Życie jest krótkie, nawet to stuletnie

Maciej Rajfur

publikacja 10.08.2018 05:45

Tej kobiecie nie wypada już śpiewać urodzinowego „Sto lat!”. Porucznik Barbary Sowy, sanitariuszki powstania warszawskiego, nie opuszcza poczucie humoru. Ma też swój prosty przepis na długowieczność.

Życie jest krótkie, nawet to stuletnie Reprodukcja: Maciej Rajfur /Foto Gość – Dzisiaj widzę, że moja młodość przypadła na niespokojne czasy, ale wtedy wydawało mi się, że światowy konflikt zbrojny jest niemożliwy. Zawsze uważałam, że aby doszło do wojny, muszą wcześniej się odbyć jakieś oficjalne rozmowy. Ale nic takiego nie miało miejsca. Zaskoczyła mnie ta wojna okropnie – wspomina pani Barbara.

Wszyscy wiemy, że kobiet o wiek się nie pyta. Chyba że, jak u pani Barbary, jest on powodem do dumy. Wrocławianka 23 czerwca skończyła… jeden wiek, czyli 100 lat. – Mnie już trzeba śpiewać „Dwieście” – rozpoczyna dowcipnie rozmowę, śmiejąc się. Jak się dzisiaj czuje? – Jak na prababcię przystało. Jestem trochę połamana, ale żyję. Myślę, że z jednej strony dobrze jest żyć 100 lat, ponieważ mam zgodną, dobrą rodzinę i przebywam wśród niej, a z drugiej strony człowiek analizuje coraz częściej, co mógł lepiej zrobić w życiu – mówi. Chętnie dzieli się powstańczymi wspomnieniami, choć widać, że wciąż wzbudzają one żywe emocje.

Patriotyzm wyssany z mlekiem matki

Barbara wywodzi się z warszawskiej rodziny o patriotycznych tradycjach. Ojciec, Paweł Gettel, był działaczem politycznym i posłem na Sejm III kadencji. Matka pracowała w Narodowym Banku Polskim. Basia, urodzona w roku odzyskania przez Polskę niepodległości, ma w swoim życiorysie wiele akcentów wolnościowych i niepodległościowych. Przed wybuchem II wojny światowej zdała maturę w znanym i renomowanym Liceum Żeńskim Fundacji im. Wandy z Posseltów Szachtmajerowej. Chodziła do klasy z córką marszałka Józefa Piłsudskiego – Wandą. Studia rozpoczęła na obecnie najstarszej ekonomicznej uczelni handlowej w Polsce.

– Uczęszczałam do Szkoły Głównej Handlowej. Pamiętam dobrze przedwojenną Warszawę. Kochałam to miasto, bo mi się bardzo podobało, ale później się zmieniło. Niewiele teraz zostało z piękna dawnej stolicy – wspomina Barbara Sowa.

Kiedy miała rozpocząć semestr dyplomowy, wybuchła wojna. – Dzisiaj widzę, że moja młodość przypadła na niespokojne czasy, ale wtedy wydawało mi się, że światowy konflikt zbrojny jest niemożliwy. Zawsze uważałam, że aby doszło do wojny, muszą wcześniej się odbyć jakieś oficjalne rozmowy. Ale nic takiego nie miało miejsca. Zaskoczyła mnie ta wojna okropnie – wspomina kombatantka. W patriotycznym domu rodzinnym odbywały się zebrania konspiracyjne a także krzewiące polskość nielegalne wieczory muzyczne i poetyckie. Tuż po utworzeniu Związku Walki Zbrojnej (podziemnej organizacji później przemianowanej na Armię Krajową) wstąpiła do niego młodsza siostra Zofia, a chwilę później także Barbara. Konspiracyjną działalność zaczęła na Ochocie pod pseudonimem „Basia”. Ukończyła tajne kursy pielęgniarskie i nielegalną praktykę medyczną w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Pełniła także funkcje łączniczki i kolporterki.

Gdy nadszedł czas powstania warszawskiego, rodzeństwo Gettlów (Barbara, Zofia i najmłodszy Edward) zgłosiło się do walki. Brat zginął w sierpniu na Starówce. Basia służyła w Armii Krajowej jako sanitariuszka w dzielnicy Ochota.

Walka poprzez pomoc

– Chciałam być w Armii Krajowej, wszyscy wokół mnie do niej należeli. Stanęłam do powstania, bo uważałam, że musi wybuchnąć. Nie dało się już wytrzymać pod okupacyjnym rządem Niemców. Mówiono nam: przeżyjemy tu albo na tamtym świecie – opisuje stulatka. Powstanie to dla niej wciąż trudny temat, ale nie unika go. Wie, jak ważne jest, by ta historia została w głowach młodszych pokoleń. – Nikt z nas nie czuł się bohaterem, wszyscy byliśmy jednakowi, po prostu stanęliśmy do walki – stwierdza z wpisaną w powstańczą naturę skromnością pani Barbara.

W upalny wtorek 1 sierpnia 1944 roku zgłosiła się zgodnie z rozkazem na godz. 14 do polikliniki przy ul. Grójeckiej. Nie miała ze sobą wiele rzeczy, ponieważ myślała, że za kilka godzin wróci do domu. Na początku powstańczego zrywu służyła jako sanitariuszka w szpitalu, utworzonym w zdobytym przez polskich partyzantów Monopolu Tytoniowym przy ul. Kaliskiej. – Aby się tam dostać, musiałyśmy przebiec z polikliniki przez szeroką ulicę pod ostrzałem Niemców. Pamiętam, jak bardzo się wtedy bałam. Ale wszystkim dziewczynom udało się bezpiecznie dotrzeć na miejsce – mówi B. Sowa.

Powstańczy szpital szybko się przepełnił, a poza tym był nękany przez nazistów. Kiedy zaczął się palić, trzeba było przeprowadzić ewakuację. Sanitariuszka miała pod swoją opieką kilku chorych i pełniła praktycznie całodobowy dyżur. – Doktor Kuźniecow powtarzał nam, że każdy chory i ranny jest dla nas święty i nie można nam go opuszczać – opowiada „Basia”. Kiedy 9 sierpnia rejon Reduty Kaliskiej i Monopolu poddał się, wypędzono wszystkich na Zieleniak przy ul. Grójeckiej, a stamtąd wysyłano transporty do przejściowego obozu w Pruszkowie. Wtedy pani Barbara spotkała swoją matkę i siostrę, które nie poznały jej z powodu przemęczenia i wychudzenia.

Ja też byłem bohaterem!

Przełomem w tej powstańczej historii okazała się udana ucieczka z pociągu, który jechał do Pruszkowa. Barbara, jej siostra i matka wyskoczyły przy postoju i mimo strzałów strażnika zdążyły zbiec. Siostry po kilku dniach oddzieliły się od matki, nie mając wątpliwości, że muszą dalej walczyć. Trafiły do szpitala powstańczego w Łuszczewie, gdzie służyły pomocą jako sanitariuszki. Trafiali tam żołnierze z Puszczy Kampinoskiej, m.in. Bernard Sowa – przyszły mąż Barbary Gettlówny. Młodzi poznali się, gdy ułan z kampinoskich oddziałów Armii Krajowej został ciężko ranny w bitwie pod Pociechą 31 sierpnia 1944 roku i trafił na szpitalne łoże właśnie do Łuszczewa.

Niedługo potem szpital przeniesiono do Pawłowic, a kilka dni później ostatecznie do Gawartowej Woli na obrzeżach puszczy. Oficjalnie działał on pod nazwą: Szpital Gminny dla Ludności Cywilnej i Uchodźców Warszawy, ale nielegalnie leczył partyzantów walczących w oddziałach w Kampinosie. Bronił ich także skutecznie przed Niemcami. Bernard Sowa po udanej rekonwalescencji pracował tam jako sanitariusz.

– Pamiętam młodziutkiego, umierającego chłopczyka w szpitalu w Gawartowej Woli, który ścisnął mi mocno rękę i mówił: „Słuchaj, ja też walczyłem, ja też byłem bohaterem”. A ja odparłam: „Naturalnie, że byłeś! Jak opowiem ci, co robiłeś, to od razu uwierzysz, że byłeś na pewno bardzo bohaterski” – mówi dziś z drżącym głosem wrocławianka, a w jej oczach natychmiast pojawiają się łzy.

Prosta recepta na długowieczność

Po wojnie Barbara i Bernard trafili do Wrocławia, gdzie wzięli ślub. W tym mieście spędzili resztę życia. Przeżyli ze sobą 60 lat w małżeństwie i założyli szczęśliwą rodzinę. Dzisiaj stulatka ma dwóch synów, dwóch wnuków, czworo prawnuków i praprawnuczkę. I od razu nasuwa się pytanie: jak to się stało, że przeżyła wojnę, okupację, powstanie warszawskie, stalinizm i komunizm, a teraz żyje szczęśliwa w doskonałej, jak na swój wiek, formie fizycznej i psychicznej? – Po prostu się nie przejadaliśmy – stwierdza z uśmiechem, w swoim stylu, „Basia”.

Mimo bardzo trudnej młodości właśnie ten czas wspomina jako najpiękniejszy. – W sumie nie obchodziła mnie ta wojna za bardzo, bo byłam młoda. Człowiek chciał żyć pełnią życia. Pomimo całej tragedii wojennej to były piękne czasy, nie do opowiedzenia. Mieliśmy nieprzebrane pokłady energii, witalność, chęć życia. Zawsze człowiekowi żyje się najlepiej za młodu. Wojna dla mnie nic nie znaczyła, jakby była obok. A ja żyłam wśród moich bliskich i przyjaciół – opowiada żywiołowo.

Jej historia pokazuje, że młodość to piękny stan, który zwykle dobrze się wspomina. Co ważne, pani Barbara już jako nastolatka nauczyła się cieszyć życiem mimo trudnych czasów. – Bardzo lubiłam pracować i zawsze uważałam, że na wszystko muszę sobie zapracować. Nie wyobrażałam sobie brać cudzego, nie swojego. Lubiłam się dzielić z innymi. Pamiętam, jak przybyliśmy do Wrocławia, wtedy wszystkie sąsiadki korzystały z mojej maszyny do szycia, bo tylko ja ją miałam. Ta maszyna obszyła tyle dzieci! – śmieje się wrocławianka.

Jej recepta na długowieczność okazuje się prosta, lecz bardzo cenna w czasach, w których „mieć” znaczy więcej niż „być”. – Trzeba być zadowolonym z tego, co się otrzymuje od życia. Nauczyć się być zawsze szczęśliwym i tym szczęściem się dzielić z innymi. To nie znaczy, że mamy lekceważyć problemy i troski. Ale warto cieszyć się życiem. Doceniać to, co posiadamy. I unikać zazdrości, która nas niszczy. Człowiek może innemu zazdrościć wszystkiego, czasem nawet wbrew własnej woli, ale należy z tym walczyć. Bo życie jest takie krótkie. Nawet to stuletnie. Proszę mi wierzyć – mówi Barbara Sowa.

Dziękuję Andrzejowi Sowie, synowi pani Barbary, za udostępnienie materiałów i zdjęć archiwalnych.