Dziewczyna z kraju papieża

Aleksandra Pietryga

publikacja 16.08.2018 05:45

Dla żony Domagoj opuścił słoneczny Dubrownik i zamieszkał w kraju chmurnym jak listopadowa mgła w Żelazowej Woli. – Jak południowiec pokocha, to na całego! – potwierdza Chorwat.

Domagoj i Kasia z synami w Chorwacji Archiwum rodzinne Domagoj i Kasia z synami w Chorwacji

Domagoj Martić pochodzi z gorącej Dalmacji. Studiował w pięknym Dubrowniku, nie bez przyczyny nazywanym średniowieczną perłą Adriatyku. Kiedy jednak poznał Kasię, dziewczynę z Siemianowic Śląskich, był gotowy rzucić wszystko i zamieszkać nawet na końcu świata. Byle z nią.

Kasia w dzieciństwie podróżowała z rodzicami do byłej Jugosławii. Zafascynował ją ten kawałek świata. – A ponieważ nauka języków obcych nigdy nie sprawiała mi problemów, postanowiłam studiować filologię chorwacką. I dobrze wybrałam – dodaje z uśmiechem.

Poznali się, kiedy dziewczyna po trzecim roku studiów przyjechała na stypendium do Chorwacji. Po raz pierwszy spotkali się w restauracji, gdzie Domagoj pracował jako kelner. – Imałem się różnych prac – opowiada. – Pracowałem na budowie, w restauracji byłem kelnerem lub pomocnikiem kucharza, a w hotelu masażystą. W Chorwacji student nie siedzi na garnuszku rodziców, ale musi sam na siebie zapracować. \

To była prawdziwa eksplozja uczuć. I hektolitry wylanych łez, kiedy trzeba było się rozstać. W głowach młodych rodziło się pytanie: „Czy ta wakacyjna miłość ma szansę przetrwać?”.

Teściowa!

Przetrwała. Domagoj tak bardzo tęsknił za ukochaną, że już dwa miesiące później przyjechał do Polski, choć podróż z Chorwacji wcale nie była łatwa. Autobusem jechał do Wiednia, gdzie czekał dziewięć godzin na pociąg do Katowic. Wprost z rozgrzanej słońcem Dalmacji trafił na listopadowy Śląsk, gdzie właśnie spadł śnieg. A on przyjechał w letnich butach – śmieje się Kasia.

Nagły atak zimy nie ostudził uczuć Chorwata do Polki. Najbardziej stresował się spotkaniem z rodzicami Kasi. Zwłaszcza z tatą, bo jak twierdzi, w Chorwacji najważniejsze jest zdobyć aprobatę ojca dziewczyny. – Jeśli się nie spodobasz, możesz od razu się pakować i wracać do domu.

Długo ćwiczył po polsku podstawowe zwroty grzecznościowe i słówka dotyczące rodziny. – Efekt był taki, że kiedy dotarłem na miejsce, z tego stresu wszystko mi się pomieszało i do matki dziewczyny, którą znałem od dwóch miesięcy, zawołałem: „Teściowa!”.

Dziś Chorwat świetnie mówi po polsku. Z pobytu w ojczyźnie przyszłej żony przywiózł sobie podręcznik do nauki języka. Był tak zdeterminowany, że w kilka tygodni całkiem nieźle opanował trudny język polski. – Uczyłem się codziennie po trzy, cztery godziny – przyznaje. – Chciałem zrobić Kasi niespodziankę... – I zrobił! – dodaje żona. – Kiedy Domagoj przyjechał następnym razem, na imprezę urodzinową mojego taty, wszystkim w rodzinie szczęki opadły z wrażenia. Tak świetnie mówił po polsku.

Zaręczyn w Dubrowniku mogłaby pozazdrościć Kasi każda Polka. Romantyczny Domagoj oświadczył się na słynnej ulicy Starego Miasta – Stradun. Trzech kolegów trzymało wielki transparent, rozciągnięty od jednej do drugiej XII-wiecznej kamienicy. „Kasia, hoćeš li se udati za mene?” („Kasiu, czy wyjdziesz za mnie?“) – głosił wielki napis na 7-metrowej płachcie czerwonego materiału. Która dziewczyna mogłaby odmówić w takiej sytuacji? – Ten banner „produkowałem” po nocach – opowiada Chorwat. – Kupiłem trzy prześcieradła i wycinałem litera po literze, a potem naszywałem je na wielką płachtę.

Pobrali się już w Polsce. Liturgia ślubna, w kościele Świętego Ducha w Siemianowicach Śl., sprawowana była w trzech językach: polskim, chorwackim i po łacinie. Z Chorwacji przyjechał zaprzyjaźniony ksiądz. Domagoj przez 12 lat służył jako ministrant przy ołtarzu. – Kiedy daliśmy na zapowiedzi w mojej parafii, ksiądz podczas ogłoszeń zaczął czytać głośno: „Domagoj Martić żeni się z Katarsiną... z Szemia... Ssjemjanowic... E, tam! Ona jest z kraju papieża... – to na pewno jest dobrą kobietą!” – wspomina ze śmiechem.

Odtąd Kasia dla chorwackich krewnych i przyjaciół została „djevojčicu iz papine zemlje“ – „dziewczyną z kraju papieża“. Chorwaci kochają Jana Pawła II. Mają ku temu szczególny powód. Gdy kraj ogłosił niepodległość, to właśnie Watykan, jako jedno z pierwszych państw, uznał proklamację Chorwacji.

Lepiej, by jednego zabili

Kiedy wybuchła wojna domowa w Jugosławii, Domagoj miał 13 lat. – Stałem na moście na rzece Neretwie i widziałem nadlatujący wprost na mnie samolot. Słyszałem ogłuszający huk silnika – opowiada. – To było coś takiego jak w sennym koszmarze, tyle że ja przeżyłem to na jawie. Wiedziałem, że muszę uciekać, bo zaraz spadnie pocisk. Miałem do wyboru: uciekać w lewo, blisko schronu, albo w prawo – daleko i nie wiadomo dokąd... Instynktownie rzuciłem się w prawo i nagle... Bach! Pocisk wybuchł tuż przy schronie, dokładnie tam, gdzie rozsądek nakazywałby mi uciekać...

Razem z mamą, siostrą i bratem uciekli z rodzinnego Metkovicia. Serbowie chcieli zniszczyć mosty na Neretwie, by odciąć Chorwację południową od reszty. Wrócili po kilku tygodniach. Ojciec zmontował prowizoryczny schron w domu, do którego później uciekali wszyscy sąsiedzi. – Czasem brakowało miejsca dla nas – wspomina Domagoj. – Pamiętam jeszcze taką sytuację: jechaliśmy przez miasto, siedem osób w samochodzie. Przed nami wlókł się wóz policyjny. Mówię: „Tato, wyprzedź go”. Ale tata się bał. A ja coraz bardziej nalegałem. W końcu tata zdecydował się pozostawić w tyle ten radiowóz. Nie ujechaliśmy daleko, kiedy za sobą usłyszeliśmy straszny huk. Następnego dnia poszliśmy z bratem zobaczyć, gdzie był wybuch. Patrzymy, samochód policyjny stoi, a tuż za nim ślady po pocisku. Na fasadzie domu zostały tam do dnia dzisiejszego...

– Wojna jest straszna, zmienia ludzi. I ten nieustanny lęk od rana do wieczora. Kiedy pracowaliśmy z ojcem i bratem na polu, tata zawsze kazał nam pracować na różnych krańcach. Mówił: „Lepiej, żeby jednego zabili niż wszystkich trzech...” – opowiada Chorwat. – Ojciec miał pasiekę. To była jego pasja, jego życie. Wiedział, jak każda pszczoła oddycha. I w czasie wojny stracił wszystko. W jednej chwili ogień strawił 80 uli. Z martwych pszczół żołnierze usypali stos, a z resztek uli zrobili tarcze do strzelania... Kiedy tata to zobaczył, załamał się i już nigdy nie był taki sam jak przedtem...

Tata, ota!

Dziś drugą ojczyzną Domagoja jest Polska. Znalazł przyjaciół, świetnie dogaduje się z rodzicami Kasi. – Z teściową to była miłość od pierwszego wejrzenia, a teść jest moim idolem! Choćby tylko dla niego nie opuszczę żony aż do śmierci – śmieje się. – Nie, nie brakuje mi słońca ani upalnej pogody – zapewnia. – Brakuje mi jedynie tej południowej żywiołowości i spontaniczności ludzi. Byłem zdumiony, kiedy odkryłem, że tutaj trzeba się anonsować, żeby odwiedzić przyjaciół; dzwonić, że się wpadnie następnego dnia po południu. U nas jest to nie do pomyślenia! Drzwi domów są stale otwarte. Nikomu nie przeszkadza bałagan czy niepomyte po obiedzie naczynia. I brakuje mi piosenki! U nas w Chorwacji wszyscy śpiewają. Młodzi czy starzy. Przy pracy czy przy grillu.

– To prawda – potwierdza Kasia. – W Chorwacji ludziom wcale nie jest łatwiej pod względem ekonomicznym niż Polakom. A jednak oni tak nie narzekają, potrafią cieszyć się życiem. Mówią: „Przeżyliśmy wojnę, to wszystko przeżyjemy!”. Nie ma tej zawiści wśród ludzi, jaka jest chyba naszą wadą narodową. Kiedy ktoś kupi nowy samochód, to nikt nie zastanawia się, skąd wziął na niego pieniądze, tylko wprasza się na przejażdżkę.

Kasia i Domagoj doczekali się dwóch uroczych synów. Ivo ma 8 lat, a Igor 17 miesięcy. Razem z rodzicami odwiedzają babcię w Chorwacji. Starszy synek doskonale rozumie wszystko po chorwacku. – Brakuje mu jednak odwagi, by mówić w tym języku – mówi mama. – Myślę, że gdy będzie starszy i spędzi więcej czasu w Chorwacji, wszystkie blokady puszczą. – Igorek próbuje wymawiać pierwsze słowa – cieszy się tata. – Ostatnio jesteśmy w ogródku, a tam piłka. Po chorwacku „lopta”. Mały ciągnie mnie za rękę i woła: „Tata, tata, ota!”. Aż łzy stanęły mi w oczach.