3700 km wokół Niepodległej

Katarzyna Matejek

publikacja 21.09.2018 05:45

Jak wygląda granica Polski? To lasy, strumienie i kamieniste drogi. To cmentarze i miejsca pamięci. I ludzie, którzy… słabo je znają. Wokół kraju przejechał motocyklem leśnik z Dretynia.

Flaga LP zdobiła suzuki v-strom, która łatwiej niż starsza honda wybacza błędy kierowcy. Archiwum Tomasza Polechońskiego Flaga LP zdobiła suzuki v-strom, która łatwiej niż starsza honda wybacza błędy kierowcy.

Ślad, jaki biało-czerwone suzuki v-strom Tomasza Polechońskiego, komendanta posterunku Straży Leśnej w nadleśnictwie Dretyń, zostawiło na szosach, drogach kamiennych i leśnych, niemal idealnie odwzorowuje zarys Polski. To zamierzony efekt – wyrysować jednośladem kształt ojczyzny w roku 100. rocznicy odzyskania niepodległości.

Prócz patriotycznej daty inspiracją do rajdu była również 100. rocznica utworzenia Związku Leśników Polskich. I coś jeszcze. – Miałem przekonanie, że mój zmarły dziadek przypomina mi: obiecałeś, że do mnie przyjedziesz – mówi leśnik z Dretynia o Antonim Szlakiewiczu, patriocie i żołnierzu ze Zgrupowań Partyzanckich AK „Ponury”.

Wąs i zarost

Przed dekadami, gdy rodzice i wujostwo całowali dziadka w rękę i zawsze czekali, aż on pierwszy zasiądzie za stołem, mały Tomaszek tego szacunku nie rozumiał. Ani opowieści o tym, jak dziadek Antoni wypraszał z domu rodzinę, zatykał kocami szczeliny w izbie i siadał z uchem przy głośniku, z którego sączyły się newsy Radia Wolna Europa. Zazdrościł raczej wybrańcowi, którego dziadek co roku wskazywał na kierowcę, by w konspiracji zawiózł go do Wykusu w lasach świętokrzyskich na uroczystości upamiętniające poległych akowców.

Dziś pan Tomasz, najstarszy z wnuków zmarłego partyzanta, tak skrywającego przed rodziną szczegóły żołnierskiej doli, żałuje, że lata temu nie pociągnął go za język. Temu niedostępnemu we wspomnieniu i czułemu zarazem człowiekowi (gdy dwudniowym zarostem drapał ich, urwisów, po policzkach) poświęcił swą motocyklową eskapadę. Pewnie trzeba ją będzie kiedyś wznowić, bo tym razem do Wykusu nie udało się mu zajechać. Ale za to nawiedził inne miejsca pamięci o bohaterach.

Zaniedbane

– Nie rozumiem tego, że nie szanujemy miejsc pochówku ludzi – oburza się potomek partyzanta. Jadąc tuż przy granicy Polski (niekiedy widział słupki graniczne), odwiedzał miejsca pamięci narodowej. Czasem nie były to obrazki budujące – wiele cmentarzy, pomników czy tablic upamiętniających bohaterów jest zaniedbanych, słabo oznaczonych, zniszczonych. W sklepach, w których kupował znicze, by je zapalić przy pobliskim pochówku, mało kto wiedział, gdzie on się znajduje. „A jest u nas coś takiego?” lub „Nie wiem, nie jestem stąd” − padały odpowiedzi. Najlepszymi informatorami – podobnie jak w działaniach operacyjnych strażników leśnych – okazywali się panowie spod sklepu. – Jedź tak, chłopie: dwa przejazdy, potem skręcisz w lewo, nic tam nie ma, samo wielkie błoto. Ale o to ci na pewno chodzi – cytuje ich pan Tomasz lekko zachrypniętym głosem.

A przecież widywał też zadbane cmentarze, w tym idealnie utrzymaną nekropolię żołnierzy radzieckich na Podlasiu. – To bolało. Tam są kwiaty, palą się świeczki, a w miejscach pamięci polskich żołnierzy – nic – protestuje.

Zarazem uderza się we własną pierś. – Być może też my, leśnicy, powinniśmy coś zrobić, bo wiele z tych miejsc leży na naszym terenie. Warto byłoby powalczyć przede wszystkim o drogowskazy nie tylko w samym miejscu pamięci, ale też kilkaset metrów wcześniej, żeby w ogóle można było tam trafić – zastanawia się nad rozwiązaniami. – Nie chodzi o wielkie nakłady, lecz o to, by dbać. I mówić o tej historii, edukować.

