Nie da się smucić

Agata Puścikowska

publikacja 10.09.2018 05:45

Gdy Klara Wacik daje śmieszne lekarstwo, można zapomnieć o bólu. A gdy jeszcze można nauczyć się sztuki cyrkowej, zapomina się o wszystkich chorobach.

Trenerzy uczą dzieci różnych zabawnych umiejętności. ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ Trenerzy uczą dzieci różnych zabawnych umiejętności.

To już czwarty dzień warsztatów. Przychodzą, albo i przyjeżdżają, dzieciaki z neurologii, nefrologii i ortopedii. Przyjeżdżają na wózkach oczywiście. Bo wózek, rączka przebita wenflonem, codzienna porcja leków i badań to nie przeciwwskazania do dobrej zabawy i nauki. Szczególnie gdy nauka jest poważna: jak zostać cyrkowcem. Najmłodsza adeptka sztuki cyrkowej ma jakieś sześć lat, najstarsi – ponad 16. Wszyscy bawią się tak dobrze, że chociaż na chwilę zapominają o szpitalnej rzeczywistości. A dr Klara Wacik i dr Siemanko rozdają „lekarstwa”, czyli talerze do żonglowania, szczudła albo cymbałki i inne „lecznicze” akcesoria, medykamenty cyrkowe, od których przybywa dziecięcego uśmiechu.

Bez castingu

Cyrkowe warsztaty w szpitalach organizuje od lat Fundacja Czerwone Noski. To grupa profesjonalistów – specjalistów od pedagogiki, teatru, ruchu scenicznego, psychologii dziecięcej i sztuki cyrkowej w jednym. Na co dzień jeżdżą po szpitalach i prowadzą zajęcia z chorymi dziećmi. Zabawiają, pokazują cyrkowe sztuczki, rozśmieszają. Co pewien czas również przeprowadzają warsztaty cyrkowe dla małych pacjentów. A każde kończą się profesjonalnym występem dzieci i klaunów z fundacji. Jest publiczność, są owacje, trudne i bardzo trudne cyrkowe sztuczki. Ale najpierw…

– Najpierw są warsztaty, czyli nauka. I oczywiście szukamy chętnych dzieci, mówimy na oddziałach o przedstawieniu, zachęcamy. Dzieci bardzo ochoczo przychodzą na próby i bywa, że codziennie dochodzi ktoś nowy – mówi dr Siemanko, czyli Michał Brańka. – Dzieci po zajęciach wracają na sale, opowiadają, jak było świetnie i czego się nauczyły. I oczywiście następnego dnia przyprowadzają kolegę czy koleżankę z sali.

Projekt „Supersprawni” – czyli krakowskie warsztaty w szpitalu w Prokocimiu, zakończone występem dla małych pacjentów, rodziców, personelu medycznego, to cyrkowa improwizacja. Nie wiadomo do końca, które dzieci będą występować podczas finałowego przedstawienia. Nie wiadomo do końca, jakie umiejętności zaprezentują. I o to chodzi: o pełen spontan, radość, zabawę, reagowanie na każdy szpitalny dzień z dużą wrażliwością i uwagą.

– U nas nie ma castingów, występują te dzieci, które chcą i mogą. Dodatkowo przecież nigdy nie wiadomo, jak będą się nasi młodzi cyrkowcy czuli, czy zostaną w szpitalu, czy wrócą już do domu – opowiada Michał Brańka. – Chociaż bywało i tak, że dzieciom tak podobały się warsztaty, tak chciały wystąpić w wielkim finale, że mimo przepustki… wracały w niedzielę do szpitala na występ!

Każdy warsztatowy turnus skupia około 30 dzieci. W finałowym pokazie zwykle występuje kilkunastu młodych artystów. Każdy jest tu potrzebny, każdy jest supersprawny, nikt się nie nudzi. Co ważne, dzieciaki uczą się i współzawodnictwa, i pracy w grupie, pomagają sobie wzajemnie, uczą się, tworzą. To ważne, gdy trzeba potem mieszkać w jednej sali przez wiele dni, czy nawet tygodni. Nie zawsze przecież koleżanka z łóżka obok to potencjalna „najlepsza przyjaciółka na świecie”. Bywa, że właśnie dopiero po warsztatach, wspólnej zabawie szpitalne lody puszczają i dzieci po prostu zaczynają się lubić.

– Uczymy je konkretnych umiejętności: „magicznych” sztuczek cyrkowych, akrobacji – oczywiście na tyle, na ile można, proponujemy wiele różnych ćwiczeń i zabaw i patrzymy, jak to się sprawdza, które dziecko najlepiej radzi sobie z daną sztuczką – opowiada dr Klara Wacik, czyli Anna Williams, dyrektorka artystyczna fundacji. – Dzieci bardzo szybko odkrywają nowe talenty, szkolą się w ulubionych umiejętnościach. Potem prezentują takie sztuczki, które najlepiej im wychodzą.

Warsztaty na oddziale

Ktoś wciąga się w grę na bębnie. Ktoś próbuje żonglować. Dziewczynka bawi się i ćwiczy z błyszczącym, lejącym się przedmiotem. Z rączki do rączki „przepływa” i szeleści. Ładnie to wygląda. Proste, a efektowne. Dzieci skupione i uśmiechnięte. Prawdziwi profesjonaliści w akcji.

– Każde dziecko powinno poczuć się pewniejsze po naszych zajęciach. Wszystkie błyszczą, a my im w tym byciu gwiazdami pomagamy – mówi dr Klara, „czarując”. To czarowanie to pokazywane cierpliwie i z uśmiechem następne ćwiczenie. Dziewczynce na wózku udało się je wykonać poprawnie. Dumna jest! Brawo!

Po kilku latach pracy Fundacji Czerwone Noski młodzi cyrkowcy podczas występów mają już profesjonalne kostiumy, akcesoria, rekwizyty, a nawet kurtynę. Wszystko to tworzy klimat prawdziwego cyrku, czy raczej sztuki cyrkowej, która ani łatwa, ani banalna nie jest. – Gdy przychodziłem do fundacji, miałem mylne pojęcie o sztuce klauningu – opowiada Michał Brańka. – Okazuje się, że to naprawdę sztuka wymagająca wielkich umiejętności. A bycie profesjonalnym klaunem to nie lada wyzwanie, które wymaga pracy, wieloletnich przygotowań. Proces szkolenia nigdy się nie kończy i dlatego bierzemy udział w warsztatach z mistrzami sztuki klauningu w Międzynarodowej Szkole Humoru w Wiedniu. Mamy tę możliwość, ponieważ jako Czerwone Noski jesteśmy częścią międzynarodowej grupy Red Noses International, która zrzesza artystów klaunów z wielu krajów.

Tymczasem młodzi artyści, pacjenci szpitalni, mają na opanowanie podstawowych umiejętności kilka dni.

– Śmiejemy się, że tym razem są podstawieni, bo tak dobrze sobie radzą ze wszystkimi zadaniami – mówi dr Klara Wacik. – Naprawdę się starają.

Starsi chłopcy żonglują, i to już całkiem sprawnie. Młodsi w nieco „czarodziejski” sposób podnoszą kolorowy kijek do góry za pomocą dwóch innych kijków – to tzw. flowerstick. I robią nimi akrobacje w powietrzu. Z każdą minutą wygląda to coraz bardziej widowiskowo, chociaż spektakularnych upadków na szpitalną posadzkę kijki zaliczają również sporo. Ćwiczenie czyni mistrza.

Takie warsztaty, cyrkowe spotkania z radosnymi „lekarzami”, odczarowują zwykłe, szpitalne życie. Pomagają zapomnieć o bólu, nudzie, czasem strachu.

– A dla mnie osobiście praca z chorymi dziećmi to idealne połączenie i wykorzystanie doświadczeń teatralnych w miejscu, gdzie… to ma wielki sens. Mam doświadczenie z teatrów: muzycznego, ruchu, ulicznego oraz przygotowanie pedagogiczne. A tutaj wszystko nie tylko się przydaje, ale nabiera znaczenia i mocy – mówi Michał Brańka.

I widać to zarówno po reakcjach dzieci, jak i (zmęczonych i przestraszonych przyszłością) rodziców, ale też personelu medycznego. Ten ostatni musi „wykonywać procedury”, więc często dzieci boją się lekarzy i pielęgniarek. Jednak gdy najpierw na sali zjawiają się cyrkowi lekarze, a zaraz potem ci prawdziwi, jakoś łatwiej poddać się leczeniu. I wszyscy są mniej spięci, bardziej otwarci.

– Panie pielęgniarki często nam dziękują i ze śmiechem proponują „etat”, bo zabiegi przebiegają sprawniej, gdy jesteśmy w pobliżu z naszymi „rozśmieszaczami” i pomysłami – mówi dr Klara Wacik. – Dzieci na nas czekają. Przecież odwiedzamy je regularnie, także poza warsztatami, i widzimy zmiany. Bywa, że dziecko uśmiecha się po raz pierwszy od wielu tygodni, gdy widzi nasze sztuczki...

Jakiś czas temu przedstawiciele fundacji odwiedzali oddział onkologiczny w jednym ze szpitali. Leżała tam dziewczynka po poważnym przeszczepie. – Nie dość, że bardzo chora, to pozostawiona tam przez rodzinę – opowiada, wyraźnie wzruszony, dr Siemanko. – Choroba postępowała, z dziewczynką był ograniczony kontakt, coraz słabiej reagowała na bodźce. Pielęgniarki, które się nią opiekowały, nie wierzyły, że potrafimy pomóc. A jednak. Dziewczynka otworzyła się przed nami, próbowała grać na naszych instrumentach. Na koniec odwiedzin zaśpiewała do ucha piosenkę. Czy może być większa radość dla nas, „lekarzy” śmiechem?

Leczniczy poziom absurdu

– Gdy staję się Klarą Wacik, a przestaję być Anną Williams, jestem trochę błaznem, trochę uśmiechniętą anarchistką – opowiada pani Anna. – Wchodzimy na poziom absurdu i to pozwala nam działać terapeutycznie. Łamiemy zasady, chociaż oczywiście w pewnych ramach. Poruszamy się przecież na terenie szpitala i podporządkowujemy się szpitalnemu życiu. Lecz to właśnie terapeutyczne łamanie zasad prowadzi do uśmiechu. A uśmiechnięty pacjent szybciej zdrowieje, szybciej się regeneruje i wraca do domu.

– Bo jak się serdecznie nie zaśmiać, mimo nawet bólu po zabiegu, gdy przychodzimy z „procedurą odświniania”? – pyta retorycznie dr Klara i mruga okiem. – Albo jak nie zapomnieć o lęku, gdy proponujemy rozkurczanie pach… gumowym kurczakiem? No nie da się smucić.

Kończy się ostatni dzień warsztatów i nauki. Młodzi adepci sztuki cyrkowej za kilkanaście godzin staną na zaimprowizowanej scenie i pokażą, co potrafią. Jeszcze ostatnie wysiłki, jeszcze kolorowe rekwizyty są w ruchu. A już jutro tzw. teatr włączający porwie zarówno młodszych, jak i starszych. Profesjonalnych cyrkowców oraz ich – supersprawnych – młodych uczniów. Wszystkich włączy do zabawy. I mali pacjenci namalują kolorowymi kijkami, wyczarują z kapelusza trochę milsze i radośniejsze szpitalne życie.