Bea i Klara

Anna Kwaśnicka

publikacja 24.10.2018 06:00

Marzena zdała maturę, a po wakacjach, zamiast z rówieśnikami rozpocząć studia, poleciała do Hiszpanii i została au pair.

Procesja pokutna na ulicach miasta. Marzena Szot Procesja pokutna na ulicach miasta.

Pokonałam bariery, które miałam w swojej głowie. Nauczyłam się cierpliwości, nabrałam odpowiedzialności, a ludzie, których poznałam, sprawili, że inaczej patrzę na świat – po roku wylicza Marzena Szot z Pietrowic Wielkich. – I oczywiście podciągnęłam się z języka hiszpańskiego – szybko dopowiada.

Zauroczona hiszpańską kulturą

O idei au pair usłyszała od koleżanki, kiedy była w II klasie liceum. Wyszperała w internecie więcej szczegółowych informacji i zaczęła po cichu myśleć, że to wspaniały pomysł, by po maturze zrobić sobie rok przerwy w nauce i pojechać do Hiszpanii jako au pair. – Ten kraj interesował mnie niemal od zawsze. Zaczęło się od oglądania z tatą piłki nożnej i kibicowania FC Barcelona. Zamiłowanie do klubu przeniosło się na całe miasto, a potem na cały kraj. W liceum uczyłam się języka hiszpańskiego, czytałam książki hiszpańskich autorów, słuchałam hiszpańskich piosenek – opowiada Marzena Szot. – Rodzice początkowo nie chcieli się zgodzić, ale ja ciągle wracałam do tematu – uśmiecha się. – Do matury przygotowywałam się bardzo intensywnie, a po egzaminach planowałam wyjazd. Jednak złożyłam też dokumenty na wymarzony kierunek we Wrocławiu. Nie wzięli mnie pod uwagę w rekrutacji, więc wiedziałam, że ruszam do Hiszpanii. W wakacje były jeszcze rekolekcje oazowe, piesza pielgrzymka na Jasną Górę i oczywiście douczanie się hiszpańskich słówek – mówi. – Jako au pair chciałam trafić do miejsca, gdzie mówi się czystym hiszpańskim, czyli kastylijskim. Zaznaczyłam też, że nie chcę pracować w rodzinie, w której jest więcej niż dwoje dzieci. Jako że trochę tych wymagań się nazbierało, więc nie było pewne, jak szybko hiszpańskie biuro znajdzie dla mnie pasującą rodzinę. Tymczasem już po dwóch dniach miałam kilka propozycji, z których wybrałam młode małżeństwo z Salamanki – Anę i Ricarda z półtoraroczną Klarą, dla której miałam być nauczycielką angielskiego – opowiada Marzena. Jej hiszpańska przygoda rozpoczęła się rok temu, w połowie września. – Wszystko było dla mnie nowe, a najbardziej przerażała mnie prędkość mówienia Hiszpanów. Jak już udało mi się z kimś w sklepie czy banku porozumieć, byłam bardzo z siebie zadowolona – uśmiecha się.

Za rączkę z małą księżniczką

Na zdjęciach, które przywiozła z Hiszpanii, spogląda na nas mała blondyneczka o bardzo dużych oczach. Na jednych fotografiach wtula się w Marzenę, na innych siedzi na kuchennym blacie obok miski z masą na ciasteczka. – Moje imię okazało się dla niej za trudne, więc mówiła do mnie Bea. Angielskich słówek uczyłyśmy się przy czytaniu książeczek, układaniu puzzli czy zabawach plastycznych. Ale też razem spacerowałyśmy i gotowałyśmy. Okazało się, że dla Klary wielką radością było przebywanie w kuchni, trzymanie przez chwilę blendera czy mieszanie łyżeczką, kiedy ubijałam jajka – opowiada. Wszystko to brzmi bardzo sielsko, ale hiszpańska dwulatka sprawiała też problemy. – Klara okazała się rozpieszczoną księżniczką. Rodzice ją tak wychowują, że wszystko może i wszystko dostaje natychmiast. Próbowałam dać jej do zrozumienia, że ze mną będzie inaczej. Bo jeśli akurat zmywam, to nie mogę natychmiast jej czegoś podać. Musi chwilę poczekać – mówi. I dodaje: – Stopniowo uczyłyśmy się siebie wzajemnie i w końcu miałyśmy naprawdę mocną więź. Klara okazała się kochaną dziewczynką. Ale nie da się ukryć, że ja przez cały czas ćwiczyłam się w cierpliwości i mocno nad sobą pracowałam.

Czas wypowiedzieć walkę barierom w głowie

– Od poniedziałku do piątku przed południem 2 godziny spędzałam na kursie językowym. Potem zajmowałam się Klarą, a wieczory najczęściej miałam wolne. Nie chciałam wchodzić w rodzinny czas Any, Ricarda i Klary, dlatego z samego początku zamykałam się w swoim pokoju. To wtedy było mi najtrudniej. Jestem przyzwyczajona do tego, że wieczorem spędzam wolny czas ze znajomymi. A w Salamance, gdzie nikogo nie znałam, nie było mi prosto przełamać się. Martwiłam się, że nie przezwyciężę w sobie barier – wspomina Marzena. Opowiada, że Ricardo podpowiedział jej, że poprzednia au pair korzystała z wycieczek organizowanych dla studentów z programu Erasmus. – Salamanka jest miastem uniwersyteckim, do którego przyjeżdżają młodzi ludzie z wielu krajów świata. Zapisałam się na wspólny wyjazd do Toledo, ale niepokojące myśli mnie nie opuszczały. Wyobrażałam sobie, że wszyscy już się znają, że mają swoje paczki znajomych. Tymczasem w autobusie usiadłam ze studentką z Japonii i cały dzień spędziłyśmy wspólnie. Na kolejnej wycieczce – do Lizbony, Fatimy i Coimbry – poznałam dwie dziewczyny z Polski. A muszę przyznać, że już mi wtedy brakowało naszego języka – opowiada. Poznała też dwie Finki, które również pracowały jako au pair, i wiele innych osób. – Z większością to nie były głębokie relacje, ale dobrze nam się razem spędzało czas. Łączy nas przecież to, że jesteśmy młodzi, chcemy poznawać świat, skończyć studia i znaleźć dobrze płatną pracę, najlepiej w zawodzie – podkreśla. I dodaje, że podobało jej się podejście Brazylijczyków z kursu językowego, którzy nie martwią się na zapas w obliczu trudności, a po prostu je podejmują.

Dobre wspomnienia z duszpasterstwa

Wiele zmieniło się po Nowym Roku. Marzena na święta Bożego Narodzenia, po przykrej przygodzie na wypadzie do Madrytu, gdzie ktoś ukradł jej telefon, wróciła do domu, robiąc najbliższym niespodziankę. – Święta to dla mnie bardzo ważny czas, dlatego cieszę się, że mogłam je przeżyć w domu wśród najbliższych – podkreśla. Po powrocie z Polski, a właściwie z Włoch, bo po świętach pojechała odwiedzić Włochów, którzy gościli w jej domu podczas Światowych Dni Młodzieży w 2016 roku, wreszcie zadomowiła się w duszpasterstwie akademickim w Salamance, nazywanym po prostu „Pastoral”. To był strzał w dziesiątkę. – Wcześniej chodziłam na Msze św. do pobliskiego kościoła, w którym przeważali starsi ludzie. To tam ksiądz polecił mi duszpasterstwo akademickie. Kościół akademicki znajdował się w centrum Salamanki. Był kamienny, uroczy, niewielki, a jego wnętrze okazało się bardzo surowe. Tylko ławki i ogromny krzyż w prezbiterium. W Środę Popielcową ławki były rozsunięte, wnętrze oświetlone świecami, a my mogliśmy usiąść na dywanach przed ołtarzem. Było dużo młodzieży. Kiedy modliłam się przed Mszą św., zaczęła mówić do mnie jakaś dziewczyna. Odpowiadałam jej lakonicznie, bo bardzo chciałam dobrze wejść w Wielki Post. Gdy byłam w Hiszpanii, nie było mi łatwo żyć wiarą. Z kazań na początku niewiele rozumiałam, rodzina, u której pracowałam, jest niewierząca. Dlatego chciałam z całych sił zaangażować się w Wielki Post – wyjaśnia Marzena. Po Mszy św., ruszona sumieniem, podeszła do zagadującej ją wcześniej dziewczyny. – To była Taylor z USA, która znała chyba wszystkich i którą wszyscy znali. Dzięki niej poznałam kolejne osoby. Spotykaliśmy się na Mszach, razem imprezowaliśmy, wspólnie świętowaliśmy urodziny czy wychodziliśmy gdzieś wieczorami. Z dwójką z nich razem przeżywałam Wielkanoc. To bardzo ważne dla mnie święta i martwiło mnie spędzenie ich z dala od bliskich. W Triduum Paschalnym uczestniczyliśmy w katedrze. Ale byłam zdziwiona tym, że celebracje liturgiczne były tam bardzo krótkie. Znacznie dłużej trwają liczne procesje pokutne, które odbywają się każdego dnia w Wielkim Tygodniu i gromadzą wielu widzów – opowiada.

A może studia w Hiszpanii?

– To był niezwykle intensywny czas. Kto by pomyślał, że aż tyle wspomnień da się pomieścić w jednym roku. Chciałam zanurzyć się w hiszpańskiej kulturze i to się udało. Wspaniale było delektować się tradycyjnymi hiszpańskimi potrawami, które gotowała babcia Klary, czy podziwiać piękną architekturę Salamanki. Wspaniale było doświadczać tego, jak Hiszpanie po 20.00 nie zamykają się w domach, ale wychodzą całymi rodzinami na miasto, by tam wspólnie spędzać czas. Zrozumiałam, że oni bardzo troszczą się o relacje rodzinne i choć początkowo wydawało się, że stawiają przede wszystkim na karierę, to jednak mocno dbają o kontakt międzypokoleniowy – podsumowuje pietrowicka au pair. – Zaczęłam czytać książki po hiszpańsku oraz słuchać coraz więcej hiszpańskich piosenek, co pomaga mi w nauce słówek. I co dla mnie ważne, nauczyłam się głęboko przeżywać Mszę św. po hiszpańsku, a to początkowo było dla mnie dużą trudnością – dopowiada. Ceni sobie grupę znajomych z duszpasterstwa, dzięki której uczyła się otwartości. Teraz Marzena właśnie rozpoczyna studia w Krakowie, ale już nieśmiało mówi o dalszych planach związanych z Hiszpanią – może wymiana erazmusowa albo magisterka?