotką, mopem, szarym mydłem, cifem i ludwikiem, którymi myli pokład i inne pomieszczenia statku, łącznie z toaletami. Dawid nie trafił do kuchni. Z opowieści dowiedział się, że była to ciężka robota. Nie obierał też ziemniaków. A działo się to podczas pierwszej wachty, nocą, kiedy reszta załogi śpi. W holu pod pokładem, zwanym Placem Kaszubskim, rozkładano stary żagiel i wysypywano kilka worków ziemniaków, które w ciszy obierano na obiad. A jedzenie było… wykwintne. Więc kurczak po hawajsku, kołduny białostockie. Łosoś. Pełne słoiki nutelli i sztokfisze…

Krew, pot i łzy

„Dar Młodzieży” to trójmasztowiec. Każda z wacht miała przydzielony jeden maszt i wiszące na nim żagle. Wachta Dawida opiekowała się masztem środkowym. Na maszcie było pięć żagli rejowych. Nazwę każdego żagla trzeba było znać. – Na naszym maszcie znajdowały się: grot, marsel dolny, marsel górny, bram i bom bram. Ale są jeszcze na dziobie statku żagle trójkątne, czyli grot sztaksel, grot bram sztaksel i grot bom bram sztaksel, którymi też trzeba było się opiekować – opowiada chłopak. Alarm „Do żagli!” był ogłaszany pół godziny przed akcją ich stawiania, więc był czas na przygotowanie się.

Jak to wygląda? Mniej więcej tak… Wszyscy szybko biegną na pokład, wkładają szelki, czyli uprząż bezpieczeństwa, i stawiają się gotowi do roboty. Każdy pod swoim masztem. Oficer przydziela zadania. Na jedną platformę wspina się kilka osób, najczęściej dziewczyny, bo są słabsze. Zluzowują żagiel, który opada jak firanka w oknie. Na dole dwie 10-osobowe grupy siłaczy trzymają w pogotowiu liny do naciągania płótna. Na znak bosmana biegną w przeciwnych kierunkach i żagiel nadyma się wiatrem. – Skórę na dłoniach mieliśmy zdartą – wspomina Dawid.

Żagle trzeba też zwijać lub przekładać w zależności od kierunku wiatru, a służą do tego liny inne niż do naciągania. Około 10 minut potrzeba na postawienie jednego żagla, a ponad godzinę, żeby postawić wszystkie. – Po postawieniu pierwszego żagla bolą ręce. Po drugim nie czuje się ramion. A przy kolejnych… zapomina się o tym, że nie ma już siły – mówi chłopak.

Piórka i słonie

Kiedy żyje się w ciasnej przestrzeni, w małym gronie, bez dostępu do internetu i telefonów, zaczyna być jak dawniej. – To znaczy: rozmawiamy ze sobą, śmiejemy się, śpiewamy, normalnie się ze sobą komunikujemy – podkreśla Dawid. Morze zachwyciło go, kiedy dopłynęli do Stavanger. Słońce zachodziło około 23. – A kiedy wstawaliśmy, było już jasno. Czasem było tak zupełnie szaro, że nie widziało się granicy między powietrzem i wodą, czuliśmy się zamknięci w jakiejś pustce. Niezwykłe było obserwowanie morza ze szczytu masztu, na który wchodziło się po pionowej drabinie. Z góry statek malał, ludzie stawali się mrówkami pracującymi na dole. Wokół tylko morze i statki, które nas mijały, ogromne tankowce i mniejsze. Byłem na szczycie także o zachodzie słońca. Czerwone niebo, a w dole woda i tylko my sami… Niesamowity widok – wspomina chłopak.

Wiatr nie sprzyjał specjalnie żeglarzom. – Minusem była piękna pogoda. Mocne słońce, woda jak lustro, czasem bez jednej choćby zmarszczki. Ale przed samym Stavanger wzmógł się wiatr, było ponad 6 stopni Beauforta. Mocno kołysało, dziób wznosił się kilka metrów w górę i opadał głucho w wodę. Trudno było donieść zupę do stołu. Przy wchodzeniu lub schodzeniu ze schodów człowiek czuł się najpierw lekki jak piórko, kiedy statek opadał w morze, a później – jak ciężki słoń. Na szczęście czułem się dobrze. Gorzej było po zejściu na ląd, bo wciąż pode mną – w mojej głowie – falowało morze – opowiada Dawid.

Po powrocie chłopak pojechał z delegacją rejsowiczów do papieża. Franciszek pobłogosławił Rejs Niepodległości i „Dar Młodzieży”. W prezencie otrzymał model polskiego żaglowca.