Leśnik z Dretynia ma nadzieję, że jego wyprawa zostawi dobry ślad i przyczyni się do odnowienia miejsc pamięci o bohaterskich Polakach. – Nasi żołnierze walczyli, byśmy mogli swobodnie żyć. Bez nich pewnie nie rozmawialibyśmy po polsku, lecz po niemiecku czy rosyjsku. Niepodległość to zasługa takich ludzi jak mój dziadek – zapala się T. Polechoński. To dlatego chciał objechać granice Polski: aby powiedzieć tym, którzy o nie walczyli, marszałkowi Piłsudskiemu (uczynił to pod pomnikiem w Koszalinie) i swojemu dziadkowi, że one są już nienaruszalne. – Że także my, leśnicy, pamiętamy o tym, że te granice są nasze i że ten kraj trzeba szanować. Ale najpierw my, wszyscy Polacy, musimy siebie szanować. Inaczej nikt nas nie uszanuje.

Samotny wilk

W totka grać nie będzie – szczęścia, przynajmniej do pogody, nie ma. Wyjechał 13 lipca, spod nadleśnictwa w Dretyniu, w takim upale, że po paru kilometrach był już mokry pod tekstylnym kombinezonem. A nazajutrz, gdy ruszył z Bartoszyc (i gdzie wrócił dokładnie tydzień później), będących oficjalnym punktem startowym jubileuszowej trasy, przez pięć i pół dnia gnał w ulewach, burzach, gradobiciach. – Przez te dni spotkałem na trasie tylko dwa motocykle, i to Straży Granicznej, które w deszczu wracały z patrolu – wspomina z miną pechowca.

A jednak o to mu właśnie chodziło – o samotność. I to nie tylko podczas 8-dniowego rajdu w pojedynkę. Bo właśnie możliwością bycia samotnym wilkiem na szosie urzekła go przed kilku laty pasja motocyklowa. – Myślałem: jak to jest? Pewnie fajnie. Stajesz, gdzie chcesz, śpisz, jak chcesz, a nie tam, gdzie chce grupa. To takie pragnienie niezależności – tłumaczy, świadom, że rodzina i koledzy postrzegają go jako osobę towarzyską, społecznika (jest przewodniczącym związku zawodowego leśników w Dretyniu) i… gadułę. – Jestem samotnikiem, uwielbiam to.

Boże, nie teraz…

Ale samotnie to czasem też… strasznie. Gdzie? W bieszczadzkim lesie. Leśnik z Baligrodu wskazał koledze z Pomorza rzadko uczęszczane bezdroża. Zapomniał dodać, że są tam przeprawy przez strumienie. W pierwszym z nich, płytkim zazwyczaj (lecz nie po kilku dniach ulewy), woda niemal zakryła silnik suzuki. Przeprawiając się przez trzeci, motocyklista usłyszał, jak piorun uderza w pobliskie drzewo. – Byłem przerażony. Bywałem w podobnych sytuacjach, ale na swoim terenie, w łączności z kolegami czekającymi w radiowozie. A tu czułem, że w razie kłopotów nikt mnie nie znajdzie – pan Tomasz wspomina bieszczadzki żywioł i swoją modlitwę: „Jeszcze nie teraz, Panie Boże… Proszę Cię, bym się stąd wydostał…” i dramatyczne: „Nie opuszczę żadnej niedzieli…”.

Chwil zwątpienia było więcej. Trasa nadbużańska, przy drodze słupki graniczne. Leje z ukosa. Nie widać nic – gogle nie mają wycieraczek. Kombinezon, owszem, chroni przed wilgocią, ale nie przed tą z wewnątrz, a trudno kierować z zaparowanymi goglami. Nawet lekkie ich uchylenie pozwala kroplom wody dostać się do wewnątrz i z twarzy spłynąć cieniutką niteczką na tors. Brr… – Nie dało się jechać. Pamiętam, jak zatrzymałem się na przystanku i… niemal zwątpiłem. Może zawrócić? Ale jak mogę zawieść wszystkich? Nawet moja mama, choć nie lubi tego, że jeżdżę na motorze, i tata, który chciał mi go porąbać siekierą, będą zawiedzeni.

– Mimo że mogłem słuchać radia, bo kask ma wbudowany interkom, to nieraz śpiewałem „Barkę”. Gdy lało i grzmiało, śpiewałem w kółko „Maryjo, Królowo Polski”. W duchu modliłem się: „Panie Boże, wiem, że jestem grzeszny, ale robię to nie dla siebie”. Myśl, że robię to dla wszystkich, podnosiła mnie na duchu. I dojechałem.

Szosowi eleganci

Subkultury motocyklowe bywają różne. Jedni jeżdżą w dużych grupach, szybko i głośno. Biją rekordy prędkości, zarzynają silniki i rozrywają bębenki w uszach przechodniów. O takich mówi się: szlifierki, wiertarki, plastiki. – Nie wyobrażam sobie tarzania się w błocie, jak to się dzieje gdzieniegdzie na zlotach, czy nocowania w ubraniu w namiocie – krzywi się pan Tomasz, który widział niejedno. Jego subkultura to kilku kolegów leśników jeżdżących z elegancją: cicho (silniki są wytłumione tak jak w samochodach), bezpiecznie (w układzie na zakładkę), umiarkowanie szybko (na autostradzie maksymalnie 130 km/h, na drogach krajowych 80 km/h). No i kiedy? W niedzielę po kościele – jakiś pałacyk popodziwiać albo zjeść z małżonkami rybkę w upatrzonej tawernie. – Tu chodzi o inny sposób podróżowania. Widzimy otwarty kościół, dwór, cmentarz, zatrzymujemy się. Oglądamy, jak to wygląda, czy ktoś o to dba. Czasem w wioskach młode chłopaki podpuszczają nas, pokazują, by przygazować. Ale po co? Rzecz polega na tym, by bawić się rozsądnie. Nie chcemy katować ani swoich maszyn, ani organizmów – wyjaśnia komendant, który w tym roku przejechał na motorze 8200 km.

Jedyny brak elegancji to określenie żon: „plecaki”, nawiązujące do tego, że jeżdżą przytulone do pleców mężów. – Ale to nie my, to one same tak o sobie mówią – zaprzecza leśnik ze śmiechem.

I choć na rajd dokoła Polski swojego „plecaka” nie zabrał, z elegancji nie zrezygnował: kufry pomieściły i bieliznę na każdy dzień (skarpetki na podróż i drugie na kolację w towarzystwie), i wodę toaletową, i szwedzki kryminał. Nie mówiąc o akcesoriach motocyklisty (w tym trzech parach rękawic − każde na inną pogodę; a i tak rajdowiec musiał kupić na trasie nowy kombinezon).

Namiot i hot dogi? Raczej hotel ze śniadaniem i schabowy z ziemniakami. I kawka na stacji benzynowej. Ma być, jak mówi jego kolega, na bogato: prysznic w jednej łazience i wanna w drugiej. Bo na tym wygoda motocyklistów się kończy.

Straż Leśna

Ludzie mówią o nich czasem „leśna policja”. I boją się mandatów za porzucone w lesie śmieci (wśród których można znaleźć nawet części autobusów) czy za wjazd do lasu (mało kto wie, że parkując w lesie, absolutnie nie można przekroczyć rowu przeciwpożarowego, a dojeżdżając gdzieś przez las drogą oznakowaną, nie można się na niej zatrzymać). – Nie chcemy być postrzegani jako ci wyposażeni w bloczek mandatowy i broń. Przeciwnie, zapraszamy do lasu przez cały rok, ale w ramach wyznaczonych przez prawo – przypomina strażnik leśny, który spotkał się w życiu z różnymi reakcjami, także agresywnymi. Lipcowy objazd i przygodne spotkania z ludźmi – w sklepie, barze, hotelu, podczas zapytań o drogę (całą trasę pokonał bez używania nawigacji GPS) – miały zbudować pozytywny obraz pracownika Lasów Państwowych, jako tego, dla którego las jest pasją i który dba o narodowe dobro. W tym celu komendant zostawiał na przystankach drobiazgi reklamujące LP. – Pamiętam rozmowę w restauracji w Komańczy z dwiema kobietami. Pytałem, co wiedzą o nas, czy widzą, że jesteśmy potrzebni. Opowiadałem im o pracy leśnika. Usłyszałem na pożegnanie: jeśli w LP są tacy wspaniali chłopcy, to naprawdę fajna firma.

A skoro fajna, to warto ją upamiętnić. Czemu nie na motorze? Pan Tomasz planuje zrobić to za rok. Objedzie polskie lasy na 95. rocznicę ich istnienia.