Kula zahaczyła mi o skroń

ks. Rafał Starkowicz

publikacja 19.09.2018 05:45

– Rodzina myślała, że nie żyję. Zamawiali już za mnie Msze żałobne. Kiedy nocą zapukałem do rodzinnego domu i powiedziałem, że to ja, siostra od drzwi uciekła z krzykiem przerażenia – opowiada Eugeniusz Borkowski, żołnierz AK.

Pan Eugeniusz podkreśla, że zarówno Justyna, jak i odwiedzający go żołnierze OT stali się jego rodziną. ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość Pan Eugeniusz podkreśla, że zarówno Justyna, jak i odwiedzający go żołnierze OT stali się jego rodziną.

Wojna zastała go w Hajnówce. Miał wówczas 15 lat. Ojciec, rolnik spod Siedlec, przeprowadził się tam wraz z całą rodziną, by prowadzić gospodarstwo ogrodnicze. W 1939 roku najpierw przyszli Niemcy. Później, w wyniku traktatów zawartych pomiędzy okupantami, wycofali się, by zrobić miejsce Sowietom. Już kilka dni po zajęciu Hajnówki przez Armię Czerwoną rodzina Borkowskich dowiedziała się, że czeka ich zsyłka na Syberię. Postanowili uciekać. Chcieli skorzystać z prawa, które dawało ludności cywilnej możliwość powrotu na ziemie urodzenia. Nie było łatwo. Jeszcze na dworcu kolejowym jeden z niemieckich żołnierzy chciał ich odesłać do domu. Ale uległ łzom matki Eugeniusza. Udało im się wjechać na teren Generalnego Gubernatorstwa. Przechodzili kolejne upokorzenia. Podczas kwarantanny, rozebrani do naga, musieli przechodzić pod prysznicami, z których lała się jakaś ciecz. Mężczyźni razem z kobietami. Było to dalekie od szacunku dla człowieka, z jakim dotychczas się spotykał.

Konspiracja od dziecka

Kiedy przybył do Siedlec, rozpoczął naukę w szkole mechanicznej. Już tam zaczął konspirować. Został zaprzysiężony w Związku Walki Zbrojnej. – Drukowaliśmy ulotki, pisaliśmy hasła na murach. Ale najważniejszym naszym działaniem było rozkręcanie kolejowych szyn pod Mińskiem Mazowieckim. Uczyliśmy się w szkole mechanicznej, więc nie mieliśmy z tym problemu – opowiada. Na twarzy na chwilę pojawia się szelmowski uśmiech. Szkołę skończył z tytułem czeladnika. Postanowił przenieść się do Warszawy. Ojciec jeździł tam handlować serami. Dzięki wypracowanym przez niego kontaktom udało się załatwić skromne mieszkanie. Eugeniusz podjął naukę w Szkole Wawelberga, którą Niemcy zredukowali do poziomu gimnazjum. Wówczas dostał się też do podchorążówki. Spotykali się codziennie w willi przy pl. Słonecznym. – Nauczyli nas posługiwania się bronią. Dalej rozkręcaliśmy też szyny. Moi najbliżsi koledzy brali udział w zamachu na Kutscherę. Niestety, znalazł się między nami szpicel, który nas wydał. Gdy przyszli Niemcy, nikogo z uczniów podchorążówki nie było. Jednak gestapowcy rozstrzelali natychmiast wszystkich mieszkańców willi – opowiada pan Eugeniusz.

Z podchorążówki do lasu

Chłopcy ukryli się w mieście, na tzw. melinach. Tam pan Eugeniusz dostał rozkaz, który kierował go do leśnej partyzantki. Miał przenieść się w okolice Radomska. – Trafiłem do leśniczówki. To było bodajże w Ujazdowie. Tam miałem czekać na mój oddział – wspomina. Po kilku tygodniach dołączył do partyzantów oddziału „Grunwald”. – Moim dowódcą był porucznik ps. „Andrzej”. Później, dopiero po wojnie, dowiedziałem się, że był to profesor leśnik Florian Budniak z Poznania – dodaje. Zaczęło się wojenne życie. Nieprzespane noce, deszcz, wiatr i walka... Choć pamięć ma swoje prawa, pan Eugeniusz wspomina kolejne akcje. Jedną z ważniejszych potyczek była bitwa pod Krzętowem. – Wzięliśmy tam do niewoli 99 Niemców. Byli wśród nich gestapowcy i własowcy oraz kilkudziesięciu żołnierzy Wehrmachtu. Ci pierwsi zostali oddani pod sąd polowy. Po zbadaniu ich spraw, na mocy wyroku, zostali rozstrzelani. Żołnierzy Wehrmachtu rozebraliśmy do bielizny i wypuściliśmy. Jeden miał mało szczęścia, bo ujęliśmy go w kolejnej potyczce – mówi weteran.

Z bronią nie mieli większych problemów. – Sporo jej pochodziło z angielskich zrzutów. Ja miałem niezawodnego stena. Ale w oddziale używaliśmy także PIAT-a. Ważył dobrze powyżej 20 kg. To była taka rura, z której odpalało się pociski przeciwpancerne. To była niezła broń. Raz udało się nam za jej pomocą strącić samolot, który latał nisko nad lasem, żeby tropić partyzantów – wspomina. Pan Eugeniusz doskonale pamięta także długi marsz na pomoc walczącej Warszawie. Wędrując głównie nocami, dotarli aż pod Skierniewice. Później w jednej z bitew został ranny. – Dostałem w nogę. Druga kula zahaczyła mi o skroń, ale miałem sporo szczęścia. Zaledwie mnie drasnęła, choć zerwała sporą połać skóry. Dowództwo skierowało mnie więc na leczenie do jednej z pobliskich leśniczówek. Ale 21 stycznia 1945 roku dostałem rozkaz demobilizacyjny.

Powrót umarłego

Od leśniczego dostał cywilne ubranie. I trzy butelki bimbru. To stanowiło cały jego majątek. Dzięki bimbrowi załatwił sobie z sowieckimi żołnierzami transport do samych Siedlec. Dotarł tam nocą. Zapukał do domu rodzinnego. Do drzwi podeszła jego siostra. Kiedy usłyszała, że to Gienek, uciekła z przeraźliwym krzykiem. Dopiero później drzwi otworzył ojciec. Okazało się, że nie mając kontaktu z synem, rodzina żyła w przekonaniu, iż zginął w partyzantce. Poszli do parafii. Ksiądz odprawił egzekwie, zmawiali za niego Msze żałobne... – Później była ogromna radość. Kiedy byłem w partyzantce, nie było nam wolno utrzymywać kontaktów z bliskimi – wyjaśnia.

Dzięki kuzynowi pracującemu w komisji wojskowej uniknął służby w PRL-owskim wojsku. Pojechał do Warszawy. Chciał kontynuować naukę. Spotkał prof. Aleksandra Potyrałę, który stworzył klasę okrętową. Później profesor założył szkołę „Konradinum”. Eugeniusz postanowił przenieść się na Wybrzeże. – Tam zrobiłem maturę. Poznałem także ks. prał. Józefa Zator-Przytockiego. Wtedy religia jeszcze była w szkole. Ksiądz Zator-Przytocki uczył nas w technikum. Oprócz niego mieliśmy wspaniałych wykładowców. Wspomnianego prof. Potyrałę i prof. Jerzego Doerffera. A w niedzielę na Mszę chodziliśmy czwórkami. Tak było do aresztowania księdza – mówi pan Eugeniusz. – I on, i ja wiedzieliśmy, że obaj byliśmy w AK – dodaje.

Skończył szkołę. Później pracował w stoczni. Ale prof. Potyrała, który prowadził wówczas katedrę na Politechnice Gdańskiej, ściągnął go do siebie. Zaczął pracować w obsłudze technicznej PG. – Niefrasobliwie podałem jednak w dokumentach, że byłem żołnierzem AK. No i się zaczęło. Personalną była tam komunistka z przekonania, taka pani Jankowska. Od razu chcieli mnie wylać z roboty. Ale wstawił się za mną profesor. Nie wiem, jakich argumentów użył, ale w końcu Jankowska podarła mój życiorys i kazała mi go napisać od nowa – opowiada. Ożenił się, zamieszkał w Sopocie. Później z politechniki przeniósł się do biura projektów. – Wtedy wezwano mnie na ćwiczenia wojskowe do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej. Były wykłady, później dwutygodniowy poligon na Helu. Zostałem dowódcą baterii. Z ćwiczeń wróciłem w stopniu porucznika – mówi pan Eugeniusz.

Rak i nowa rodzina

Siedem miesięcy temu dowiedział się, że jest chory na nowotwór. Najpierw były trzy operacje. Później, jako pacjent leżący, trafił do hospicjum. Jego opiekunką została Justyna Pamuła. Justyna jest koordynatorem wolontariatu hospicyjnego. Z panem Eugeniuszem łączy zamiłowanie do morza. Ukończyła na PG zarządzanie i marketing w gospodarce morskiej, później projektowanie obiektów oceanotechnicznych i urządzeń specjalnych. Od razu między nimi zaiskrzyło. Dzisiaj pan Edmund nazywa Justynę swoją przybraną wnuczką. Dużo rozmawiają i nigdy nie mają dosyć. Kiedy Justyna usłyszała, że Obrona Terytorialna chce dziedziczyć tradycje AK, postanowiła powiadomić dowództwo OT o losach jednego z akowców. Warszawa przekazała sprawę tworzącej się właśnie w Gdańsku 7 Brygadzie Obrony Terytorialnej. Żołnierze zjawili się natychmiast. Dzisiaj pan Eugeniusz mówi, że to jego druga rodzina. Przyjeżdżali, rozmawiali, pomagali w przemieszczaniu się i rehabilitacji. A w panu Eugeniuszu zaczęło na powrót rodzić się życie. Zaczął podnosić się z łóżka. Do perfekcji opanował sztukę poruszania się na wózku. Doszło do tego, że hospicjum postanowiło go wypisać. Pan Eugeniusz mówi dzisiaj, że szkoda mu opuszczać te mury, ponieważ poczuł się tutaj jak w domu.

– To, że OT zamierza dziedziczyć nasze akowskie tradycje, to nie są puste słowa. Trwają rozmowy o przekazaniu wszystkich symboli wojskowych AK 7BOT. Dzięki komandorowi Dariuszowi Demskiemu mogłem zobaczyć Muzeum II Wojny Światowej, uczestniczyłem w odsłonięciu pomnika Żołnierzy Wyklętych i Święcie Wojska Polskiego 15 sierpnia. Widzę w nich naturalną kontynuację naszej walki. Nie tylko dlatego, że są młodzi. Oni mają w sobie wielką miłość do Polski. Tak jak my, akowcy – mówi zamyślony pan Eugeniusz. – Tak wspaniałych ludzi jak komandor to w życiu nie spotkałem. Czuję, że stali mi się niezwykle bliscy. Nie wiem, czym sobie na tę życzliwość zasłużyłem – dodaje skromnie. To spotkanie zmieniło życie ich wszystkich. – Spotkanie z panem Eugeniuszem poruszyło moje serce. Chciałabym być jak on. Postanowiłam wstąpić do Obrony Terytorialnej – mówi Justyna. W błękitnych oczach kruchej blondynki płonie ogień. Złożyła dokumenty. Była na zapoznaniu z jednostką. Niedługo podejmie służbę.

Kmdr nawig. Demski na weterana patrzy z szacunkiem i niemal czułością. – Niedługo minie 27 lat od momentu, kiedy złożyłem przysięgę na wierność ojczyźnie. Nie tylko ja, ale także moi koledzy mamy świadomość, że taką samą przysięgę składali żołnierze AK. Jesteśmy dumni, że możemy dziedziczyć ich tradycje. To jedni z nas. A zarazem wspaniałe wzorce do naśladowania. To dzięki nim dzisiaj Polska jest niepodległa. Chcemy być tak wytrwali i mężni jak oni – podkreśla D. Demski. – Wielokrotnie wyjeżdżałem na misje. Ale te wyjazdy trwały nieco powyżej roku. Oni byli na wojnie poprzez 5 długich lat. I często nie mieli dokąd wracać – dodaje komandor.