Lamsdorf jak ziemia święta

Andrzej Kerner

publikacja 18.10.2018 06:00

Z całego świata pielgrzymują do dawnego obozu jenieckiego.

Dr Anna Wickiewicz opowiada o życiu jeńców ich potomkom. Andrzej Kerner Dr Anna Wickiewicz opowiada o życiu jeńców ich potomkom.

Joan Gautier z Vancouver (Kanada) wyciąga stare zdjęcie i kładzie je wśród suchych liści kasztanowca i kwitnącej krzewinki obok tzw. alei kasztanowej, która wcina się dość niespodziewanie w las pomiędzy Sowinem a Łambinowicami. Na zdjęciu młody żołnierz w brytyjskim mundurze polowym, z zawadiacko przekrzywioną furażerką na głowie. – To mój tata, William Tucker. Był londyńczykiem. Dostał się do niemieckiej niewoli podczas bitwy pod Dunkierką. Całe pięć lat do końca wojny spędził w obozie Lamsdorf. Potem szedł stąd w marszu śmierci. Ale przeżył! – mówi pani Gautier. Aleja kasztanowa to właściwie jedyna dostępna pozostałość wielkiego obozu jenieckiego – stalagu VIII B Lamsdorf. Resztki fundamentów zabudowań obozowych porosły krzakami, drzewami. Aleja była drogą, którą jeńców wprowadzano do obozu.

Britenlager

William Tucker był jednym z pierwszych jeńców brytyjskich, którzy trafili do Lamsdorf. Zmarł w 1995 roku, a 23 lata później jego córka przyjechała tutaj wraz z grupą kilkudziesięciu innych potomków dawnych jeńców. Z całego świata przybywają tu od kilkunastu lat, by zobaczyć i dotknąć miejsc, w których ich ojcowie, dziadkowie, krewni przeżyli lata wojny. Nie ma przesady – są naprawdę z całego świata: z Nowej Zelandii, Kanady, Australii, Wielkiej Brytanii, Republiki Południowej Afryki, Irlandii Północnej. Z krajów, z których żołnierze służyli w armii Brytyjskiej Wspólnoty Narodów.

Do Lamsdorf żołnierze w brytyjskich mundurach zaczęli trafiać w czerwcu 1940 roku w miejsce polskich jeńców, którzy w większości wywiezieni zostali w głąb III Rzeszy. Stalag VIII B nazywany był też „Britenlager” (obóz brytyjski), choć uwięzieni byli w nim także inni żołnierze sił alianckich, m.in. Francuzi, Belgowie, Jugosłowianie, Grecy, Amerykanie. Lamsdorf był największym obozem dla jeńców brytyjskich w czasie II wojny światowej – przebywało tu ich ok. 48 tys., podczas gdy liczba wszystkich żołnierzy brytyjskich wziętych do niewoli to ok. 170 tys. Ci, którzy zmarli w obozie – było ich ok. 500 – pochowani zostali na tzw. starym cmentarzu jenieckim w pobliskim Sowinie.

Po wojnie ich szczątki zostały ekshumowane i przeniesione na inne cmentarze. Jeńcy z Lamsdorf wykorzystywani byli do pracy m.in. w górnośląskich kopalniach, w rolnictwie, leśnictwie, budowie dróg, w opolskich cementowniach, zakładach chemicznych w Blachowni, cukrowni w Raciborzu.

– Pracowali oczywiście znacznie dłużej niż 8 godzin, zwykle było to 10, czasami 12. Za pracę dostawali nawet wynagrodzenie, ale było one wypłacane w „pieniądzu obozowym”, za który poza obozem nie można było niczego kupić. Był to więc pieniądz bezużyteczny, ponieważ w obozie nic właściwie nie można było za niego dostać – mówi dr Anna Wickiewicz, kierownik Działu Edukacji i Wystaw Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych w Opolu–Łambinowicach, która towarzyszy potomkom jeńców w ich „Lamsdorf Tour”: oprowadza po starym cmentarzu jenieckim, terenie dawnego obozu, odpowiada na liczne pytania, które zadają. Mają oni bowiem naprawdę dużą wiedzę o wojennych losach swoich przodków i są nimi żywo zainteresowani. Niektórzy przekazują cenne dokumenty, zdjęcia lub ich kopie na rzecz muzeum.

– Najtrudniejszym doświadczeniem obozowym był marsz ewakuacyjny, tzw. marsz śmierci. Szli w ostrym mrozie (a była to bardzo ciężka zima), 20–30 kilometrów dziennie. Głód był taki, że nawet strażnicy jeńców nie mieli co jeść. Wielu w nocy spało pod gołym niebem. Ci, którzy nie byli w stanie dalej iść, byli rozstrzeliwani przez strażników – opowiada Sebastian Mikulec, pracownik Działu Edukacji i Wystaw CMJW.

Z południowych krańców Ziemi

– Mój ojciec bardzo oszczędnie opowiadał nam o swoich przeżyciach wojennych i jenieckich. Ale jak tylko spotkali się w gronie weteranów, to od razu zaczynali dużo między sobą o tym gadać. Wtedy my, dzieci, robiliśmy duże oczy i nadstawialiśmy ucha, bo bardzo nas to interesowało – mówi Johan Momberg z Republiki Południowej Afryki. Przyjechał do Łambinowic, by zobaczyć miejsce, w którym jego ojciec Johannes Stephanus Momberg spędził dwa ostatnie lata wojny.

– Walczył w Afryce Północnej, dostał się do niewoli pod Tobrukiem i najpierw trafił do obozu w Benghazi w Libii, potem przeniesiono go do obozu w Brindisi we Włoszech, gdzie zachorował poważnie na malarię. Od śmierci uratowały go katolickie zakonnice w szpitalu w Lucce. Następnie znalazł się w Lamsdorf. W marszu śmierci z obozu jeńcy szli przez trzy miesiące, wreszcie na terenie Niemiec, w Weiden, wyzwolili ich żołnierze amerykańscy. Stamtąd trafił do RPA i od razu do szpitala w Pretorii, gdzie aż przez rok dochodził do siebie. Tak był wycieńczony, m.in. z powodu dyzenterii. Ale dał radę, przeżył i to.

Po wyjściu ze szpitala został policjantem, był m.in. ochroniarzem premiera RPA Jana Smutsa. Dożył 89 lat, to był mocny człowiek. A ja jestem tu z pielgrzymką, by go upamiętnić – mówi Johan Momberg, który do Lamsdorf przyjechał ze swoim mieszkającym w Irlandii synem Christiaanem.

To zresztą częsty obrazek podczas tych pielgrzymek do obozu. Niekiedy całe rodziny wędrują szlakiem swoich przodków. „To przywilej, że jesteśmy tutaj, by oddać cześć naszemu ojcu i dziadkowi Johnowi P. Turnerowi. Wzięty do niewoli na Krecie był jeńcem wojennym od czerwca 1941 r. do stycznia 1945. Był człowiekiem wielkiego honoru i wielkiej wiary w Jezusa, swojego Pana” – wpisali do księgi pamiątkowej Jeffrey J. Turner i William H. Turner z Auckland (Nowa Zelandia), którzy byli w Łambinowicach z inną grupą pielgrzymów wędrujących szlakiem brytyjskich jeńców cztery dni przed Mombergami.

Szyszka, garść ziemi, portfel

To jest naprawdę pielgrzymka. Od 2005 roku wyjazdy do Łambinowic organizuje Philip Baker. Pierwszą taką wyprawę zorganizował dla swojego przyjaciela Charlesa Saundersa, więźnia Lamsdorf. Co ciekawe, pan Saunders wciąż żyje, w grudniu ubiegłego roku – w całkiem niezłej formie – obchodził setną rocznicę urodzin. W tym roku we wrześniu do dawnego obozu przyjechały dwie tury wycieczkowe, w sumie było to ok. 80 osób z różnych krajów świata. Od momentu opuszczenia autokaru przy dawnej stacji kolejowej w Sowinie zachowują się, jakby stąpali po świętej ziemi. Była to stacja końcowa dla transportowanych do obozu jeńców. Dziś pozostały z dawnych czasów tylko dwa wagony bydlęce zamienione w garaże.

Pielgrzymi stoją i wpatrują się w nie przez długie chwile. Robią zdjęcia, ktoś podnosi i zabiera grudkę ziemi. Zaczynają sobie nawzajem opowiadać losy swoich ojców i dziadków. W jednym wspomnieniu łączą się Anglicy, Australijczycy, Kanadyjczycy, Południowoafrykańczycy, Irlandczycy. Potem idą drogą, którą szli ich przodkowie. W zadumie, skupieniu zwiedzają stary cmentarz jeniecki w Sowinie. Niektórzy odchodzą na bok i pojedynczo wpatrują się długo w las krzyży. Ktoś podnosi szyszkę i chowa do plecaka. Potem przeżycie kulminacyjne – aleja kasztanowa.

Tutaj Joan Gautier wyciąga stary, wytarty, skórzany portfel, który miała schowany przy piersi. To portfel jej ojca Williama Tuckera, w którym przechowuje jego wojenne zdjęcia. Pytają, co jeszcze zostało z dawnego obozu. – Właściwie nic więcej – mówi dr Wickiewicz. Widać rodzaj zawodu na niektórych twarzach. Jakby dotknięcie czy chociaż ogarnięcie wzrokiem jakiejś kolejnej materialnej cząstki wiążącej się z ich kochanymi przodkami miało im przynieść jeszcze większą z nimi łączność. Christiaan Momberg zwraca pielgrzymom uwagę na stary – niektóre jego gałęzie są uschnięte – kasztanowiec, który tej jesieni zakwitł ponownie. Wszyscy podnoszą wzrok ku górze. Życie mija i trwa.