Weź się starzej razem ze mną

publikacja 21.10.2018 06:00

O dzbanie ognia nad głową, kryzysie i nowych pocałunkach opowiadają Barbara i Mirosław Kańtorowie.

Barbara i Mirosław Kańtorowie – od 34 lat są małżeństwem, mają czworo dzieci i dwójkę wnuków. Henryk Przondziono /foto gość Barbara i Mirosław Kańtorowie – od 34 lat są małżeństwem, mają czworo dzieci i dwójkę wnuków.

Barbara Gruszka-Zych: Jesteście 34 lata po ślubie. Po takim czasie gdzie czujecie się najlepiej – w kościele, w kuchni czy w łóżku?

Barbara Kańtor: Odważne pytanie… (śmiech) Od czterech miesięcy chyba coraz lepiej w łóżku. Choć, oczywiście, zawsze na pierwszym miejscu jest Kościół.

Mirosław Kańtor: Do kościoła staramy się chodzić jak najczęściej. A w łóżku wreszcie żeśmy się odnaleźli.

To znaczy, że przedtem spaliście na dwóch brzegach łóżka?

B.K.: Muszę przyznać, że kiedy do niego wchodziliśmy, to mnie najczęściej głowa bolała.

Ale mimo Twojej bolącej głowy poczęliście czwórkę dzieci.

B.K.: Bo początki były inne, ale potem, jak już przyszło trzecie dziecko, zaczęliśmy bardziej uważać. Cały czas stosowaliśmy metodę naturalną, jednak przy trójce maluchów to nie było takie łatwe. Jeszcze trudniej było, kiedy urodziło się czwarte – Zuzia. Ja wtedy Mirka trochę przetrzymywałam…

M.K.: Mnie się wydawało, że już jest dzień niepłodny, a Basia mówiła, że jeszcze trzeba poczekać. „Jak to czekać?” – niecierpliwiłem się. Przecież z obliczeń matematycznych wynika, że już jest.

B.K.: Po tylu latach Mirek się do tego przyzwyczaił.

M.K.: Przyzwyczaiłem się, żeby starać się o panią żonkę. Od czasu do czasu cieszyliśmy się wspólnymi chwilami, ale potem przyszedł kryzys przekwitania. Znów mieliśmy postój, czekając, aż się te wszystkie sprawy hormonalne unormują. To też było dla mnie bolesne doświadczenie.

B.K.: Zawsze okazywaliśmy sobie czułość, ale o współżyciu wtedy zapomnieliśmy.

M.K.: Ten czas minął, a żona dalej trzymała się swoich przyzwyczajeń. „Czego ty chcesz? Ja bym w ogóle ten rozdział życia zamknęła” – powiedziała mi kiedyś.

B.K.: To było w żartach. (śmiech)

Czym wtedy wypełnialiście sobie czas?

M.K.: Przede wszystkim pracą. Mamy czwórkę dorosłych dzieci, ale w naszym przypadku sprawdziło się powiedzenie: „Małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot”. Muszę przyznać, że zwłaszcza Basia jest stale do ich dyspozycji. Kiedy ja odbieram telefon, proszą: „Tato, daj mi mamę”.

B.K.: Odkąd zostałam wicedyrektorem, mam trzy razy więcej pracy niż jako nauczyciel. Przez ostatni rok zabierałam mnóstwo papierkowej roboty do domu i siedziałam nad nią do późna w nocy.

M.K.: Ja także zajmowałem się swoimi sprawami, bo pracuję na dwóch etatach.

No to powiedzcie, jakie tąpnięcie zdarzyło się w tym Waszym ustabilizowanym życiu, że tak się wszystko zmieniło?

B.K.: To była sobota, 19 maja tego roku, dzień przed Zesłaniem Ducha Świętego. Poszliśmy na spacer i Mirek aż trzy razy mnie spytał, czy chciałabym kupić krzesła na działkę. Zdziwiłam się, czemu troszczy się o działkę, na którą rzadko chodził. Trzy razy odpowiedziałam, że nie, i on wtedy odpisał komuś, że nie chcemy tych krzeseł.

Zapytałaś, z kim koresponduje?

B.K.: Odpowiedział, że z panią, która jakiś czas temu była u niego w urzędzie załatwić jakąś sprawę. Wiedziałam o jej istnieniu, nawet o tym, że co jakiś czas ze sobą rozmawiają. Od początku jakoś nie akceptowałam tej znajomości, ale nie miałam czasu, żeby się nią interesować. Dopiero podczas tamtej rozmowy coś mnie tknęło i zapytałam, czy często się ze sobą kontaktują. Mirek przyznał, że tak. Zaczęłam tę sprawę drążyć i okazało się, że od kilku miesięcy intensywnie korespondują. Kiedy to do mnie dotarło, coś we mnie pękło. Nie patrząc, że jesteśmy z dziećmi, wybuchłam i wykrzyczałam mu wszystko, co mi leżało na sercu. To była sobota rano. Mirek pojechał do pracy, a ja zostałam sama. Byłam na siebie zła, że tak gwałtownie zareagowałam. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się uniosłam. Powiedziałam sobie: „Panie Boże, muszę coś z tym zrobić, bo nie jestem sobą”.

To były wirtualne kontakty?

B.K.: Mirek się usprawiedliwiał, że to tylko zwykłe pisanie esemesów. W chwili szczerości nawet mi je pokazał. Okazało się, że było ich bardzo dużo, więc nagle poczułam się dotknięta i odrzucona. Zapytałam go: „A gdybym ja tak z kimś pisała i tyle czasu mu poświęcała?”.

Mirku, a według Ciebie to było niewinne?

M.K.: Teraz patrzę na to inaczej i widzę, że dałem się wciągnąć w pewną grę. Tamta pani była osobą wierzącą, miała bardzo wiele pomysłów na rozwój duchowy, religijny. Wciąż pytała, czy czytałem to, czy tamto, podsuwała mi nowe lektury. Odpowiadało mi, że zainspirowany jej radami rozwijam się, poszerzam horyzonty. Miałem na to dużo czasu, bo moja Basia odmawiała Nowennę Pompejańską za mającego się wtedy urodzić wnuka. Kiedy przed pierwszą w nocy kończyła modlitwy, nie miała już sił zwracać na mnie uwagi. Czułem się mały i nieważny, a tamta pani miała dla mnie zawsze czas na rozmowę.

Ale w końcu się okazało, że te kontakty wirtualne mocno namieszały w Waszym małżeństwie.

M.K.: Przede wszystkim dlatego, że zabierały czas i myśli, które powinienem poświęcać żonie i rodzinie. Moje rozmowy z tamtą panią były niekończącą się opowieścią o tym, co właśnie przeczytaliśmy. Przez jakiś czas stale czytałem to, co mi polecała, i odpowiadałem na jej pytania. Ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że to w gruncie rzeczy obca mi osoba. I niby nic się nie wydarzyło…

B.K.: …ale ja się czułam zdradzona i, mimo jego wyjaśnień, zżerał mnie niepokój. A tamta pani pod pretekstem troski o rozwój Mirka podsuwała mu do lektury konferencje duchowe i inne tego typu teksty, z których skwapliwie korzystał, bo lubi więcej wiedzieć.

Jak Wam się udało z tego wyjść?

B.K.: Zaraz po naszej kłótni pomyślałam, że muszę pójść do spowiedzi. Dotarło do mnie, że jesteśmy parą już 40 lat i niemożliwe, żeby ktoś mógł zburzyć nasz związek. Tyle lat się kochamy, mamy dzieci, wyjeżdżamy razem na pielgrzymki, na rekolekcje, rozmawiamy ze sobą. Wyspowiadałam się następnego dnia, w Zesłanie Ducha Świętego, i wtedy momentalnie zeszły ze mnie wszystkie urazy. Pamiętam, jak wróciłam do domu, Mirek stał w kuchni, a ja się do niego przytuliłam i powiedziałam, że przebaczam jemu i tej kobiecie. I że chcę, żeby między nami wszystko ułożyło się na nowo. Kiedy spytał, czy ma zakończyć tę znajomość, powiedziałam, że chciałabym, żeby tak było, ale mu jej nie zakazuję. A potem już wszystko zaczęło się układać – on też poszedł do spowiedzi, zaczęliśmy spędzać ze sobą czas, chodzić po lesie, odmawiając razem Różaniec, umawiać się na randki. Nawet dzieci się dziwiły, co nam się stało.

M.K.: Czemu nie mówisz, co zaczęliśmy robić wieczorem? (śmiech)

B.K.: Nie tylko wieczorem... (śmiech) Nie wiem, co się stało, ale wierzę, że działanie Ducha Świętego i Matki Bożej, której się zawsze mocno trzymam, sprawiło, że zmieniło się moje nastawienie do spraw łóżkowych.

M.K.: I to jak… Dla mnie to jest cudowna zmiana, bo mam żonę, która mnie akceptuje, otwiera na mnie ramiona. Nasze pocałunki też są teraz jakby inne. To jak smakowanie przedniego wina, a ja się czuję tak jak w twoim wierszu, jakby „ktoś rozbił mi nad głową dzban pełen ognia”. Po raz kolejny odkryłem, że ciało mojej żony jest piękne, że w Basi jest taka świeżość i czułość. Dlatego nieraz same przychodzą do mnie słowa z Pieśni nad Pieśniami i zwracam się nimi do żony: „Oblubienico moja, przyjaciółko moja”. Ona rozumie moje potrzeby, mówi do mnie językiem, który rozumiem.

