Jeden kieliszek różnicy

Krzysztof Kozłowski

publikacja 19.08.2018 05:45

Głód alkoholowy sięgnął zenitu. Zacząłem zanurzać rękę w toalecie, żeby nabrać z niej dłonią wino. Musiałem się napić. A w duszy stanowczy głos: „Co ty robisz?”...

Jeden kieliszek różnicy henryk przondziono /foto gość – Przyznanie się do bezsilności wobec alkoholu wymaga prawdy. To trudna walka – mówi Beata.

Przyznanie się mocarza do bezsilności jest czymś niezwykłym. – Przecież wypieliłam działkę, zrobiłam śniadanie, obiad i kolację dla pięciorga dzieci, wszystko jest wyprane i posprzątane. Ja byłam mocarz. A że wypiłam sześć piw? To normalne. Byłam jeszcze większy mocarz po tych piwach! I dla mnie, takiego mocarza, przyznanie się, że jestem bezsilna wobec tych trzydziestu centymetrów płynu w butelce, byłoby niczym obnażenie się przed tłumem ludzi. Do zaakceptowania prawdy, że ten problem mam, potrzebowałam dwóch lat. Przyznanie się do bezsilności wobec alkoholu, a już do tego, że to on kieruje moim życiem, wymagało prawdy. To trudna walka. To ja kierowałam swoim życiem! Przecież piłam, kiedy chciałam. Ale pojawiło się pytanie: „Kiedy ja nie chciałam?”. Bo dlaczego, kiedy tak bardzo chciało się pić, nie napiłam się po prostu wody? A kiedy była nerwowa sytuacja w domu, nie poszłam do kościoła, na spacer czy do koleżanki, która nie pije, tylko poszłam tam, gdzie się pije? Okazało się, że to te trzydzieści centymetrów kierowało moim życiem – wspomina Beata.

Najbardziej bolała dusza

Sierpień – miesiąc trzeźwości. Jak tu nie pić, kiedy to najlepszy czas na grille, spotkania z przyjaciółmi i wszelakie imprezy, choćby koncerty? A tu jeszcze kolejna inicjatywa episkopatu Polski: 100 dni abstynencji na 100-lecie niepodległości – od 4 sierpnia do 11 listopada... – Dla mnie to już nie jest dylemat – uśmiecha się Beata. – My spotykamy się na grillu przy oranżadzie. Zawsze jest wesoło i głośno. A ludzie przyjeżdżają z okolic, nawet z Olsztyna. Ktoś się dziwił, że jak to się opłaca tyle kilometrów jechać, żeby zjeść kiełbaskę i wypić szklankę oranżady. Ano opłaca się, bo w sercu radości przybywa – mówi. Wspomina swoją historię życia, które było na tyle trudne, że w alkoholu zaczęła szukać pocieszyciela i powiernika.

– Byłam samotna w domu pełnym ludzi. Mój były mąż znęcał się nade mną. A ja zamykałam się w sobie coraz bardziej. Nikomu się nie skarżyłam. Alkohol to był środek przeciwbólowy. Wiadomo, po wypiciu uderzenia mniej bolą. Mniej się słyszy wyzwisk. I kiedy moja córka miała 15 lat, powiedziała mi, że śmierdzę piwem, że wstydzi się przyprowadzić koleżanki. A we mnie bunt: jak to? To ja przy was wszystko robię, flaki z siebie wypruwam, a tu pretensje, że piwko wypiję? Toż mi się należy. Siostra do mnie zadzwoniła, bo słyszała, że za dużo piję. I kolejna złość we mnie. Czemu wtrąca się w moje życie?! Ale od tego momentu postanowiłam pić nocami. Z czasem byłam wyczerpana. Bolało mnie ciało i wyzwiska, ale najbardziej dusza – wspomina.

Wiersz, który zamknął rozdział

Trafiła na kurs do MOPS-u. Tam miała zajęcia z terapeutą. Porozmawiała z nim. W tym czasie wzięła udział, ze względu na sytuację w rodzinie, w spotkaniu grupy interdyscyplinarnej. – Tam pierwszy raz powiedziałam, dlaczego piję. Że śpię na podłodze w rodzinnym domu, bo mąż mnie do tego zmusza. Chciałabym nie pić, chcę być normalnym człowiekiem. Tam zaproponowano mi terapię na oddziale zamkniętym. Było to 10 maja 2011 r. – opowiada. Siostra kupiła jej ubrania, kapcie. Na drugi dzień była już w szpitalu na oddziale. – Tak zaczęło się moje trzeźwienie – uśmiecha się wzruszona. – Za każdy dzień co rano dziękuję Bogu i drugiemu człowiekowi – dodaje.

W 2012 r. napisała wiersz „Narodzenie”. Wtedy uznała się za alkoholiczkę i zaczęła nowe życie. Czyta drżącym głosem: „Pijanymi oczami patrzyłam, jak świat mój się wali. Jak moje całe życie płonie i się pali. Właziłam całą sobą w moje własne piekło. Wszystko, co kochałam, ode mnie uciekło. (...) Chcę obudzić się wreszcie, chcę być prawdziwym człowiekiem, kobietą i matką, otoczona miłością swych dzieci gromadką. Głośno wołam pomocy, nie chcę dalej wegetować w alkoholu niemocy (...)”. – Ten wiersz zamknął rozdział walki z tym, kim jestem. Dziś mam wsparcie dzieci, rodziny i przyjaciół. Tyran odszedł, nie wytrzymał z trzeźwą Beatą, która potrafiła wezwać policję, nie dała się bić, kopać i opluwać. Teraz jestem ja, „szczęśliwa alkoholiczka” – mówi.

Dłoń drugiego

Beacie wiele pomógł Piotr, z którym przyjaźni się od początku trzeźwienia. – Prowadził mnie za rękę, kiedy zostałam z piątką dzieci i siedmioma groszami w portfelu. To był człowiek, który mnie rozumiał – mówi Beata. – Walkę z alkoholizmem rozpocząłem w 2002 roku. Zastanawiałem się nad swoim dalszym życiem. Pracowałem u księży marianów. Nie ukrywałem swojego problemu, a oni mnie wspierali. Poszedłem na terapię. Po powrocie nie byłem sam, byłem w końcu kimś. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy spotkałem Beatkę na oddziale, bo oprócz mitingów i terapii pogłębionej chodziłem na mitingi do szpitala. Po jej terapii na oddziale spotykaliśmy się na mitingach w MOPS. Widać było, że jej zależy i jest potrzebująca. Bo nie wszystko można samemu pokonać. Potrzebna jest pomocna dłoń drugiego. A Beatka to ciepła dusza. Dziś prowadzimy wspólnie mitingi w szpitalu. Niedawno dołączył do nas Maciek – mówi Piotr.

Maciek mówi o sobie, że jest „dziwnym przypadkiem”, bo w tak szybkim czasie nastąpiło uzależnienie. – Zaczęły się problemy rodzinne. Rozwód, dzieci pozostały z byłą żoną. Pracowałem zagranicą jako opiekun osób starszych. Nie radziłem sobie. Alkohol stał się lekarstwem na żal i rozpacz. Pijąc, dalej sobie z tym nie radziłem. Więc piłem coraz więcej i częściej. Aż doszło do stanu, kiedy nie trzeźwiałem przez dwa lata. Piłem wino, piwo, później mocniejsze trunki. Popełniałem wówczas wiele błędów. Zacząłem jeździć po wypiciu. Zacząłem zaniedbywać podopiecznych, na przykład zapominając podać lekarstwa czy insulinę – wspomina.

Samotność coraz bardziej wypełniała jego duszę. W końcu miał wszystkiego dość. – Wtedy w pijanym widzie zaczęło do mnie docierać, że coś jest nie tak. W internecie znalazłem infolinię w Polsce do AA. Otrzymałem numer telefonu do AA z polskiej grupy. Rozmawiałem z nimi. Próbowałem, ale nie dawałem ciągle rady. W pewnym momencie wziąłem dużą dawkę morfiny, myśląc: „Trzeba przecież skończyć do nieudane życie” – opowiada. Wtedy zadzwoniła do niego koleżanka. Opatrzność Boża?

– Musiało się to zdarzyć. Skontaktowała się z moim bratem, który jest pielęgniarzem. Zadzwonił do mnie, kazał zrobić płukanie żołądka. Całe szczęście morfina była w powłoczce, która powoli ją uwalniała. Kazał mi się natychmiast spakować i wracać do Polski. I kiedy obudziłem się następnego dnia, poczułem, że chcę żyć, tak nagle pokochałem życie... Wróciłem do Polski, gdzie czekało już na mnie miejsce na oddziale w szpitalu – mówi Maciej.

W szpitalu uratowali mu życie, bo kiedy tam trafił, miał już bardzo zniszczoną wątrobę. – Po opuszczenia szpitala musiałem wracać za granicę, bo umowa o pracę trwała. Bałem się tego. Znów obcy kraj i totalna samotność. Co mnie uratowało? Miałem numer telefonu do Beaty. Wystarczyło parę minut rozmowy... – wspomina.

Ale zdarzył się trudny moment. Przyjechali znajomi i przywieźli mu w prezencie dwa wina. – Modliłem się, trzymając te butelki. Miałem tak ogromną ochotę się napić. Pamiętam, jak dziś, że wina miały ponad 15 lat. W końcu postanowiłem wylać je do toalety. Wylewałem i czułem ten zapach, do dziś go czuję. Głód alkoholowy sięgnął zenitu. Zacząłem zanurzać rękę w toalecie, żeby nabrać z niej dłonią wino. Musiałem się napić. A w duszy stanowczy głos: „Co ty robisz?”. Ostatkiem sił nacisnąłem spłuczkę. I odczułem wielką ulgę – opowiada.

Po czasie wrócił do Polski. Dziś mieszka z dziećmi. Żona mu je oddała. Rozwija swoje pasje, szczególnie uzdolnienia muzyczne. Z przyjemnością wędkuje. Tak zmieniło się jego życie w ciągu ostatnich trzech lat. – Przebudowałem całego siebie. Tak myślę, że to, iż trzeźwieję, jest darem. Bo leczenie polega na tym, że się nie zmienia świata, a siebie. Widzimy źdźbło u innego, a w swoim oku belki nie widzę. Dostrzegając ją, zmieniasz własny świat, świat rodzinny, poprawiasz relacje. To się musi dziać codziennie. Ta choroba spowodowała, że staram się być lepszym człowiekiem. Dołączyłem do Beaty i Piotra.

Co poniedziałek Beata chodzi na mitingi do szpitala. Wraz z nią Piotr i Maciek. – Kocham tam być. Kocham tych ludzi. Biegnę do nich. I co tydzień widzę w nich siebie. Nie zapominam, kim jestem. Niesiemy im posłanie i nadzieję. Kiedy idę na oddział i mówię do nich – ludzi zmęczonych, szukających nowej drogi – „Mam na imię Beata i jestem alkoholiczką, też tu byłam, siedziałam, czuję jeszcze odór wymiocin”, to oni mi nie dowierzają. Ale ja to wiem. Pytają mnie, czy ja się tego nie wstydzę. Już nie. Wstydziłam się tego, że jestem pijana, kiedy dziecko powiedziało mi, że śmierdzę. Ja się wtedy wstydziłam. Kiedy moje świadectwo ma komuś pomóc, mogę mówić do tysięcy ludzi. Bo to jest oddawanie długu, który zaciągnęłam na wspólnocie, na terapii. Wiemy o tym i dlatego co poniedziałek przyjeżdżamy na oddział. Witamy się zawsze na misia, bo to jest przekazanie naszego trzeźwego ciepła, miłości. To trzeba przeżyć – wyznaje Beata.

– Bo alkoholizm to choroba uczuć, umysłu i emocji. Pijemy, bo czujemy złość albo radość. Pijemy wbrew oczywistym szkodom. Dla alkoholika problemem jest jego myślenie. Chodzimy do szpitala i spotykamy się z ludźmi, którzy nie mają jeszcze tej świadomości. Jaka jest różnica między nami, trzeźwiejącymi, a nimi? Jeden kieliszek. Że ja go już nie podnoszę, a oni jeszcze tak. Poza tym niczym się nie różnimy – mówi Piotr.

– Pamiętam siebie. Ile razy przysięgałem Bogu i sobie, że nie pojadę pijany po następny alkohol. Za każdym razem, kiedy to zrobiłem, kajałem się: „To był, Panie Boże, ostatni raz”. I znów jechałem. Dlatego, gdy spotykamy się z osobami, które są na terapii, rozumiem je, a one rozumieją, o czym do nich mówię – dodaje Maciej.