Już się oczyściłem

publikacja 07.10.2018 06:00

O wstawaniu, wyrokach i potrzebie uśmiechu mówi Janusz Świtaj.

Już się oczyściłem henryk przondziono /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Ile czasu zabiera Panu wstanie z łóżka?

Janusz Świtaj: Zwykle około półtorej godziny. Najpierw trzeba mnie rozruszać, dobrze oklepać, wykonać ćwiczenia, odessać wydzielinę zalegającą na oskrzelach i płucach. Kiedy przychodzi asystent, zaczynamy od ubierania. Benek przygotowuje podnośnik i podwiesza mnie na macie, potem odpina respirator, który montuje na stojącym przy moim łóżku wózku. Kiedy już na nim siadam, wszystko trzeba pozabezpieczać, przypiąć mnie pasami, schować przewody od respiratora. Następnie odbywa się toaleta, która zajmuje dużo czasu – asystent myje mi twarz, potem zęby, goli mnie. Wymienia gaziki od rurki tracheotomijnej, żeby były świeże i czyste.

Potem, jeśli to rok akademicki, jedzie Pan na zajęcia do Katowic.

Od października zacznę ostatni rok psychologii na UŚ w trybie wieczorowym w indywidualnym toku nauczania. Najtrudniejsze są wyjazdy na uczelnię dzień po dniu, bo wtedy trudniej jest mi się regenerować. Wracam około 23.00, a rano następnego dnia muszę jeszcze znaleźć czas na obowiązki w Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” i powtórkę materiału. W semestrze zimowym bywało, że aby się wyrobić, musiałem uczyć się w nocy.

Dziś tryska Pan życiem, a w 2006 r. napisał Pan list do prezydenta Lecha Kaczyńskiego z prośbą o zaprzestanie uporczywej terapii.

Wracamy do wątku, którego za bardzo nie lubię teraz poruszać. To już dla mnie historia. Było, minęło, teraz dla mnie liczy się to, co jest tu i teraz. Wówczas zmusiła mnie do tego beznadziejna sytuacja. Byłem uwięziony we własnym ciele, najpierw przez sześć lat przebywałem bez żadnego kontaktu ze światem na oddziale intensywnej terapii, a potem kolejne lata w mieszkaniu rodziców. To była wegetacja – obracanie z boku na bok, odsysanie, spastyczne bóle ciała. Czułem, że ta sytuacja przerasta mnie i moich rodziców.

Po tym Pana wołaniu o pomoc odezwała się cała Polska.

Żeby dalej ciągnąć życie, potrzebne mi było wsparcie nie tylko rodziców, ale większego grona osób, także instytucji takich jak OPS, który daje mi fundusze na asystenta. Najbardziej pomogła mi fundacja „Mimo Wszystko” Anny Dymnej. Wielu wspaniałych darczyńców z całego kraju otworzyło wtedy dla mnie serca. Założono mi subkonto, na które wpłacano ofiary na specjalistyczny wózek. Dostałem tyle, że dołożyłem je do dotacji z PFRON-u i kupiłem samochód. Pamiętam, jak pierwszy raz w 2008 r. na wózku, zaopatrzony w aparaturę, przy pomocy asystenta „wyszedłem” do sklepu. To było przeżycie! Dziś, po 11 latach, mój organizm już jest tak przyzwyczajony, że potrafię na wózku spędzić do 14 godzin i przemierzać po kilkaset kilometrów.

Gdzie Pan pojechał najdalej?

W zeszłe wakacje wybrałem się na dwa tygodnie nad morze i przemierzyłem ponad 2 tysiące kilometrów po całym Pomorzu. Pojechałem też na kilka dni do Zakopanego i wjechałem na Kasprowy Wierch. Ostatnio, dzięki uprzejmości flisaków, płynąłem tratwą przełomem Dunajca. Tydzień temu w Bełchatowie z innymi osobami z różnymi niepełnosprawnościami ruchowymi zdobyłem górę Kamieńsk. Żeby asystent czuł się bardziej komfortowo i nie brał za mnie całej odpowiedzialności, jeździ ze mną też mój tata. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.

Pracuje Pan jako wolontariusz w hospicjum stacjonarnym im. Jana Pawła II w Żorach.