B.K.: Bardzo lubię też masaż stóp, który robi mi Mirek.

M. K.: Bo to podkreślenie naszej bliskości, wyraz mojej troski o jej zdrowie. To okazja do rozmowy, odprężenia i zbliżenia. To jest jak w innym twoim wierszu: „dotykasz mnie bez słowa mówimy o miłości”. Nigdy nie jest tak, żeby żona dawała mi do zrozumienia jak w piosence: „Przeżyj to sam”. (śmiech)

Okazuje się, że miłość się nie starzeje. Od czego to zależy?

B.K.: Od starania, od rezygnacji z rutyny, od tchnięcia w ciało nowego ducha. Przecież zawsze wspólnie żeśmy się modlili, rozmawiali, ale teraz robimy to uważniej i żarliwiej. W ramach zmian nie przynoszę już pracy do domu.

Co jest w życiu najważniejsze?

B.K.: Najważniejszy jest mąż. Kiedy to powiedziałam koleżankom z pracy, mocno się zdziwiły. Ale ja wiem, że dzieci przyjdą i odejdą, a z mężem muszę nauczyć się rozmawiać, przebywać, mogę się do niego przytulić. Do dzieci też, ale do męża to co innego.

M.K.: Po Bogu najważniejsza jest moja żona i bliskość z nią. Dla mnie to bardzo ważne, że każdy dzień kończymy w swoich ramionach. Jeśli zdarza się jakiś zgrzyt, to zawsze przed snem jest czas na przeprosiny. Relacja z żoną wypełnia mi całe życie, nie potrzebuję innych kontaktów.

Ale przecież nadal i Ty, i Basia kontaktujecie się z innymi. Gdzie jest granica, której nie należy przekraczać, żeby nie było zdrady?

M.K.: Można zdradzić, włączając telewizor, komputer, internet w komórce... W małżeństwie jest tak jak z pierwszymi rodzicami w raju. Mieli cały ogród jabłek, a tu nagle usłyszeli głos: „Ewo, Adamie, tego jabłka nie próbowaliście, a to jest coś zupełnie innego”. I mimo że mają sto tysięcy jabłek, to biegną za tym jednym, nowym, które jest pokusą. Teraz wiem, że moja żona to cały mój sad. Warto dostrzegać to na co dzień, a nie patrzeć na inne panie. Wpadają w oko nie tylko na ulicy, ale w internecie, który stale nam podsuwa tyle atakujących obrazów. Z różnych stron kuszą cię, żebyś oglądał coś nowego, podczas gdy w żonie – najbliższej osobie – masz wszystko.

Ktoś może Ci zarzucić, że patrząc tylko na żonę, zapominasz o reszcie świata. Można tak żyć?

M.K.: Kiedy rezygnujesz z pozornych atrakcji i ofiarujesz się jednej osobie, zyskujesz cały świat. Masz sytość i miłość, którą ona ci daje. Jesteśmy skarbami, które stworzył Bóg – taką Basię, takiego Mirka. Tylko żebyśmy tego nie schrzanili i nie chcieli próbować innych jabłek.

Teraz już wiecie, co pomaga w pielęgnowaniu miłości.

M.K.: Wspólna Msza św., na której spotykasz się z miłością Boga i odpowiadasz na nią, ado­racja, kiedy szukasz pięknych słów chwalących Go, wspólny Różaniec. Ale też zwyczajne rozmowy, podczas których staramy się wzajemnie słuchać, no i umawianie się na randki. To tak działa: „Z kim się zadajesz, takim się stajesz”.

B.K.: Teraz wiem, jak ważne jest dobre słowo, dlatego staram się męża chwalić, a nie tylko myśleć, że coś dobrze zrobił. Kiedy wracam z pracy, lubię się do niego przytulić…

M. K.: A co się wtedy dzieje? Wydziela się oksytocyna – hormon szczęścia. A ja lubię puszczać Basi piosenkę Pawła Domagały: „Weź, nie pytaj”. Nucę: „Nie chcę przygód/ Ja Ciebie mam/ Największą przygodę, jaką zesłał mi Pan/ Weź się przytul,/ Weź nie młodniej,/ Weź się starzej,/ Razem ze mną/ Idź krok w krok”. Ostatnio często nucimy to razem i idziemy do kuchni zatańczyć.

TAGI: