Wielkie kucie w małej wsi

Karolina Pawłowska

publikacja 06.10.2018 06:00

Plac przed świetlicą na jeden weekend w roku zamienia się w plenerową kuźnię. Kilkunastu kowali rozpala swoje paleniska, ustawia kowadła i bije w metal, aż iskry lecą spod młotów.

Aleksander Czernecki wykonuje zarówno proste przedmioty, jak i bogato zdobione cudeńka. Karolina Pawłowska /foto Gość Aleksander Czernecki wykonuje zarówno proste przedmioty, jak i bogato zdobione cudeńka.

Zjechali się z całego kraju do Węgorzewa Koszalińskiego, żeby przekonywać, iż kowalskie tradycje nie odeszły w niepamięć.

Przystanek Kuźnia

– To raczej wąskie środowisko, nie ma nas tak wielu jak adwokatów czy farmaceutów. Kowal to obecnie rzadko spotykany widok, więc zobaczenie go przy pracy to okazja – przyznaje Aleksander Czernecki, artysta kowal, pomysłodawca i główny organizator wydarzenia, na które zwołał swoich kolegów po fachu. Pomogły środki z Funduszu Inicjatyw Obywatelskich oraz zaprzyjaźnione Stowarzyszenie Refugium i węgorzewskie sołectwo.

Kowala w Węgorzewie wymarzył sobie sołtys. A. Czerneckiego spotkał przypadkiem w Koszalinie, na jarmarku. Od słowa do słowa, znalazł dla niego we wsi kawałek ziemi. Na razie biegają tam konie, ale w przyszłości stanie kuźnia. – Kiedyś była kuźnia w Węgorzewie, na wjeździe od Sianowa. Mieliśmy też swojego kowala. A zaraz po wojnie, od czerwca do października 1945 r., był tu szwadron ułanów Warszawskiej Brygady Kawalerii. Większość żołnierzy była zza rzeki Bug. Kiedy szwadron rozformowano, 13 z nich postanowiło tu się osiedlić. Oni też nadawali pewien charakter temu miejscu. Mamy więc tradycje, które warto przywoływać – opowiada Piotr Kłobuch.

Węgorzewski sołtys jest człowiekiem z pasją i takimi ludźmi lubi się otaczać. Gdy w ubiegłym roku narodził się pomysł, by na pomorską wieś zaprosić innych pasjonatów wymierającego rzemiosła, szczerze się ucieszył. – W innych częściach Polski można spotkać kowali częściej, u nas w regionie to właściwie niemożliwe. Stąd pomysł na ten plener – mówi pan Piotr.

Z duszą i ciałem

Lech Trawicki podsypuje węgla i wkłada sztabę do paleniska. Uderzając młotem rozgrzane do 1000 stopni Celsjusza żelazo, zaczyna nadawać mu kształt. – Ja bardziej muzealnikiem niż kowalem jestem – mówi skromnie, finezyjnie rozmazując ciemne smugi po twarzy. Lekko nie jest. – Podczas studiów na archeologii zajmowałem się narzędziami stalowymi do obróbki drewna. Odwiedzałem wówczas kowali, ale nie przypuszczałem, że po ćwierćwieczu sam skończę w kuźni – dodaje ze śmiechem.

Ścieżki zawodowe zaprowadziły go do oliwskiej Kuźni Wodnej. – Niektórzy twierdzą, że kowalskie rzemiosło już umarło. My teraz staramy się je wskrzesić. Takich kowali, którzy mają za sobą rodzinne tradycje, jest dzisiaj niewielu. Można im tylko pozazdrościć, bo wpisują się tysiącletnią tradycję. Tu niewiele się zmienia. Można wyłączyć nadmuch i ten wielki miech zabytkowy z powodzeniem go zastąpi. Są coraz lepsze narzędzia, młotki resorowe, ale tak naprawdę technologia jest ta sama – uśmiecha się. Co trzeba mieć, żeby być kowalem? – Wiele cierpliwości. To powtarzalność czynności, nudnych i długoterminowych. Te proste z pozoru zabiegi wymagają nauki i doświadczenia. Potrzeba jakieś… 10 tys. godzin praktyki. Ja jestem na początku drogi – odpowiada.

– To taki zawód, w którym nie ma ściemniania. Nie da się iść na łatwiznę. Trzeba dać całego siebie z duszą i ciałem, żeby coś powstało – potwierdza A. Czernecki. Drobne odstępstwo od zasad sztuki może zniweczyć kilka godzin włożonej wcześniej pracy. – Zmiennych jest sporo, ale można się tego nauczyć – mówi Oskar Jakubowski. Po pięciu latach jest już w stanie zmusić metal do współpracy. – To taka trochę plastelina. Trzeba tylko pamiętać, że bardzo gorąca – śmieje się, wykuwając kolejny element do powstającej wspólnym wysiłkiem pracy. To kowalski wkład w uczczenie 100. rocznicy odzyskania niepodległości.

Dla pana Oskara kowalstwo to hobby. – Z racji stacjonarnego charakteru pracy w biurze zapragnąłem wysiłku fizycznego. Trafiłem do kuźni. Na szczęście kowal przyjął mnie do terminu – śmieje się i dodaje: − To supersprawa – samemu nadawać kształt kawałkowi metalu, widzieć, jak spod młotka wychodzi coś ładnego, użytecznego. Świadomość, że samodzielnie to się zrobiło, jest niesamowita.

Podkówaczka

Przystanek Kuźnia to okazja do spotkania rzemieślników, wymiany doświadczeń i podciągnięcia warsztatu pod okiem starszych kolegów, ale również zaproszenie dla mieszkańców regionu. A ci mogli również sami spróbować swoich sił przy kowadle albo stuletnim miechu. – Łatwo nie jest. Ale mięśnie można sobie wyrobić – przyznaje kilkuletni Kacper. Oddając młot kowalowi, spogląda na niego z nieco większym niż przed chwilą szacunkiem.

– Mięśnie są ważne, ale nie wystarczą. A technikę mogą zdobyć i drobne kobiety – zapewnia Anna Podolecka, krakowianka, która osiedliła się w Wielkopolsce. Jedna z niewielu w tym fachu pań swoją przygodę z kowalstwem rozpoczęła 8 lat temu od kupna konia. Potrzeba korekcji kopyt wierzchowca sprawiła, że zainteresowała się podkównictwem. – Na Zachodzie są kobiety kowale, które z powodzeniem mogą rywalizować z mężczyznami. W Polsce są chyba jeszcze trzy, które pracują w zawodzie – opowiada. Choć dzisiaj kowale częściej kują podkowy „na szczęście” niż podkuwają konie, pani Ania właśnie w tym się specjalizuje. – Ja jeszcze nie mam potrzebnej do wykucia podkowy precyzji. Tu każde uderzenie musi paść w odpowiednie miejsce. Nieostrożny ruch może też dotkliwie zranić konia, dlatego to tak wymagający zawód – opowiada pani kowal. Z Adamem poznali się na szkoleniu podkuwaczy. Postanowili, że dalej kuć będą już razem. Także w Węgorzewie zaprezentowali swoje umiejętności. Klacz Magda, dla której było to pierwsze w jej dwudziestopięcioletnim spokojnym końskim życiu podkuwanie, zniosła kowalskie zabiegi z (niemal) stoickim spokojem. Widzowie mieli natomiast nieczęstą okazję zobaczyć podkuwacza przy pracy.

Smoki i krzesło elektryczne

− Wychowywałem się w miasteczku na Lubelszczyźnie. W drodze do szkoły mijałem kuźnię. Czasami siadaliśmy, patrzyliśmy, co tam się dzieje. Jako dzieciak jedenasto-, a może dwunastoletni zacząłem sam próbować. Z biegiem czasu zmieniłem pasję w sposób na życie – opowiada A. Czernecki. Później były warsztaty w Wojciechowie. Stamtąd trafił pod skrzydła kowalskiego mistrza, pana Józefa. – Dziś ma 90 lat. A zaczynał pracę w kuźni, jak miał 9, pomagając ojcu przy pracy. Takich mistrzów nie ma już zbyt wielu – dodaje.

Przekraczając próg kuźni na Kolejowej 4, trafia się do innego świata. Niby w środku miasta, a jednak… Spod ręki, a właściwie młota koszalińskiego kowala wychodzą zdobne okucia, ciężkie łańcuchy, finezyjne ozdoby, zbroje i miecze, czasami także… smoki. Jak te, które strzegą Kamienicy pod Gutenbergiem, stojącej przy głównej łódzkiej ulicy. Odtworzenie mitycznych stworów zabrało kowalowi pół roku. Obowiązkowo musi paść pytanie o najdziwniejszy projekt. – Krzesło… – mówi pan Aleksander po chwili namysłu. – …elektryczne – dodaje z łobuzerskim błyskiem w oku. Powstało jako oryginalne ujęcie tematu pracy konkursowej. – Nie znalazło jednak uznania w oczach komisji konkursowej, która skłaniała się jednak do bardziej tradycyjnych rozwiązań. Ale teraz stoi przy wejściu do Muzeum Kowalstwa w Wojciechowie i wszystkie wycieczki robią tam sobie obowiązkowo zdjęcie – śmieje się kowal.

Następcy

Zaglądają tu nie tylko klienci. Do kuźni pana Aleksandra przychodzą wycieczki ze szkół i przedszkoli. Bywa, że pojawiają się też zwabieni odgłosami kucia ciekawscy. – Czasem jakiś starszy pan podjedzie, zapyta, czy może zajrzeć, bo jego ojciec czy dziadek byli kowalami. I opowie jakąś historię z dzieciństwa, i łezka w oku mu się zakręci. A czasami tata na spacerze z synkiem przyjdzie, żeby mu prawdziwą kuźnię pokazać – mówi pan Aleksander, ciesząc się z takich gości. – Taka też mi przyświecała myśl, gdy otwierałem tu kuźnię – dodaje. Rozpala palenisko, zakłada skórzany fartuch. – Swojej stronie internetowej dałem motto: „Tradycja i sztuka”. Mam świadomość, że piastuję stare wartości, że odpowiadam za ich ocalenie i przekazywanie dalej – mówi, zabierając się do pracy. Stąd też wziął się pomysł na Plenerowe Spotkania z Rzemiosłem i Sztuką Kowalską w Węgorzewie. Może dzięki nim znajdzie się następca pana Aleksandra?

– Starszy syn, piętnastoletni, czasami pomaga mi w kuźni, kiedy trzeciej ręki potrzeba. Jak chce, to potrafi już całkiem niezłe rzeczy zrobić. Młodszy, ośmioletni, też się garnie. Chociaż z tym następstwem... chyba wolałbym, żeby chłopaki czym innym się w życiu zajęły. Ale tradycje i wartości zawodu zostały przekazane, ale co dalej z tym zrobią, to czas pokaże – mówi. Temu służy Przystanek Kuźnia: rozpaleniu zainteresowania. – Czy się uda? Zobaczymy. Przyszedł w tym roku chłopak, który chciał coś wykuć, ale było już dość późno, czasu by nie starczyło. Powiedziałem, żeby przyszedł następnego dnia. Zaczynaliśmy w południe, on był już o 10 rano i czekał. Więc może i będzie z niego pierwszy po dziesięcioleciach węgorzewski kowal. Kto wie? – dodaje z uśmiechem.