Chciałem zrobić w te wakacje coś pożytecznego dla innych. Jestem przekonany, że mogę wiele się nauczyć od pacjentów i pracujących tam psychologów.

Nie może Pan przekładać na bok chorych ani zmieniać im pampersów, ale...

…mogę im towarzyszyć, co, moim zdaniem, jest ważniejsze. Najważniejsza jest obecność, trzeba podejść do chorego, uśmiechnąć się, zapytać: „jak się czujesz?”, pobyć przy jego łóżku. Jeśli w danej chwili nie dokucza mu ból, warto podjąć rozmowę. Ważna jest też rozmowa i wysłuchanie bliskich pacjenta.

Czy chorzy rozpoznają Pana?

Tak, bo kilkanaście lat temu oglądali mnie w różnych mediach. Ale zwykle z niedowierzaniem dopytują, czy to ja. Potwierdzam, że tak, Janusz Świtaj z Jastrzębia-Zdroju. Wtedy widzę na ich twarzach autentyczny uśmiech. „Bardzo fajnie, że pan sobie poradził i nawet do nas przyjeżdża” – słyszę. Od takiego wstępu często zaczyna się nasza rozmowa. Niestety, z pacjentami hospicjum trudno się na dłużej zaprzyjaźniać, bo zbyt szybko odchodzą.

Dużo to Pana kosztuje?

Niewątpliwie, ale jako przyszły psycholog muszę sobie z tym radzić. Sam po wypadku leżałem na OIOM-ie w dwuosobowej sali i widziałem, jak chorzy często odchodzili. Można powiedzieć, że jestem zahartowany na tego typu przeżycia.

Jak się można na nie uodpornić?

To przychodzi naturalnie. Pamiętam, że kiedy pierwszy leżący obok mnie umarł i pielęgniarki zostawiły mnie z nim samego w późnych godzinach nocnych, to się bałem. Powiedziałem im o tym, a one odpowiedziały żartobliwie: „Janusz, bój się żywych, nie umarłych”. Wtedy po prostu pomodliłem się za tego zmarłego. Kiedy przyszedł drugi, trzeci zgon współpacjenta, musiałem się z tym oswoić. Szczególnie została mi w pamięci śmierć 17-letniego chłopaka, który tak jak ja miał wypadek na motorze. Widziałem, jak na tę tragedię reagowali jego rodzice, mama z tych emocji mdlała. Przypominałem sobie wtedy, co przeżywali moi rodzice.

Zahartowanie się to przecież nie zobojętnienie.

Oczywiście, że nie, stale jestem wrażliwy na cierpienie drugich, jest mi wewnętrznie przykro, że się z nim zmagają. Ale potrafię te emocje przepracować w sobie, tak aby nie dochodziło do sytuacji, żeby chory, którego odwiedzam, widząc moje reakcje, przypadkiem nie zaczął się o mnie martwić.

Sam się Pan tyle nacierpiał, że łatwiej znajduje Pan klucz do cierpiących.

Przeszedłem przez wiele etapów cierpienia, dlatego mam poczucie, że mogę dogłębnie ich zrozumieć.

Jak Pan rozmawia z terminalnie chorymi?

Nigdy ich nie oszukuję. Nie mogę im mówić, że będzie dobrze, kiedy tak nie jest. Niedawno panie wolontariuszki poprosiły, żebym porozmawiał z mężczyzną, który jak ja ma rurkę tracheotomijną z powodu raka krtani. Nie lubi towarzystwa, bo wstydzi się swojej wymowy. Nie pocieszałem go: „Nie załamuj się, będzie dobrze”. Za to radziłem, żeby się nie zamartwiał tym, że np. nie dzwonią do niego teraz koledzy z pracy, ale doceniał to, że opiekują się nim żona, mama, dzieci. Żeby dostrzegał, co ma dobrego, a nie to, co jest złe. Zwierzyłem mu się, że mam za sobą podobne sytuacje. Po wypadku koledzy się mną przejmowali, ale OIOM jest oddziałem zamkniętym i kiedy nie mogli się do mnie dostać, odpuszczali sobie. Dziś każdego dnia cieszę się, że mam swoich kochanych rodziców, którzy mi pomagają.

Co jest człowiekowi potrzebne, żeby czuł, że żyje godnie?

Zaraz po wypadku do życia potrzebna mi była odpowiednia ilość tlenu, którą zapewniała mi aparatura. Później te wszystkie czynności opiekuńcze plus karmienie miałem zapewnione najpierw na intensywnej terapii, a potem w domu. To minimum jest niezbędne do życia biologicznego. Natomiast życie pełne to takie, w którym można spełniać swoje marzenia, realizować cele, nawiązywać kontakty z ludźmi i dążyć do rozwoju intelektualnego.

To wszystko udało się Panu przez ostatnie dziesięć lat.

To prawda. Zdałem maturę, studiuję na wymarzonym kierunku, podróżuję. Wyznaczam sobie kolejne cele, a potem przeżywam radość, gdy zostają osiągnięte.

Widzi Pan efekty swojej pracy z chorymi?

Może wielu osobom z lżejszym stopniem niepełnosprawności, ale niezmotywowanym do aktywności, daję bodziec, że warto się przełamać. Wielu z nich wstydzi się, że są inni niż zdrowi. Jakiś czas temu udało mi się podnieść na duchu chorego pod respiratorem. Otrzymałem też wiele e-maili od zdrowych z podziękowaniami, że dzięki temu, iż poznali moją historię, zrozumieli, że ich problemy, którymi się przejmowali, są tak naprawdę błahe w porównaniu z tymi, z którymi sobie radzę.

Buntował się Pan przeciw Panu Bogu?

Po wypadku przez dwa, trzy lata zadawałem Mu pytanie: czemu ja? Czemu spotkało mnie to w najlepszym okresie życia, tuż przed osiemnastką. Za miesiąc miałem podjąć pracę na kopalni.

Jaka przyszła odpowiedź?

Powoli ją dostaję. Mój stan zdrowia zrobił się bardziej stabilny. Lekarze przestali straszyć moich rodziców, że to potrwa tylko kilka tygodni czy miesięcy. Moje sprawy duchowe zaczęły znajdować swoje odpowiednie miejsce. Wydaje mi się, że to doświadczenie było mi potrzebne, by dać otuchę innym. Takim, którzy skoczyli do basenu na główkę czy ulegli wypadkom komunikacyjnym. To naprawdę nie jest wyrok, który oznacza koniec życia. Ono trwa, tylko trzeba się pogodzić z tym, że nie będzie takie jak przedtem.

Nieustanne buntowanie się nie ma sensu?

Dziś myślę, że bunt też był mi potrzebny, żeby spalić wszystkie negatywne, złe myśli, żale, pretensje. Już się z nich oczyściłem.

Woli Pan dziękować Bogu?

Tak, codziennie wieczorem odmawiam modlitwy, a potem rozmawiam z Nim swoimi słowami. Dziękuję za każdy przeżyty dzień i proszę, aby moi rodzice mieli siły do dalszej opieki nade mną. Żeby rozwiązały się problemy, takie jak brak środków finansowych na niezbędną systematyczną rehabilitację, której całkiem nieoczekiwanie nie mam od kilku miesięcy.

Nie tylko jako przyszły psycholog wie Pan, że najważniejsze dla każdego jest znalezienie sensu życia.

Ostatnio dla Fundacji Aktivi.ab nagrałem lekcję motywacyjną opartą na przemyśleniach Viktora Frankla, twórcy logoterapii. Niejednokrotnie podkreślał on, jak istotne jest nadanie sensu naszym działaniom. Sens potrafi wyzwolić tak wielką motywację, że człowiek, który go znalazł, może przetrwać nawet tortury i znieważenie. Takie doświadczenia przeżył sam Frankl, który przebywał w trzech obozach koncentracyjnych. Jego książka „Człowiek w poszukiwaniu sensu” dała mi dużo do myślenia.

A jaki jest sens Pana życia?

Chciałbym ukończyć studia i spełniać się jako psycholog, pomagając chorym i osobom po wypadkach. Nie przez przypadek na pasku mojego wózka mam przypiętą uśmiechniętą buźkę, którą dostałem od jakiejś nieznajomej spotkanej na festiwalu reggae w Wodzisławiu Śląskim. Noszę ją na znak, że uśmiech ma sens. 

***

Janusz Świtaj - niepełnosprawny po wypadku motocyklowym. Studiuje psychologię. Pracuje jako wolontariusz w hospicjum w Żorach.

TAGI: