Czasem śmieję się z mew

Katarzyna Matejek

publikacja 20.08.2018 05:45

Szybowanie to według niego poezja. Bywało, że latał na wysokości trzech tysięcy metrów w towarzystwie orłów. Paralotniarz z Ustki przygodę z lataniem zaczął zwyczajnie: od podglądania mew na usteckim osiedlu.

Są zdjęcia, które paralotniarz wymyśla sobie jeszcze na lądzie. Tu – ilustracja piosenki „Learning to fly”  Pink Floyd. Waldemar Janiszewski Są zdjęcia, które paralotniarz wymyśla sobie jeszcze na lądzie. Tu – ilustracja piosenki „Learning to fly” Pink Floyd.

Lot z ogromnym ptakiem, skrzydło w skrzydło, gdy słychać tylko szum powietrza… tego się nie da opisać – mówi Waldemar Janiszewski, paralotniarz z Ustki. Choć włada umiejętnościami sprawdzonymi podczas tysięcy godzin lotów, to początkującym adeptom powietrznych podróży zazdrości emocji towarzyszących pierwszemu oderwaniu się od ziemi. – Latanie daje niesamowitą satysfakcję i tę stronę tego sportu staram się ludziom pokazywać – mówi instruktor szkoły latania Aquila Paralotnie.

Wybrzeże już mu nie wystarcza. Szybuje nad lądami, górami, w Polsce i za granicą, ściga się z mistrzami. Z jego inicjatywy odbył się w Ustce na przełomie czerwca i lipca Columbus Festiwal Wiatru, w którym wystąpili mistrzowie świata i Europy, członkowie polskiej kadry narodowej.

Koty i mewy

– Koty łażą wszędzie wokół swojego gniazda – mówi Waldemar Janiszewski i wiadomo, że ma na myśli nie czarnego mruczka, który właśnie wybiera się na spacer specjalnym włazem w oknie, lecz samego siebie z czasów, gdy jako 10-latek krążył po usteckich klifach, bawiąc się w chowanego lub strzelając z kija. – Chodziliśmy tam „w Himalaje” i je zdobywaliśmy. Szło się trawersem, czasem zjeżdżało na tyłku… Glinę ciężko było wyprać – uśmiecha się.

Nie musiał zresztą biec na wybrzeże, by obserwować wiatr. – Gdy powietrze uderza o klif, tworzy się fala, na której lotnik może utrzymać się nawet wiele godzin. To robiły mewy na naszych blokach. Całe stada śmieszek wisiały w górze godzinami, bawiły się ze sobą, koziołkowały po chleb, który im rzucaliśmy – wspomina pan Waldemar.

Wykorzystywał te obserwacje, budując modele szybowców i walcząc z kolegami na papierowe samoloty, którym dorabiał śmigła, zmieniał wyważenie. – Wyrobiliśmy sobie solidne podstawy techniczne, poznaliśmy aerodynamikę. Dziś ludziom brakuje podstawowej wiedzy, nawet dorośli zadają banalne pytania – zauważa.

Najciekawszym obiektem w mieście była dla niego modelarnia – do czasu, aż zobaczył paralotnię na usteckim klifie. Wówczas zapomniał o modelarstwie lotniczym. – Zobaczyłem, że na tym da się latać – wspomina. – Musiałem spróbować, mam coś takiego w sobie – chciałem poczuć przestrzeń, podziwiać ją.

Zanim założył uprząż, podglądał szybujących kolegów i pochłaniał kompendium paralotniarstwa. W 1998 roku został laureatem konkursu „Przeglądu Lotniczego”, jednak zamiast kursu paralotniarskiego, który (zgodnie z tytułem konkursu „Zacznij latać tego lata”) umożliwiłby mu spełnienie marzenia, wygrał… rękaw do pomiaru wiatru. Wymarzony cel osiągnął cztery lata później.

Hawaje w Ustce

Podczas szkoleń W. Janiszewski adeptom paralotniarstwa pomaga zrozumieć, co dzieje się nad ziemią. Uważa, że latanie na klifie można porównać do surfowania na Hawajach, do którego potrzeba dwóch długich rzeczy: deski i fali oceanicznej. – Surfer wskakuje na grzbiet fali i zjeżdża po niej. Powietrze działa podobnie jak woda. Wiatr uderza w stok klifu i wybija się wysoko, tworząc wielką powietrzną falę – tłumaczy paralotniarz. Oczywiście im większy stok, tym większa fala, co wykorzystują piloci szybowców, osiągający w górach pułap nawet 10 kilometrów, czym zdobywają kolejne „diamenty”, czyli odznaki przyznawane za przekroczenie 5 tys. metrów przewyższenia. – Kiedy słyszą komunikat „w górach halny”, pakują walizki i jadą na Podhale. Tak samo my na Wybrzeżu: czekamy na falę.

W naszym regionie najwyższe klify ma Ustka, choć to i tak nieduże, najwyżej kilkunastometrowe uskoki. Wyższe są na wschód, w kierunku Gdyni. Zaprawiony lotnik da jednak radę dolecieć z Ustki do Rowów i z powrotem, o ile uda mu się „przeskoczyć” wypłaszczenia terenu – do tego konieczny jest jednak wiatr od morza.

Co ciekawe, nawet jeśli jest on wystarczająco silny, jego fala jest dość niska, więc nie podniesie wyżej niż kilkaset metrów. – Można próbować, ale trzeba uważać, by nie wpakować się w kłopoty – pan Waldemar przestrzega przed turbulencjami na styku morza i lądu. – Trochę jak w korridzie. Można klepnąć byka w zad, ale… ta sztuka nie zawsze się udaje.

Ciepło–zimno

Na wykresie z jego przelotu w Austrii, zapisanego śladem GPS, widać 120-kilometrową wstęgę, zwijającą się co rusz w serpentynę. Wyrysowanie jej na niebie trwało ponad sześć godzin. Serpentyny to kominy termiczne, w których pan Waldemar nabierał wysokości.

W kominach termicznych (płożą się one na stokach) powietrze jest cieplejsze niż otoczenie, wznosi się w górę, a z nim także owady, ptaki i on. Wyczuwa ciepłe powietrze, ale pomagają mu w tym także przyrządy. Wariometry mierzą ciśnienie i piszczą, podobnie jak samochodowe czujniki parkowania – tym szybciej, im szybciej wznosi się lotnik.

– Latamy z prędkością ok. 40 km na godzinę względem powietrza. Na klifie czasem tego nie czuć, bo lecąc pod wiatr, może nam się wydawać, że stoimy w miejscu. Zresztą im wyżej, tym poczucie prędkości jest mniejsze i gdyby nie przyrządy, to trudno byłoby ocenić, czy w ogóle lecimy w jakąś stronę – tłumaczy.

Kominy są ciepłe wewnątrz, ale kiedy się z nich wyskoczy... można zmarznąć. Każde 100 metrów wysokości to 1 stopień Celsjusza mniej. – Na lot na wysokości dwóch kilometrów trzeba się porządnie ubrać, bo to nawet 20 stopni różnicy – przestrzega instruktor. Zresztą ubranie izoluje także przed nadmuchem powietrza oraz przed otarciem naskórka przy starcie czy lądowaniu. – Skrzydło potrafi pokazać rogi – przeciągnąć lotnika po trawie, rzucić na krzaki.

Tani sport

Jeśli szybująca po niebie konstrukcja przypomina zagiętego w dół banana, to mamy do czynienia z paralotnią. Jeśli jej pilot ma „wentylator” na plecach, to jest to paralotnia z napędem plecakowym. Pilot siedzący w wózku na kołach to motoparalotniarz.

– Latanie jest bezpieczne – uspokaja W. Janiszewski, który praktykuje także loty w tandemie. Choć przyznaje, że gdy tylko ruszy sterówką, by zrobić zakręt, niektórzy turyści ze strachu wpadają w drżenie – zwłaszcza ci, którzy nie marzyli wcale o podniebnym przelocie, ale dostali voucher na lot w prezencie. – Staram się nie przestraszyć nikogo, chcę pokazać ludziom piękno latania – uspokaja pan Waldemar.

Instruktor zachęca także do wzięcia sterówek we własne ręce. – Latanie na paralotniach jest tanie i dostępne. A warto, bo jest w nim tyle emocji! Każdy może to robić na swoim poziomie, nie trzeba być mistrzem świata. To dość proste. Jeśli ktoś jeździ samochodem, jest w stanie opanować i paralotnię – przekonuje, choć zaznacza, że latanie to także mozolne przygotowywanie sprzętu, sprawdzanie pogody, ocena ryzyka. Mimo wszystko nie trzeba do tego spełniać wygórowanych wymagań ani robić badań lotniczo-lekarskich.

– Swój samolot można trzymać pod szafą czy w samochodzie, zabrać na koniec świata i tam latać. Tego nikt nie zabroni, bo jeśli przestrzeń powietrzna nie jest objęta zakazem lotów, to nie potrzeba zgody na start – wyjaśnia lotnik. Wylicza, że na podstawowy sprzęt trzeba wydać 10 tysięcy złotych, natomiast używany kupi się już za 5 tysięcy.

Statystyki podają, że pilotów paralotniowych w Polsce jest ośmiokrotnie więcej niż pozostałych. To sport, którego nietrudno się nauczyć – wstępne szkolenie trwa siedem dni przy dobrej pogodzie. Obejmuje też teorię – nie tylko budowę paralotni, ale i aerodynamikę, meteorologię, prawo. Część praktyczna zaczyna się od nauki stawiania skrzydła i sterowania nim przy staniu na ziemi. Od uzyskania licencji dzieli adepta 30 samodzielnych lotów na lotnisku za pomocą wyciągarki.

Poznaj swój kraj

Koło Ustki Bałtyk ma dużo do roboty. Jak mało kto pan Waldemar ma okazję obserwować tę pracę. Gdy wzlatuje nad morze, widzi pod zieloną powierzchnią jaśniejsze wały długich, piaszczystych rew. Ułożone przez zachodnie prądy morskie, nieustannie odbudowują zachodnią plażę Ustki. Choćby nie wiadomo jak dużo plaży pochłonęły zimowe sztormy, ona samoczynnie się odbudowuje – przesuwana prądami rewa w końcu wyskoczy na brzeg i naniesie piach. Z lotu ptaka widać, że nie radzi sobie z tym plaża wschodnia, ponieważ za każdą przeszkodą wystawioną w morze (a tym są usteckie mola) tworzy się niszczycielski wir. Dlatego też wschodnią, dwa razy krótszą plażę co roku muszą odbudowywać pogłębiarki.

Te procesy lotnik dokumentuje na zdjęciach. Jako geograf z wykształcenia znalazł sposób, by w swojej dziedzinie realizować się nie tylko poprzez mapy i wykresy, ale także dzięki zdjęciom robionym w locie na paralotni. Jego fotograficzne prace doceniają organizatorzy wystaw i wydawcy książek.

Przelatując nad ulubionym Słowińskim Parkiem Narodowym, uwiecznia charakterystyczne formy polodowcowe, wyraźne pasmo moreny czołowej. Uważa, że Pomorze Środkowe należy do najciekawszych regionów Polski. – Klif w Dębinie za Ustką w listopadzie jest czerwono-żółto-brązowy. Na wiosnę, kiedy nie ma jeszcze liści, a ptaki już przyleciały, my, paralotniarze, szybując kilka metrów nad koronami drzew, jesteśmy bliżej gniazd, niż będąc na ziemi. Widzimy pisklęta, ich rozwarte dzioby, słyszymy drące się na nas ptactwo.

Wiruje z krukiem

Ptaki to fascynujący towarzysze. W. Janiszewski lata oko w oko z tymi największymi. – Orzeł wygląda od dołu jak szalik kibica z rozczapierzonymi brzegami. Przyleci, popatrzy – opisuje zwierzęta ze Słowińskiego Parku Narodowego lub z Borów Tucholskich. – To niesamowite spotkania z ptakami, które szybują wysoko, wykorzystując termikę. Na przykład czarny kruk, który wiruje w tym samym kominie co my – nasze drogi krzyżują się tam, wysoko. Cóż, czuję się trochę jak ptak – przyznaje paralotniarz, lecz dodaje, że nie marzy o prawdziwych skrzydłach. Raczej fascynuje go, że człowiek dzięki technologii i nowoczesnym materiałom był w stanie skonstruować urządzenie, które tak upodabnia go do ptaków. – Latamy z podobnymi do nich prędkościami, na tych samych prądach powietrza, wznosimy się tak samo szybko, z tym że one nie muszą mieć wariometru, bo mają własne czujniki. Tak, one latanie po prostu czują – tłumaczy. I dodaje: – Ale czasem śmieję się z mew siedzących na plaży, że czekają, aż zaczniemy latać. Dopiero wtedy mówią do siebie: „Hej, idziemy, paralotniarze już latają”.