No to kanał!

Marcin Jakimowicz

publikacja 29.09.2018 06:00

„Śląsk żąda dostępu do morza” – takie pełne tęsknoty graffiti widuje się na familokach. W Gliwicach to od dawna nieaktualne. Cała naprzód! Zapraszamy na rejs!

Neptun na gliwickim rynku stanął w 1794 roku jako symbol... dostępu miasta do morza. JÓZEF WOLNY /FOTO GOŚĆ Neptun na gliwickim rynku stanął w 1794 roku jako symbol... dostępu miasta do morza.

W Gliwicach śmiało można zanucić piosenkę Marka Grechuty „Mandarynki i pomarańcze”. Dwa potężne leniwe lwy strzegą wielkiej palmiarni, w której nad głowami dojrzewają banany, a cień rzucają 20-metrowe palmy i ponad 6 tys. egzotycznych drzew i krzewów. A słynną „Keję”, „Mewy” czy „Moje morze” Ryczących Dwudziestek z sąsiedniego Bytomia? Czemu nie?

Z Gliwic można dopłynąć do Amsterdamu, Berlina, a nawet do Marsylii. Przed dwoma laty do mariny dopłynęła rodzinka… z Bazylei. Pokonała kilka tysięcy kilometrów. „Pływanie i tak wychodzi nam taniej niż mieszkanie w samym mieście” − śmiali się Szwajcarzy.

My wybraliśmy się w krótszy rejs, w najbliższe okolice Gliwic.

Cała naprzód! Ruszamy! „Foxtrot” z właściwą sobie lekkością odbija od brzegu Mariny Gliwice, a jego dziób miarowo rozpruwa fale. Akcje lata spadają na łeb na szyję, akcje jesieni gwałtownie idą w górę. Zieleń drzew zamienia się w odcienie żółci i brązu, a fale niosą coraz więcej zeschłych liści. Klimaty jak nad Czarną Hańczą. Kaczki, siedlisko kormoranów, dzika przyroda. Dolina Rospudy? Nic z tego.

Do Królowej i Króla

Umawiamy się pod Neptunem. W Gdańsku? Pudło! Na gliwickim rynku. Galopujący na delfinie król morza nosił brodę na długo przed tym, gdy stało się to modne. Zerka na przechodniów, dzierżąc w dłoni trójząb. Nie boją się go jedynie gołębie, które bezczelnie maszerują po potężnych ramionach władcy mórz i oceanów i paskudzą jego starannie wystylizowaną hipsterską fryzurę.

Neptun stał się symbolem połączenia miasta z morzem i nieodłącznym elementem gliwickiego krajobrazu. Postument, który zaprojektował pochodzący z Opawy Johannes Nietsche, odsłonięto w 1794 roku, dwa lata po rozpoczęciu budowy Kanału Kłodnickiego. Tę wodną autostradę zaczęto wykopywać w 1792 roku, a skończono 30 lat później. Łączyła Gliwice z… królem i królową.

Po wodach kanału transportowano węgiel z zabrzańskiej kopalni „Królowa Luiza” i z „Króla” z Królewskiej Huty (dzisiejszego Chorzowa). Przyjeżdżał do Gliwic, a dalej płynął na zachód. Inicjatorem budowy pierwszego kanału miał być sam król pruski Fryderyk Wilhelm II. Klodnitzkanal, łączący Gliwice z morzem, miał 46 km długości i 12 m szerokości. Na trasie zbudowano kilkanaście śluz (pozostałości jednej z nich odkryto 5 lat temu w czasie budowy drogi średnicowej). Powstał w dużej mierze dzięki operatywności i hojności Fryderyka von Redena i genialnym technicznym koncepcjom młodzieniaszka z Anglii, Johna Baildona. Koszty budowy były gigantyczne i wyniosły aż 800 tys. talarów.

Gliwice zamieniły się w port z prawdziwego zdarzenia, do którego w 1897 roku doprowadzono wąskotorówkę. Rocznie spławiano aż 50 tys. ton towarów (głównie węgla i cynku). Kanał stał się tak popularny, że doczekał się nawet… swego trunku. Gliwiczanie wybierający się na bulwary sączyli 35-procentowy Gleiwitzer Kanal Wasser (ostatnio doczekał się swojej piwnej wersji, którą można wypić w czasie rejsu). Wędkarze wyławiali z wody nawet 25-kilogramowe szczupaki (taki rekord padł w 1894 roku), a zimą gliwiczanie mieli pod nosem naturalne lodowiska. Na łyżwach śmigano przy dźwiękach wiedeńskich walców.

Choć zasługi Kanału Kłodnickiego dla rozwoju Górnego Śląska były nie do przecenienia, z biegiem lat droga ta stawała się coraz bardziej przestarzała i mniej rentowna. Na trzy lata przed wybuchem II wojny światowej zapadła decyzja o zasypaniu koryta. W tym czasie budowano już nowocześniejszą wodną autostradę.

W miejsce starego Kanału Kłodnickiego w latach 1935–1939 wykopano Kanał Gliwicki. Wedle śmiałych planów miał w przyszłości łączyć Odrę z Dunajem. 6 tys. mężczyzn harowało w pocie czoła, pracując... zwykłymi łopatami.

Wysiedlenie ludności (i wszelkie sprawy papierkowe) zajęły Niemcom jedynie rok. Ludzie przeprowadzali się do nowoczesnych domów postawionych nie na końcu miasta, ale zaledwie kilkaset metrów obok tych wyburzonych.

Kanał aż do zakończenia wojny zwany im. Adolfa Hitlera otworzył uroczyście 8 grudnia 1939 roku sam zastępca führera Rudolf Hess. Używano również nazw Oberschlesischer Kanal (Kanał Górnośląski) lub Glei­witzer Kanal (Kanał Gliwicki). Był priorytetową inwestycją III Rzeszy, a państwo stawiające przede wszystkim na zbrojenia i militaryzację potrzebowało nieustannych dostaw węgla i stali. Transport wodny był nie tylko najtańszy, ale i mniej podatny na zniszczenia w czasie planowanych konfliktów zbrojnych. To podziałało jak miecz obosieczny, bo po klęsce faszystów wodami kanału Sowieci spławili na Wschód rozkradzioną maszynerię śląskich fabryk. Ba, nie tylko maszynerię. Z kanałów na szlaku do Szczecina nagle „wyparowało” około 2 tys. jednostek pływających różnej wielkości.

Spływaj!

Na niebie wszelkie odmiany szaroburości. Chłodnawo. Deszcz zapowiada pierwszy solidny atak jesieni. Trudno się przyzwyczaić po dwóch miesiącach tropikalnych upałów. Płyniemy od końca, bo początek 40-kilometrowego kanału znajduje się w Kędzierzynie-Koźlu, na 98. kilometrze Odry. Mniej więcej w połowie drogi mija się granicę województw śląskiego i opolskiego. Głównym „źródłem zasilania” jest Kłodnica oraz jeziora i zbiorniki wodne: Dzierżno Duże i Dzierżno Małe. Sezon żeglugowy trwa tu przeciętnie 270 dni, od 15 marca do 15 grudnia, ale turyści pływają do końca października.

Barki z tonami węgla sunące na zachód – taki obrazek pamiętają starsi mieszkańcy Gliwic. Dopiero kilka lat temu kanał zaczął przyciągać turystów jak magnes. Nie dziwię się. „To śląska Amazonka” – cmokali z zachwytu znajomi, którzy podglądali z wody dziesiątki oblegających drzewa kormoranów. Niektórym udało się nawet dostrzec na nabrzeżu bobry.

Marina Gliwice jest prywatną przystanią stworzoną przed laty przez zafascynowaną żeglowaniem Ewę Sternal. Po kanale popływamy głównie w weekendy. W ciągu godzinki zaliczymy śluzowanie w Łabędach, a ci, którzy chcą podpatrywać z bliska życie kormoranów (ptaki zadomowiły się przy Dzierżnie Dużym), muszą ruszyć na dłuższy rejs. Są też rejsy przy muzyce i kulinarne, trafiające „do serca przez żołądek”. Za serwowanie dań odpowiedzialne są różne miejscowe restauracje. Kilkukrotnie w ciągu roku statek sunie w najdłuższy rejs: na zachód, w stronę Koźla.

Komory i kormorany

To kanał na poziomie. W górę i w dół, w górę i w dół – tak wygląda ten rejs. Pół życia spędziłem na Suwalszczyźnie, więc śluzowanie nie jest dla mnie nowością. Tyle że budowane przez inżynierów-oficerów powstania listopadowego śluzy na Kanale Augustowskim są o wiele mniejsze. Drewniane, otwierane nieśpiesznie przez mężczyzn opierających się o nie plecami lub za pomocą korb. Dopiero na Kanale Gliwickim widać jak na dłoni różnicę poziomów.

Na potężnej śluzie Łabędy „Foxtrot” w błyskawicznym tempie unosi się 4 m w górę. To naprawdę robi wrażenie. Wielkie lanie wody. Potężne bramy poruszane są przez maszynerię. Niemieccy konstruktorzy przygotowali budowlę na... 120 śluzowań na dobę! Potężne wrota śluzy miały być nieustannie w ruchu. Przy takiej przepustowości i eksploatacji Kłodnica wyschłaby jak wiór, więc architekci przygotowali system oszczędzania wody.

Statek dosłownie wyskakuje w górę. Wszystko przebiega szybko i sprawnie. Mniej misterium niż na łączącej augustowskie Jezioro Białe ze Studzienicznym śluzie Przewęź, ale tak dzieje się zawsze, gdy maszyny zastępują człowieka. A poza tym, jak wspominałem, zauważa się tu jednak różnicę poziomów. Za burtą widać pociągi, które mkną w stronę Opola.

Komory zamykane są potężnymi zasuwami. Jeśli wybierzecie się na 6-godzinny rejs do Koźla, będziecie musieli kilkukrotnie śluzować (różnica poziomów kanału wynosi aż 43,6 m!). Sześć podwójnych śluz komorowych to prawdziwe zabytki techniki. Największą z nich zbudowano przy kędzierzyńskim osiedlu Kłodnica, gdzie różnica poziomów wody wynosi aż 10,4 metra.

Jedna ze śluz zbudowana została „na słoninie”. Kolosa w Dzierżnie (różnica poziomów wody 10,2 m) budowano na piaskach, które momentalnie były podmywane przez wody gruntowe. Napływowi wody do głębokich wykopów zapobiegano w sposób godny pomysłowego Dobromira. Uszczelniano je… słoniną, a dopiero później zalewano betonem. „Bez złośliwości można powiedzieć, że podłożono budowniczym świnie” – rzuca jeden z pasażerów.

Wracamy do gliwickiej mariny. Wyskakujemy na suchym lądzie. Jeszcze tylko tradycyjnie pyszne lody na pobliskiej stacji kolejowej (mniam!) i wracamy do domu. Aha! Na pytanie Jerzego Porębskiego ze Starych Dzwonów „Gdzie ta keja?” odpowiadam: „W Łabędach”.•

TAGI: